Do eksperymentu DZIENNIK namówił 14-letnią Anię Kołacz i 10-letnią Karolinę Frąckowską. Dziewczynki właśnie wyszły ze szkoły na ulicy Żelaznej w centrum Warszawy po krótkiej uroczystości rozpoczęcia roku szkolnego. Obie zgodnie twierdzą, że nie czują się zbyt pewnie na przejściu dla pieszych. "W zeszłym roku niedaleko stąd koleżankę potrąciła ciężarówka, o tam, w pobliżu sklepu" - pokazuje Ania. Na szczęście skończyło się na strachu i niegroźnych obrażeniach.

Reklama

Przy dojściu do szkoły na Żelaznej jest wprawdzie zebra, ale brakuje sygnalizacji z prawdziwego zdarzenia - miga jedynie pomarańczowe światło. Dziewczynki opowiadają, że kierowcy, którzy przejeżdżają przez wymalowane na jezdni pasy, bardzo rzadko zwalniają. I to mimo że 200 m dalej znajduje się Wydział Ruchu Drogowego stołecznej policji, a w pobliżu przejścia często dyżurują funkcjonariusze.

Nadchodzi chwila próby. Ania i Karolina biorą się za ręce i powoli, ale zdecydowanie robią krok w stronę ulicy. Niestety, na wchodzące na pasy dzieci nie reaguje ani kierowca nadjeżdżającej właśnie srebrnej skody octavii, ani czerwonego fiata 126 p o lekko zardzewiałej karoserii. Oba pojazdy przejeżdżają szybko przez zebrę. Zwalnia dopiero dostawczy renault, ale tylko dlatego, że zniecierpliwiona oczekiwaniem Ania wdraża swój sprawdzony system: najpierw macha zdecydowanie dłonią w kierunku samochodów, a potem wkracza na jezdnię, cały czas trzymając wyciągniętą w bok rękę. "Zawsze tak robię" - tłumaczy dziewczynka. Potem obie uczennice przechodzą przez ulicę jeszcze kilkakrotnie. I za każdym razem właściwie wymuszają na kierowcach, by zahamowali.

Przenosimy się w pobliże szkoły podstawowej przy ulicy Białobrzeskiej na Ochocie. Przy przejściu stoi Małgorzata Tsvetanov, która z lizakiem przeprowadza dzieci przez ulicę. "Ludzie jeżdżą jak wariaci. A dzieci stoją i czekają, aż jakiś <dobry pan kierowca> łaskawie je przepuści. Każdy kierowca powinien automatycznie zwalniać, gdy widzi znak <Agatka>. I to bez względu na to, czy na przejściu jest dziecko, czy nie" - mówi. Jak jednak wynika z naszych obserwacji, takiego nawyku wielu kierowców w sobie nie wyrobiło. Pędzą, nie zwracając uwagi nawet na to, że w pobliżu stoją policjant z drogówki i funkcjonariusz straży miejskiej.

Reklama

Na koniec sprawdzamy przejście naprzeciwko szkoły podstawowej przy Domaniewskiej na Mokotowie. Czteropasmowa ulica i sznur samochodów wiozących ludzi do okolicznych biurowców. Jadą z pewnością znacznie szybciej niż obowiązujące w tym miejscu 50 km na godzinę. "Przez taką drogę boi się przechodzić nawet dorosły, a co dopiero dziecko" - mówi mężczyzna prowadzący za rękę kilkuletniego chłopca. Po chwili jednak wkracza na pasy, usiłując przedostać się na drugą stronę. Nie jest to łatwe, bo nawet gdy zatrzymuje się jeden kierowca, na kolejnym pasie trzeba przepuścić inne auto. Mężczyzna podskakuje, gdy z piskiem opon hamuje obok niego kierowca białego nissana.

Na warszawskich kierowców nie działa nawet mundur policjanta. "Wczoraj chciałem przejść przez ulicę Domaniewską. Byłem w pełnym umundurowaniu drogówki, ale nikt się nie zatrzymał. Trzeba wreszcie zmienić mentalność kierowców. Muszą zrozumieć, że zebra to rzecz święta. Zwłaszcza gdy są na niej dzieci" - mówi Jacek Zalewski, naczelnik wydziału ruchu drogowego Komendy Stołecznej Policji.

Statystyki są porażające. Tylko we wrześniu zeszłego roku doszło w Polsce do 360 kolizji drogowych z udziałem dzieci. 355 uczniów doznało obrażeń, a pięcioro już nigdy nie usiądzie w szkolnej ławce. Do wielu wypadków dochodzi na przejściach dla pieszych. Tak prawie rok temu zginęła 10-letnia Ania z warszawskiej dzielnicy Ursynów. Nie biegła, po prostu chciała dojść rano do szkoły. Kierowca, który ją potrącił, był trzeźwy. Spieszył się do pracy.