Logice, która prowadzi do wyjałowienia politycznych sporów, która niweluje zawieranie porozumień tam, gdzie są one konieczne lub korzystne dla obu stron. Logice, która wpływa na program sprawowania władzy, redukując go do tego, co najbardziej popularne w oczach własnego elektoratu.

Reklama

Szczególnie niebezpieczne konsekwencje rodzi to w dwóch sferach - polityki zagranicznej i zmian ustrojowych. Obecna faza konfliktu została bowiem podporządkowana przede wszystkim mającym się odbyć za trzy lata wyborom prezydenckim. Stało się tak za sprawą znanych powszechnie aspiracji Donalda Tuska, który stanowisko premiera traktuje jako etap w drodze do dużego pałacu. Po ostatnich wyborach jasne jest także, że pozbawiony zdolności koalicyjnych PiS nie ma innej szansy silnej obecności na scenie politycznej niż utrzymanie prezydentury Lecha Kaczyńskiego także przez następną kadencję.

Dla obu stron jest to zatem walka na śmierć i życie. Premier jako pretendent nieuchronnie musi udowodnić w tej grze znacznie więcej. Musi okazać się politykiem dużego formatu, rozpoznawalnym i popularnym na arenie międzynarodowej, a także znacznie skuteczniejszym w tej sferze niż jego poprzednik. Nic zatem dziwnego, że realna wizja sprawowania urzędu premiera, od jakiej zaczął Donald Tusk, kładzie nacisk na aktywność międzynarodową. Aktywność, której skutki mają nie tylko potwierdzić dotychczasową krytykę PiS, ale także uzasadnić prezydenckie aspiracje premiera.

Tusk nie może być zatem tylko "lepszy" od Jarosława Kaczyńskiego. Musi być także całkiem inny - musi podkreślać odmienność i oryginalność swojej wizji. Taka strategia skłania też do stałego - choć niekoniecznie drastycznego - kwestionowania pozycji i roli prezydenta w kształtowaniu polityki zagranicznej. Konflikt jest zatem wpisany nie tylko w logikę ustrojową wynikającą z zapisów konstytucji, ale także w logikę obecnego etapu rywalizacji. Ustępliwość ze strony Lecha Kaczyńskiego równałaby się bowiem faktycznemu wycofaniu się z wyborów 2010 roku.

Reklama

Warto przy tym podkreślić, że najbardziej przenikliwe analizy ustrojowe formułowane przez liderów PO i PiS przed 2005 rokiem wskazywały na konieczność zmiany konstytucji w tej sferze, w której ustanawia ona reguły negatywnego w skutkach konfliktu między głową państwa a szefem rządu. Regułę tę Artur Wołek określił w „Demokracji nieformalnej” jako regułę wzajemnego blokowania - dającą obu politykom prawo utrudniania normalnej pracy drugiemu.

To konstytucyjne nieszczęście, mające źródło w ideach przewodnich ustroju Trzeciej Rzeczypospolitej, obie partie mogłyby z łatwością usunąć. Mogłyby, gdyby były zdolne do jakiejkolwiek kooperacji. Gdyby nie postrzegały się nawzajem jako śmiertelnych wrogów. Ta bowiem optyka wyklucza możliwość zmiany reguł gry. Powoduje, że o zmianach tych myśli się jedynie w kontekście doraźnych, krótkoterminowych zysków.

Tymczasem obie partie pogodziły się już z tym, że naprawa państwa w obecnym stanie rywalizacji jest niemożliwa. Zachowują się tak, jak gdyby założyły, że zostanie podjęta dopiero po ostatecznym wyeliminowaniu dzisiejszego przeciwnika. Po tym, jak któraś z nich sama zdobędzie konstytucyjną większość w parlamencie.

Reklama

Partie, których społeczny mandat wziął się z nadziei na wyprowadzenie nas z kryzysu 2003 roku, demonstrują ostentacyjne lekceważenie dla zadań, które same definiowały jako konieczny warunek naprawy państwa. W sferze wizerunkowej przyjęły zgodnie kostium jałowego populizmu, w sferze programowej torują drogę bierności i - jak słusznie zauważył Sławomir Sierakowski - cynizmowi.

Fakt, że w końcu się to na nich zemści, nie jest żadnym pocieszeniem. Przede wszystkim dlatego, że zanim to się stanie, upłynie czas bezpowrotnie zmarnowany. Po drugie, dlatego że dewastacja obyczaju politycznego, jaka dokonuje się wskutek całkowicie jałowej rywalizacji - nie będzie łatwa do naprawienia.

Upowszechnienie się w głównych partiach postaci "polityka-snajpera", który nie ma do powiedzenia nic oprócz inwektyw i insynuacji, którego jedynym celem jest zniszczenie aktualnych przeciwników wskazanych przez lidera, źle wróży polityce jako zajęciu, którego celem mają być korzystne i rozumne rozstrzygnięcia. Podporządkowanie wszystkiego logice totalnej wojny dwóch ośrodków politycznych, które gotowe są w tej walce na wszystko, zużywa nie tylko ich siły, ale także resztki zaufania do polityki jako sensownego i produktywnego zajęcia.