p

Ewa Bieńkowska*

Czy mozna jeszcze być Francuzem?

Książka "Qu'est-ce que la France?" (Co to jest Francja?), wyd. Stock 2007, to owoc rozmów sobotnich prowadzonych od wielu lat przez Alaina Finkielkrauta w radiu publicznym. Rozmów, na które znany filozof zaprasza różne osobistości świata nauki, literatury, mediów, polityki. Tematy krążą wokół wydarzeń aktualnych, długofalowych procesów społecznych, zjawisk utrwalających się we współczesnej kulturze. W ciągu lat powstała spora paleta problemów, które mówią o rzeczywistości w szerszym sensie, chociaż punktem obserwacyjnym jest zawsze Francja. Wejdźmy w tę problematykę - jeśli nie od razu się w niej rozpoznamy, warto spojrzeć na nią jak na laboratorium, gdzie być może przygotowuje się jakiś kształt przyszłości.

Reklama

Gdy przyjrzeć się książce w poprzek, poza kolejnością rozmów rozdziałów, widać jeden wielki temat obecny tu w różnych kontekstach. To naród, poczucie, że z punktu widzenia przeszłości i teraźniejszości konstytuowanie się narodu, jego historia polityczna i kulturalna, jest sprawą zasadniczą i bynajmniej nie przebrzmiałą, jak głoszą prorocy ery postnarodowej.

Wedle Finkielkrauta ciągle obowiązuje XIX-wieczna definicja narodu wypracowana przez historyków. W kilka dziesięcioleci po rewolucji francuskiej, która zmieniła sposób myślenia Francuzów o historii i społeczeństwie, uczeni na nowo zawiązali nić ciągłości. Stwierdzili, że rewolucja jest normalnym choć dramatycznym epizodem dziejów, że nie stanowi wyrwy, której nie dałoby się zapełnić. Że protagonistą dziejów jest ten sam naród rozwijający się i zmieniający w czasie, w pewnym stopniu kumulujący doświadczenia i uczący się na nich.

Wielki pisarz i badacz Jules Michelet był pierwszym, który przedstawił pojęcie narodu jako twórcy i bohatera historii oraz pojęcie Francji jako żywej osoby o określonych choć podlegających ewolucji cechach. Osoby mającej swoje wzloty i upadki, ale zawsze uwrażliwionej na to, co wyższe, bezinteresowne - na idee i kulturę. Taką osobę można kochać i poświęcać się dla niej. Pamięć o niej można nieść jak talizman przez najgorsze chwile historii. Z tej wrażliwości, z tego obrazu narodziła się niezłomność generała de Gaulle'a - ani na moment nie zwątpił on, że okupacja niemiecka roku 1940 jest haniebnym i przejściowym epizodem, który trzeba jak najszybciej usunąć, by Francja znowu stała się Francją. To było hasło ruchu oporu, do którego przystąpili zarówno ludzie lewicy, jak i monarchiści kultywujący marzenie o zawróceniu czasu przed rok 1789.

Reklama

Na to właśnie pojęcie spada dziś kurz rzeczy przebrzmiałych. Ruchy ideowe i polityczne coraz bardziej się od niego odżegnują, widząc w nim nie tylko rzecz zdezaktualizowaną, ale wręcz haniebną, przyczynę konfliktów i masowych zbrodni w Europie. Nowa Europa miała przede wszystkim wyciszyć konflikty i rywalizacje narodowe, otworzyć erę pokoju. Oczywiście ojcowie Europy począwszy od traktatu rzymskiego ani na chwilę nie myśleli o rozpuszczeniu tradycyjnych narodów europejskich w jakimś superorganizmie. Chcieli wyrwać żądło nacjonalizmom. Nie przewidywali, że ich pomysł rozwinie się w zaprzeczenie samej istoty narodu. Na dobrą sprawę dzisiaj we Francji tylko skrajna prawica i ci, którzy nazywają samych siebie suwerenistami, szermują dumnie tym pojęciem.

Tymczasem sprawa jest dość skomplikowana. Francuzi zawsze byli dumni ze swej idei narodu pojmowanego terytorialnie, a nie etnicznie. Należą do niego ci, którzy osiedlają się we Francji, tu pracują i rodzą dzieci. Od XIX wieku Francja niechętnie patrzy na sąsiadów zza Renu, których definicja narodu posługuje się więzią krwi, przynależnością do rzekomo niezmąconego następstwa pokoleń. Wiek XX pogłębił tę niechęć - wskazywano na odpowiedzialność tak pojmowanej więzi za rozpętaną przez Niemów pożogę. Ale koszty poniosło nie tylko pojęcie narodu etnicznego, ale naród w ogóle - twór obarczony grzechem pierworodnym odrębności, zamknięcia. Koniec XX wieku to czas otwartości, zacierania granic, odepchnięcia przeszłości. Finkielkraut nazywa tę postawę szowinizmem teraźniejszości. Odtąd nikt nie ma prawa odwoływać się do historii, by czerpać z niej to, co wyodrębnia nas od innych, co daje szczególne uprawnienia do przemawiania w imieniu Francji. Bowiem Francja to wszyscy - również imigranci, którzy po kilku pokoleniach nie mówią po francusku i nic nie chcą wiedzieć o kraju, w którym zamieszkali.

Pod tym względem zapraszani goście podzielają niepokój sobotniego gospodarza. Wybitni intelektualiści jak Pierre Nora, Jacques Le Goff, Pierre Manent, Paul Thibaud, Mona Ozouf są zgodni, że pojęcie narodu jest ciągle aktualne - po prostu nie wymyślono lepszego sposobu na zorganizowanie ludzi żyjących razem, a przynajmniej obok siebie, nie tylko w jakiej takiej spoistości, ale i w poczuciu więzi, współodpowiedzialności. Gdy naród staje się straszakiem lub przedmiotem pogardy, ulatnia się i więź, i współodpowiedzialność.

Finkielkraut zauważa: ponieważ nie wolno (wedle kodeksu poprawności politycznej) mówić o narodzie, zastępuje go słowo "społeczeństwo". Nie jest to jednak podmiana nieszkodliwa. Społeczeństwo w tym ujęciu to czysta teraźniejszość - dzisiejsze konflikty i dzisiejsze potrzeby. To przestrzeń natychmiastowości i doraźności, rozpadu na grupy interesów, kształtowania się wspólnot określanych wedle jakiegoś mianownika: płci, religii, pochodzenia z Afryki Północnej bądź z Czarnej Afryki. Wewnątrz takiego społeczeństwa mogą nawet nie istnieć kontakty między grupami - tym co łączy, jest paszport francuski (a więc europejski) oraz domaganie się należnych każdemu praw.

Jeśli rozmówcy zgadzają się, że pojęcie narodu warte jest bliższej uwagi, to na pewno nie w ujęciu nacjonalistycznym. Dla Finkielkrauta tym, co pozostaje żywe z powieści narodowej, jest pietyzm wobec przeszłości jako naszego wyposażenia, ale i odsłanianie prawdy o jej ciemnych stronach - praca bezstronności i prawdomówności. Stanowisko filozofa i eseisty mieści się między skrajnościami. Między przekonaniem, że siła narodu jest jedyną racją, wobec której tracą sens wartości uniwersalne, a współczesnym hiperkrytycyzmem, który odsądza od czci całą przeszłość jako siedlisko najgorszych przesądów - ksenofobii i rasizmu. Przeciwstawienie narodu i demokracji to czyste nieporozumienie - najświeższym przykładem jest sytuacja w Iraku. Tam gdzie nie ukonstytuowała się wspólnota narodowa i panują stosunki o charakterze plemiennym, demokracja pozbawiona jest podstawy, na której można budować. Aby w demokracji uczestniczyć, trzeba się jakoś utożsamiać z całą zbiorowością, znaleźć w niej swoje miejsce. Podobnie z prawami człowieka, które próbuje się zmienić w panaceum na wszystkie społeczne dolegliwości. Nie zastąpią one historii narodowej i naszego w niej osadzenia.

Czytając zbiór "Co to jest Francja?", nabieramy przekonania, że dla rozmówców naród to nie tylko ważny problem, ale i klucz do problematyki dzisiejszego społeczeństwa. Pojęcie to daje w książce dostęp do innych palących kwestii. Takich jak, z jednej strony, szkoła i przekazywanie dziedzictwa kulturalnego, a z drugiej - imigracja i kłopoty z integracją.

Szkoła to problem dramatyczny, wielokrotnie poruszany przez inicjatora i redaktora omawianej książki. System edukacji, unikając tego, co drażni i dzieli, staje się stopniowo instrumentem dekulturalizacji młodzieży, przemawia do niej poza czasem i przestrzenią nie wiadomo z jakiego miejsca na ziemi. Całe obszary przeszłości pozostaną dla młodych ludzi niezrozumiałe, w tym historia sztuki, do której nie podobna się zbliżyć bez wiedzy o religii chrześcijańskiej i żydowskiej. Szkoła stała się centrum pamięci skruszonej i rewindykującej, gdzie naukę historii zastąpiły prawa człowieka, a kontakt z przeszłością - szowinizm teraźniejszości. Uczniom pragnie się przekazać obrzydzenie do błędów i zbrodni przeszłości, a także świadomość, że wszystko zaczyna się od nich i od dzisiaj.

Frankofobia stała się rodzajem nowej ideologii francuskiej. Jeden z rozmówców Finkielkrauta, główny inspektor szkolnictwa, zauważa, że większość nauczycieli w liceach przyznaje się do poglądów skrajnie lewicowych. To oni nadają moralny ton. Finkielkraut zapewne przesadza, gdy powiada, że aby dzisiaj zdać maturę we Francji, trzeba o tej Francji mówić źle... Taka pamięć, taki obraz jest przekazywany młodym Arabom, Afrykańczykom, Azjatom. Ma im ułatwić integrację w kraju, który coraz częściej przeprasza za stare winy ustami ideologów obciąża współczesnych za zbrodnie przodków i obiecuje wprowadzenie prawdziwej równości, gdzie nie będzie różnic i nie będzie wymagań, gdzie zniesione zostaną wszelkie rodzaje wyróżnienia, przewagi i zasługi.

Sprawdzają się tu sprzeczności współczesnej ideologii otwarcia. Szkoły podstawowe, a zwłaszcza średnie, w pewnych strefach terytorialnych (przedmieścia wielkich miast, południe Francji) mają w coraz większej mierze do czynienia z młodzieżą pochodzenia pozaeuropejskiego, przyświeca im idea włączenia jej w proces socjalizacji, przygotowania ludzi dorosłych, zdolnych do odnalezienia się w zachodniej demokracji. To zadanie jest pilniejsze niż wtajemniczanie uczniów w zawiłości klasyków literatury. Co przyjdzie młodemu przybywającemu z Maghrebu z lektury Racine'a czy Musseta, Pascala czy Stendhala? Po co zawracać mu głowę wojną stuletnią lub trzydziestoletnią, awanturą między europejskimi sąsiadami? Dlaczego utrudniać naukę języka wymyślnym słownictwem i gramatyką? Jaki jest sens tej wiedzy dla przyszłości, którą mamy razem budować? Zresztą dlaczego nawet uczniowie Francuzi z dziada pradziada powinni zapełniać sobie głowę wiadomościami, które do niczego nie służą, jedynie stwarzają barierę między wykształconymi a pozbawionymi wykształcenia. Demokracja to równanie w dół.

Odpowiedzialność szkolnictwa za przyszły kształt społeczeństwa, w tym za problemy związane z nieudaną integracją, jest jedną z obsesji Finkielkrauta. Jego zdaniem, kształtując świadomość bezdomną i niezakotwiczoną, system edukacyjny we Francji pogłębia jeszcze hierarchizację, która rozwija się spontanicznie w życiu zawodowym. Nieprzygotowany młody Arab czy Murzyn wkrótce odczuje własną niezdolność do wszelkiego uczestnictwa w życiu zbiorowym. I będzie protestował przeciw swej sytuacji, paląc samochody, atakując budynki publiczne, szkoły i biblioteki zamienione w symbol ucisku.

A całość społeczeństwa? Jak odczuwa ono sprawy historii i kultury przez nią niesionej, wszechobecnej pod postacią budowli, muzeów, bibliotek, teatrów, pod postacią obyczajów codziennych i świątecznych, stosunku do władzy? Wiemy, że w tej dziedzinie zmiany są bardzo powolne, a podróżując po prowincji francuskiej stwierdzamy, że pewien tradycjonalizm obyczajów trzyma się mocno. Innym zjawiskiem jest turystyka kulturalna - zainteresowanie ludzi zabytkami we własnym kraju. Kościoły romańskie i gotyckie, zamki i pałace z wszystkich epok, stare młyny, a nawet drukarnie czy prasy do sera są celem coraz liczniejszych wizyt. Starodawność jest modna.

To nowe określenie kultury, nowa wersja stosunku do niej. Kultura wyjęta z chronologii i ustawiona na jednej płaszczyźnie w charakterze przedmiotów do podziwiania. To wersja kultury wedle słynnego we Francji przewodnika Michelin, w którym miejscowości godne obejrzenia są ustawione w porządku alfabetycznym i opatrzone jedną, dwiema, trzema gwiazdkami (podobnie jak hierarchizuje się dobre restauracje). Katalog rzeczy do spożycia, obietnica przyjemności dla turysty. Stosunek do kultury odrywa się od historii i od treści, którą osadzenie w czasie daje dziełom sztuki. O co chodzi w tym tympanonie romańskim, który przedstawia (jak czytamy w przewodniku) Sąd Ostateczny? Czego słuchamy, gdy wykonują nam balet królewski albo motety? Nie brak nam encyklopedycznych wyjaśnień, lecz są to etykietki, które przyczepia się do obiektów. Stosunek do przeszłości, kiedyś związany z uczuciami patriotycznymi, stracił charakter zbiorowego utożsamienia. Stał się indywidualistyczny i hedonistyczny. Wymknął się historykom, ich badaniom i interpretacjom. Przeszłość narodowa gorszy albo bawi, straciła natomiast siłę pedagogiczną.

Ewa Bieńkowska

p

*Ewa Bieńkowska, ur. 1943, eseistka, historyk idei, członek zespołu redakcyjnego "Zeszytów Literackich", "Znaku", "Tygodnika Powszechnego". Wykładowca m.in. KUL, Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie i uniwersytetu w Awinionie. Mieszka we Francji. Uprawia eseistykę filozoficzną i literacką. Jej najważniejsze książki to: "Dwie twarze losu. Nietzsche - Norwid" (1975), "W poszukiwaniu królestwa człowieka. Utopia sztuki od Kanta do Tomasza Manna" (1981), "Spór o dziedzictwo europejskie" (1999), "W ogrodzie ziemskim. Książka o Miłoszu" (2004). W "Europie" nr 8 z 24 marca ub.r. opublikowaliśmy jej tekst "Co dalej z integracją?".