"Okazało się, że niemożliwe jest dotarcie do poszkodowanych żadnym pojazdem - musieliśmy zaparkować na końcu drogi i przedrzeć się do grupy nocą przez gęsty las razem z naszym sprzętem oraz pakietami pomocowymi. Nieśliśmy ze sobą około 35 litrów wody oraz kilka termosów z gorącą herbatą. Marsz po grząskim terenie, przez gęsto usiane przewalone drzewa trwał około 40 minut" - napisali medycy na swoim profilu na Facebooku.

Reklama

Okazało się, że w lesie czekało na pomoc 8 mężczyzn, 16 dzieci i 6 kobiet. Jedna z nich była w ciąży, a jeden z mężczyzn miał amputowaną część nogi. Wszyscy byli bardzo głodni i wychłodzeni. Nikt z tej grupy nie chciał jednak trafić do szpitala, bo bali się, że zostaną oddzieleni od rodzin. Ratownicy podali więc poszkodowanym leki, zostawili duże ilości żywności i wody. "Na pożegnanie zostaliśmy wyściskani" - piszą. Dodają też, że to była jedna z ich najcięższych interwencji, która trwała ponad 6 godzin. "Nigdy, w całym swoim życiu zawodowym, nie widzieliśmy czegoś takiego" - komentują.

Kim są "medycy na granicy"?

"Medycy na granicy" to grupa osób z wykształceniem medycznym, która ruszyła na granicę polsko-białoruską, by pomagać uchodźcom. Nie mogą jednak wjechać bezpośrednio do strefy stanu wyjątkowego - MSWiA odmówiło im zgody.