p
Andrzej Nowak*:
Polskie spory A.D. 2008
Redakcja "Europy" zaproponowała namysł nad następującymi pytaniami: czy antynomie i podziały w rodzaju solidarni - liberalni, katolicy - antyklerykalni, modernizatorzy - tradycjonaliści, Polska A - Polska B, tracą swoje znaczenie? Czy to PO rozładowała te konflikty, czy też zniknęły one samoistnie? Czy stanowiły błędny opis rzeczywistości? A może już wkrótce znów przybiorą na sile? Obserwacja otaczającej rzeczywistości przekonuje, że konflikty polityczne bynajmniej nie zniknęły. Spory wokół dziedzictwa "Solidarności" dawno nie miały tej temperatury, co w ostatnich tygodniach. Drożyzna jest problemem coraz skuteczniej wykorzystywanym do odnowienia sporu na osi "solidarni"/"socjalni" - "liberalni". Publicznie rozegrany przez media dramat 14-latki zakończony aborcją jej dziecka; histeria antykościelna części działaczy SLD pobudzanych do niej także przez część mediów, jak również społecznie marginalne, lecz hałaśliwe środowiska feministyczne i homoseksualne - to tylko niektóre z objawów wciąż ożywającego "Kulturkampfu". Z drugiej strony, ciąg decyzji papieża Benedykta XVI potwierdzonych ostatnio opinią o niestosowności wprowadzania do obrzędów Kościoła takich nowinek, jak przyjmowanie Komunii świętej na stojąco do ręki - i kontestowanie tego stanowiska przez wierzących i niewierzących "modernizatorów" - to nic innego, jak nowa odsłona ich konfliktu z "tradycjonalistami". Nieskrywane nawet plany PO finansowego karania "ściany wschodniej" za niesłuszne poglądy (potwierdzone ostatnio miażdżącym zwycięstwem PiS w wyborach w Podkarpackiem), wskazują nie tylko na istnienie podziału na Polskę A i B, ale także chęć jego utrwalenia przez obecną administrację rządową.
Nie, podziałów i sporów nam nie brakuje - starych i przebranych w nowe szaty. Platforma, nawet gdyby chciała udawać, że ich nie ma albo że może w nich nie uczestniczyć, nie jest w stanie ich unieważnić. Historia się nie skończyła - to wiemy już od czasu, gdy swój niemądry tekst prowokujący czytelników odwrotną do rzeczywistości tezą ogłosił Francis Fukuyama. A spory polityczne, kulturalne, społeczne, cywilizacyjne nie wygasną, dopóki będziemy ludźmi żyjącymi we wspólnocie. Może jednak warto zastanowić się, jaka jest ich istota w naszej rzeczywistości. O co się spieramy i o co spierać się warto?
Najpierw powiedzmy, jaki spór dudni najgłośniej. To echa sporu elit, a raczej odgłosy oporu starej elity wobec grożącej utraty monopolu na pozycje i racje. Nikt nie wyraził tej postawy bardziej plastycznie od Agnieszki Holland, która swój obszerny wywiad w "Gazecie Wyborczej" sprzed kilku tygodni uznała za stosowne zakończyć następującą anegdotą: "Pamiętam takie zdarzenie - to był późny Wildstein albo wczesny Urbański - dawałam jakiś wywiad w telewizji i przed nagraniem poszłam do charakteryzatorni. I ta pani, która mnie pudrowała, mówi: >>O, pani Agnieszko, jak miło jakąś porządną znaną twarz malować, bo Teatrów Telewizji już nie ma, więc wielcy aktorzy już nie przychodzą. Za Kwiatkowskiego byli jeszcze twórcy i aktorzy, za Dworaka - przynajmniej znani politycy, a teraz przychodzą takie mordy, że ja nie wiem, co oni są<<". Odraza moralna, pogarda estetyczna puentujące wywiad znanej pani reżyser wystarczą za wszelkie argumenty w sporze. Tak jak w nie mniej pamiętnej wymianie zdań między redaktorami Michnikiem i Urbanem z początkiem 2005 roku komentującymi nową sytuację w kraju. Ten pierwszy powiedział (a usłyszał to dziennikarz jednego z tygodników), że "zobaczył w telewizji Puls rozmowę na temat lustracji i dekomunizacji, gdzie wypowiadał się >>młody gnój<<: - Coś strasznego. Oni wszyscy się nazywają: Warzecha, Paliwoda, Perzyna, Jeżyna... - Semka - dorzucił Jerzy Urban" (ostatnio rozmówca Urbana sporządził i ogłosił nawet oficjalną "listę szkodliwych typów": obok Semki, Paliwody, Perzyny znaleźli się na niej między innymi Bugaj, Gowin, Krasnodębski, Legutko, Lisicki, Michalski, Roszkowski, Rybiński, Śpiewak, Wildstein, Ziemkiewicz...).
Tak rozmawia stara arystokracja w obliczu nadciągających barbarzyńców. Rozmawia i uruchamia wszelkie środki, jakimi dysponuje, by barbarzyńców nie dopuścić do władzy. Kiedyś, dwa pokolenia wstecz, we wrześniu 1939 czy lipcu 1944 roku, stare elity - Chrzanowscy, Konopczyńscy, Komorowscy, Feldmanowie - mogli mieć podobne wrażenie, że te "nowe mordy" instalujące swoją dominację na scenie publicznej i politycznej - rozmaici Urbanowie, Bobińscy, Putramentowie - też nie są piękne, ani swym dorobkiem zasługujące na to, by przejąć w Polsce rząd dusz. Tyle że ówczesne stare elity nie miały żadnych szans, by swojej pozycji bronić. Mogły tylko dać się zabić - fizycznie wyeliminować w więzieniach czy katowniach UB albo zacząć służyć nowym panom, ratując ile się da ze swojego dorobku. Dzisiejsze stare elity, wyrosłe w PRL, mają potężne narzędzia, by swej pozycji bronić. I nie grozi im, na szczęście, żadne realne niebezpieczeństwo poza tym jednym: ograniczeniem ich dominacji nad życiem publicznym w Polsce przez "ludzi nowych", nieskoligaconych z ich rodami, niepamiętających wystarczająco dobrze ich zasług, gotowych za to przypomnieć niekiedy jakieś rodowe "grzechy"...
Ten konflikt - nie o idee, ale pozycję, prestiż, dominację jednego salonu - jest dziś jak najbardziej realny. Zdaje się on wciągać w swój wir wielkie media i całe partie. Poziom osiąganej w nim histerii wynika zapewne z faktu, że nie chodzi o zwykłą w demokratycznych systemach cyrkulację elit, ale o zmierzch elity powstałej w systemie totalitarnym. Oczywiście nie zaliczają się do niej wszyscy politycy czy twórcy starszego pokolenia, ale tylko ta ich wpływowa mniejszość, która za wszelką cenę pragnie zamazać taki czy inny epizod swojej kariery związany z funkcjonowaniem totalitarnych struktur. Stąd także wynika wyjątkowa niechęć przedstawicieli owej elity do niezależnych od ich nadzoru badań historycznych jej poświęconych.
Ten konflikt, będący w istocie walką o pamięć, nie wygaśnie szybko. Demonopolizacja salonu będzie jednak postępowała, bo taka jest natura systemu demokratycznego - jak długo będzie mu dane istnieć. A to zależy od tego, czy media nie zastąpią demokracji, a show (zwany inaczej "wydarzeniem medialnym") - partycypacji obywatelskiej. I tu odsłania się druga płaszczyzna konfliktu, moim zdaniem najistotniejsza. Tendencja do zastępowania świata rzeczywistego przez wirtualny jest aż nadto widoczna. Od jej wyhamowania zależy, śmiem twierdzić, nasze przetrwanie jako gatunku, w którym rozwinęło się niezwykłe pojęcie wolnej woli i odpowiedzialności. Z drugiej jednak strony, od trwania i podtrzymywania owej tendencji zależą gigantyczne fortuny sprzedawców masowej wyobraźni. Zależą od niej także możliwości kontrolowania i manipulowania wielkich mas ludzkich. Stawka jest tutaj bez porównania większa niż w przypomnianej wyżej walce o dobre samopoczucie Adama Michnika i Jerzego Urbana. W tamtej walce, w ich walce chodzi o przeszłość. W tej - o przyszłość.
Czy jest dzisiaj możliwe przeprowadzenie skutecznej kampanii pod hasłem "telewizja kłamie"? Obawiam się, że tylko wtedy, gdy wesprze tę kampanię sama telewizja... Oczywiście, telewizje nie są dziś jedynym wpływowym "medium informacyjnym". Są gazety, są portale internetowe. Problem w tym, że telewizje, portale i gazety tworzą coraz potężniejsze konglomeraty wspólnie organizujące kolejne "wydarzenia medialne". Partie polityczne kusi możliwość wykorzystywania ich siły do własnej gry. Nawet jeśli kierownictwo partyjne nie ulega pokusie, by stać się dodatkiem do telewizyjnego programu i politycznej rozrywki przypominającej konkursy wolnej amerykanki rozgrywanej w błocie, to bardzo trudno pohamować poszczególnych polityków, którzy w częstotliwości występów "za szkłem" widzą wskaźnik własnej pozycji (albo przynajmniej pociechę dla swego znerwicowanego ego). Prezenter - "gwiazda telewizji" - prowokuje kłótnie. Im bardziej skorzy będą jego goście, by dać sobie po buzi, tym lepszy show. A na koniec można "gości" poprosić, by sobie podali łapy. I tak ten mechanizm ciągnie w dół politykę, demokrację, stosunki między ludźmi. Czy można odbudować politykę, przestrzeń publiczną bez wszystkich żałosnych magów od PR? I czy będzie z kim ją odbudowywać? Czy zadowolimy się jako odbiorcy tej rozrywki utartą ścieżką od lodówki (z browarkiem) do telewizorka? Te pytania wydają mi się najbardziej palące. Dotyczą one nie tyle prowadzenia sporu o media, ale z mediami. Z największą dziś i najbardziej bezwzględną władzą.
Ten spór jest jeszcze możliwy - tak długo, jak długo trwać będzie podział wewnętrzny w świecie mediów. Podział wyznaczony walką o rynek, walką o pieniądze konsumentów. Dopóki media walczą między sobą o nasze głosy (czyli oglądalność), do pewnego stopnia nami manipulując, ale też w jakimś stopniu uwzględniając nasze gusty, sympatie i opinie, dopóty możemy próbować odsłaniać ich manipulacje, możemy uczyć się zdrowej wobec nich nieufności. Kiedy jakiś ogłupiały polityk przyłoży skutecznie rękę do likwidacji pluralizmu w świecie mediów w nadziei, że na tym skorzysta, że uczyni z ich połączonego systemu swoje narzędzie, wtedy sytuacja będzie już inna. Całkiem inna. Politycy staną się ostatecznie błaznami do wynajęcia albo, jeśli nie zechcą nimi być, będą skutecznie zohydzeni lub wymazywani z pamięci obywateli, którzy staną się z kolei już tylko konsumentami.
W tej kluczowej kwestii toczy się spór, który dotyczy bardzo praktycznej decyzji, jaką waży teraz w swych rękach Platforma Obywatelska. Likwidacja telewizji publicznej jako przeciwwagi dla coraz potężniejszego TVN, likwidacja pozycji "Rzeczpospolitej" jako gazety niezależnej - to łącznie szansa na zakończenie sporów w Polsce. Tylko tak PO może je "rozładować". Tak jak chciał tego Wielki Inkwizytor pozbawiający ludzi ciężaru trudnych wyborów. Zupełnie nie widzę Donalda Tuska w roli Wielkiego Inkwizytora. Może okazać się jednak poręcznym instrumentem.
Tyle tylko, że Wielki Inkwizytor ciągle próbuje kontrolować ludzki chaos - i ciągle (jeszcze) mu się to nie udaje. W tym moja nadzieja, że będziemy się jeszcze spierać: w rzeczywistości, a nie w studiu Big Brothera. Przedmiotów poważnego sporu nie brakuje. Wszystkie wymienione w pytaniach redakcji "Europy" osie konfliktu zachowują swoje znaczenie i powagę. Pozwolę sobie dodać do nich jeszcze jedną: oś sporu o Polskę. A właściwie o Polskę i Europę.
Czy Polskę ma zastąpić Europa? Czy mamy potraktować projekt europejski, otwarte na zachód (ale nie na wschód!) granice, możliwość legalnego zarabiania pieniędzy w Anglii czy Irlandii przez naszych współobywateli, szansę studiów na uczelniach niemieckich, francuskich czy angielskich - jako pierwszy stopień do budowy nowej lojalności, nowej wspólnoty, w której odnajdziemy się lepiej niż w starym polskim "zaścianku"? Czy też udział w owym projekcie traktujemy raczej jako szansę wzmocnienia Polski, a nie jej "rozpuszczenia"? Czy widzimy jeszcze jakąś przyszłość dla Polski, czy jej chcemy? Czy też godzimy się z rolą peryferyjnego regionu Europy? To jest oś podziału, który - moim zdaniem - jest dziś szczególnie istotny. Podobny spór toczy się w innych krajach Europy i podobnie jak w Polsce jest tłumiony. Czy powinniśmy i ten spór "rozładowywać"? Może warto byłoby raczej rozważyć argumenty, jakie się w nim pojawiają. Po to, by rozeznać linie podziału, zamiast je zamazywać.
Jedni argumentują tak: Polska jest za słaba, by poradzić sobie z globalnymi wyzwaniami na nowej mapie modernizacji i geopolityki XXI wieku. Europa zjednoczona może jeszcze walczyć o swoją podmiotowość na owej mapie, rywalizując z Chinami, Rosją, Indiami, światem arabskim, a nawet Stanami Zjednoczonymi. Chodzi tu więc o tradycyjny patriotyzm, patriotyzm niepodległościowy (czy imperialny), przeniesiony tylko z niezdolnej udźwignąć jego realnych wymagań Polski na wspólnotę szerszą, do której cywilizacyjnie należymy, czyli na Europę.
To stanowisko ma jednak pewne słabe punkty. Po pierwsze, przenosi jedynie logikę rywalizacji, konfliktu, z poziomu narodowego na poziom wyższy - cywilizacyjny czy kontynentalny. To na pewno nie jest ucieczka przed "nacjonalizmem", lecz próba znalezienia jego nowego podmiotu. Próba obarczona jednak wielkim ryzykiem niepowodzenia. Przede wszystkim dlatego, że Europa nie budzi takiej emocjonalnej więzi, jaką w niektórych wypadkach (Polski, Francji czy Anglii) wytworzyły wieki rozwoju wspólnoty narodowej. Patriotyzm europejski jest słaby, demosu europejskiego wciąż nie ma. Czy poczucie identyfikacji z Europą okaże się zatem dość silne, by jej skutecznie bronić? By tworzyć dla niej - jak to było kiedyś, w czasach chrześcijańskiej jedności Europy - wielkie dzieła?
Zwolennicy projektu europejskiego jako narzędzia rozwiązania polskich problemów używają jeszcze jednego, bardzo poważnego argumentu. Oto w Europie zjednoczonej ma zniknąć ostatecznie widmo osaczenia Polski między Niemcami a Rosją. Niemcy bowiem pozostaną sercem Europy, a nie Mitteleuropy; natomiast Rosja nie poradzi sobie z kąskiem tak wielkim, jak cała Unia. Czy jednak nie widzimy dość czytelnych sygnałów tego, że Niemcy także szukają swojej niezależności, swojej podmiotowości, swojej historycznej i politycznej tożsamości - w specyficznym flircie z neoimperialną Rosją? Może Unia jest tylko coraz słabszym parawanem dla interesów najsilniejszych jej członków?
Można oczywiście odrzucić te pytania jako całkowicie niepoprawną demagogię. Ale czy "rozładujemy" tym samym siłę realnych obaw i wątpliwości, jakie one wyrażają? Czy w imię sukcesu "europejskiego projektu" mamy tłumić dyskusję nad jego sensem?
Spór jednak wcale się tutaj nie kończy. Wręcz przeciwnie - dopiero się zaczyna. Dla innych bowiem jego uczestników Europa nie jest żadnym nowym imperium, które miałoby skuteczniej walczyć o swoje (a więc po części i nasze, regionalne) interesy czy też bronić swojej, europejskiej, a więc po części i naszej, tożsamości na globalnej, międzycywilizacyjnej arenie. Nie, dla wielu wpływowych głosicieli wiary w Europę ma ona zastąpić nie tylko Polskę, ale cały tradycyjny porządek polityczny. Ma być tworem postpolitycznym. Ma nie mieć także żadnej tradycyjnie pojmowanej tożsamości i być czymś swoistym tylko przez swoją postnowoczesność pozwalającą jej otworzyć się szeroko na "Innych". Tak pojmowana Europa staje się jeszcze jednym sztandarem postępu w walce z ciemnogrodem. Ciemnogrodem, który jest w środku, w nas, a nie na zewnątrz. Problem z tą wizją polega jednak na tym, że ci, którzy są na zewnątrz owej utopii postnowoczesności, wcale jej nie rozumieją. Wykorzystują ją tylko do swoich, całkiem tradycyjnych gier, jak czyni to Rosja Putina - Miedwiediewa, świat islamskich fundamentalistów, Stany Zjednoczone, Chiny. Taka Europa nie da żadnej ochrony swoim obywatelom. Co najwyżej - na czas jakiś - ochronę przed rzeczywistością. Może im dać tylko nową lekcję ideologicznej politgramoty, która ma ową rzeczywistość zaczarować.
Budowa dróg, autostrad, rozwój telekomunikacji, poprawa czystości naszych ulic, szansa na wzrost zamożności Polaków - czy to wszystko zależy od przyjęcia owej politgramoty? Jaka Polska i jaka Europa, jaka Polska w jakiej Europie - to pytania, które muszą wyznaczać osie debaty publicznej w naszym kraju, jeśli w ogóle ma ona dotykać spraw istotnych. Nie chodzi o wykrystalizowanie w tej debacie prostej antynomii: pro- i antyeuropejskiej, pro- i antypolskiej. Chodzi o wyjaśnienie trudnych wyborów, jakie są jeszcze możliwe. I próbę rozważenia konsekwencji tych wyborów. W sporze o pamięć PO, na szczęście, nie zajęła politycznego stanowiska. Nie unieważniła go przez to ani nie "rozładowała". Pozwala mu się toczyć.
W sporze o media - czy raczej z mediami, w ich nowej roli głównych organizatorów "życia publicznego" - PO zdaje się ulegać pokusie wystąpienia w scenariuszu pisanym przez silniejszych od niej graczy. Scenariuszu niszczącym dla demokratycznej polityki. W sporze o miejsce Polski w Europie i sens samego europejskiego projektu PO się waha. Tę postawę pokrywa udawaniem, że spór jest już rozstrzygnięty. Ale nie jest.
Tyle mogę odpowiedzieć na pytania "Europy". Możemy od pewnych wyborów się uchylać. Możemy uznać, że nas nie dotyczą. One jednak podlegają rozstrzygnięciu - z naszym udziałem lub bez. A czy nas nie dotyczą? Czy są pozorne? Czy można je "rozładować", odwracając od nich uwagę? O tym przekona nas przyszłość, jak pisał Tocqueville. To sędzia surowy i sprawiedliwy, który jednak przychodzi zawsze zbyt późno.
Andrzej Nowak
p
*Andrzej Nowak, ur. 1960, historyk, publicysta, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego i PAN, redaktor naczelny dwumiesięcznika "Arcana". Jeden z najwybitniejszych znawców historii stosunków polsko-rosyjskich, zajmuje się także porozbiorowymi dziejami Polski oraz historią Europy Środkowo-Wschodniej. Opublikował m.in. książki "Jak rozbić rosyjskie imperium?: idee polskiej polityki wschodniej (1733 - 1921)" (1999), "Od imperium do imperium: spojrzenia na historię Europy Wschodniej" (2004) oraz "Historie politycznych tradycji. Piłsudski, Putin i inni" (2007). Wielokrotnie gościł na łamach "Europy" - ostatnio w nr 216 z 24 maja br. opublikowaliśmy jego tekst "Tusk i Rosja".