Dzieci przewieziono na zachód Ukrainy
Opisywał, że rodziny te prowadzone są najczęściej przez samotne matki, które wychowują od 6 do 10 dzieci. I to one szczególnie potrzebują pomocy w wojennej zawierusze. 27 lutego pojawia się informacja, że wieczorem polską granicę przekroczy pierwsza grupa: 40 dzieci, 5 rodziców zastępczych, 2 specjalistów. Odnajdą dom i schronienie w SOS Wiosce Dziecięcej w Biłgoraju. Potem były kolejne grupy.
Polskie stowarzyszenie od 1984 r. prowadzi w Biłgoraju, w województwie lubelskim, jedną z czterech wiosek. Kilka domów rozsianych wśród zalesionej przestrzeni, plac zabaw, boisko. Okolica rzeczywiście przypomina wioskę. Marian Łosiewicz, dyrektor, opowiada, że byli punktem przesiadkowym dla wszystkich dzieci z SOS wiosek z Ukrainy, które trafiły do Polski. – W pierwszym rzucie przygotowaliśmy 68 miejsc. To był dla nas duży wysiłek, bo swoich dzieci mamy ponad 70. Dziś mieszka tu 29 ukraińskich dzieci i ich 10 opiekunów. Pozostali trafili do wiosek w Siedlcach, Karlinie oraz do rodzin zastępczych w Warszawie, które wspieramy – wylicza.
15 marca Serhij Łukaszow pisze: „Jesteśmy szczęśliwi, kiedy dzieci są bezpieczne, ale po dwóch tygodniach od rozpoczęcia kryzysu zaczynamy się martwić, że tracimy najmłodsze pokolenie. Sporo z nich już przebywa za granicą i nie jesteśmy pewni, czy kiedykolwiek powrócą. Zostaliśmy pozbawieni przyszłości – to nasza wielka tragedia”.
Oczy szeroko otwarte
Ina Karpińska jest koordynatorką rodzin zastępczych, które, tak jak ona, przyjechały z Ukrainy. Czy tu jest nowy dom? – Nie. Dom jest tam, daleko, ale tu czujemy się bezpiecznie – odpowiada bez chwili wahania.
Mówi, że biologiczni rodzice wszystkich tutejszych podopiecznych zostali pozbawieni do nich praw. Dzieci doświadczyły w życiu różnych traum. Ich mamy zastępcze czy prowadzące rodzinny dom dziecka są pedagogami. Każda rodzina liczy przynajmniej czworo dzieci, a są i większe. – Dlatego naszej organizacji szczególnie zależało, by oszczędzić im brutalnych widoków, które w połączeniu z doświadczeniami z przeszłości mogłoby zadziałać jak katalizator – tłumaczy.
Ale to nie znaczy, że dzieci nie cierpią. W Ukrainie zostali ich biologiczni rodzice, dziadkowie, rodzeństwo, przyjaciele, szkoła oraz okolica, którą znali. – Nie można udawać, że się nic nie dzieje. To byłby wielki błąd – mówi Ina. Dzieci stawiają trudne pytanie o to, co dalej. Ona powtarza, że Ukraina musi wygrać. Na razie chodzą do polskiej szkoły, uczą się też w ukraińskiej szkole online. Wszyscy chcą wracać. – Ja zostawiłam w Ukrainie męża, rodziców. Był moment, kiedy kontakt nam się urwał. Co się wtedy czuje? Strach, który nie pozwala zamknąć oczu, bo wtedy pojawiają się najgorsze obrazy – mówi Ina.
Wszyscy żyją. Ale dom jej brata został zniszczony. Podobnie domy kilku ukraińskich rodzin zastępczych. Ona początkowo nie chciała opuszczać kraju. Jej zadaniem było bezpiecznie dostarczać do granicy wychowanków wiosek z Ukrainy, także tych już dorosłych, i tych młodych ludzi, których dopiero poznała. Jak dziewczyna z Irpienia, która cudem wydostała się z oblężonego miasta. Ale okazało się, że kierowca, który miał ją odwieźć z powrotem pod Kijów, ma inne plany. Została więc najpierw przy granicy, jako wolontariusz, a potem dotarła tu. Dziś jej praca polega nie tylko na pomocy w załatwianiu formalności, jak numer PESEL, ale też na rozmowach. Bo mamy zastępcze zostawiły w Ukrainie mężów, dorosłych synów i córki. Nie jest im łatwo być tu, gdy oni są tam.
Słucha, co mówi szef rosyjskiej dyplomacji Siergiej Ławrow, że mordy w Buczy to inscenizacja, i zaciska pięści. – Byłam pod ostrzałem w Kijowie, kiedy Rosjanie celowali w dzielnice mieszkalne, potem przeniosłam się do schronów pod miastem, gdzie tłoczyli się: matki, dzieci, starcy. Rozmawiałam ze świadkami zbrodni. Te historie i wspomnienia wywołują w człowieku ból nie do opisania – mówi. Czy można zapomnieć? – Nie. Nie ma takiego prawa. Dzieciom trzeba mówić prawdę. Tak jak mnie babcia opowiadała o Hołodomorze i o dalszych odsłonach tej zbrodni, której nie przerwał koniec II wojny światowej. Kolejne pokolenie musi znać swoją historię.
Czy Rosja jest zła?
Tatiana, mama, ma pod opieką sześcioro dzieci. Najmłodsze ma 8 lat, najstarsza córka 19. W ukraińskim SOS pracuje 11 lat. Wychowała ośmioro dzieci. Wcześniej pracowała w przedszkolu, ale cały czas myślała, jak trudne jest życie w domach dziecka. I marzyła jej się duża rodzina, a los dał tylko jedną biologiczną córkę, która dziś jest już dorosłą kobietą. Długo ją namawiała, by z nią pojechała, jednak bezskutecznie. W Ukrainie zostawiła też mamę.
Jak mówić dzieciom o wojnie? – Gdy nas wywozili z Browarów do sanatorium, to najmłodsze dzieci myślały, że jadą na wypoczynek, takie wakacje. Dlatego ich z błędu nie wyprowadzałam – opowiada. – Najmłodsze chronimy przed najgorszą prawdą, ale sami musimy się z nią mierzyć. To trudne. Wojna trwa, a emocje z nią związane się zmieniają. Na początku był we mnie tylko olbrzymi strach o bliskich. Teraz narasta złość. Nie tylko na rosyjskich żołnierzy, ale i na samą siebie, że nic nie mogę zrobić – mówi Tatiana. Przekonuję, że ważne jest to, co tu robi. Jest z tymi dziećmi, otacza je ścianą miłości. – Wiem, ale czasem chciałabym być rosłym mężczyzną, chwycić za broń i…
Dzieci poszły do polskiej szkoły. Idzie im nie najgorzej, ale prawdę mówiąc, wiele też od nich się nie wymaga. Poza tym nie znają polskiego. Uważają na lekcjach matematyki, angielskiego. Ale po powrocie do wioski Tatiana pilnuje, by uczyły się ukraińskiego, by czytały i pisały, jak na lekcjach. Bo jest pewna: gdy tylko będzie bezpiecznie, wszyscy wrócą. –Dzieci mówią do mnie: mamusiu, tu jest cudownie, ale my już do domu chcemy – opowiada. Przeprasza za łzy.
Starsze dzieci wiedzą, co się dzieje. – Z nimi inaczej rozmawiam. O tym, że Putin nie mówi prawdy, że Kreml dba o to, by ludzie dostawali fejki. Mówię, by nie reagowali na nie, nie wchodzili w dyskusje z trollami. To kosztuje mnie dużo energii – opisuje. A czasem próbuje gasić młodzieńczy zapał. Jeden chłopiec, 17-latek, wielki, jak na swój wiek, chciał koniecznie wracać, wstąpić do obrony. Stanowczo się nie zgodziła. – Na wojnę dzieci się nie wysyła. Najlepiej zrobisz, jak zostaniesz, będziesz się uczył, by potem kraj odbudowywać – tak go przekonywałam.
Ale jest i inny trudny temat do rozmów z dziećmi. Czy Rosja jest zła, czy Rosjanie są źli? Ona sama ma przyjaciół w Rosji. Z jedną z przyjaciółek, z Irkucka, jeździła co roku z dziećmi nad morze, do Odessy. – Każdego dnia dzwoni do mnie i płacze, bo mąż wojskowy. Nie został jeszcze zmobilizowany. Ale mówi, że jak dostanie rozkaz, to go nie wykona. Prędzej pójdzie do więzienia albo niech mu w łeb strzelą. Bo nie wyobraża sobie iść w Ukrainę strzelać – relacjonuje Tatiana. Inna znajoma ma córkę, która mieszkała w Irpieniu. Sama kilka lat temu wyjechała do Czelabińska w Rosji. – Do niedawna pisałyśmy ze sobą dużo na Messengerze. Którejś nocy biorę telefon i patrzę, że cała nasza korespondencja zniknęła. Skasowała ją. Myślę, że ze strachu, by nikt się nie dowiedział o tym, że jest ze mną w kontakcie, że ma rodzinę w Ukrainie – dodaje.
Przerywa, bo do pokoju wchodzi synek. – Słoneczko, już ze szkoły wróciłeś? Jak było? Jesteś głodny, zjesz coś? – pyta. Odprowadza go wzrokiem, gdy znika w kuchni. – Biologiczna mama bardzo go zaniedbała. Gdy do mnie trafił, zęby miał czarne, mówić dobrze nie potrafił. Pomału otwierałam go na ludzi, uczyłam pokazywać emocje, bo był nieufny, płochliwy jak zwierzątko. Teraz też muszę uważać przy nim na każde słowo. Ech… Jak to się skończy, pojadę do domu. Przytulę córkę, mamę – mówi. I znów łzy.
Z szacunkiem
– Nie wolno płakać – mówi Oksana, psycholożka, patrząc na Tatianę. Właśnie wróciła ze spaceru ze swoimi dziećmi. Biologicznymi, 4-letnią córką i 12-letnim synem. Dlaczego? – W sytuacji bezpośredniego zagrożenia nie można przejawiać silnych emocji, a już na pewno nie wolno okazywać ich przy dzieciach. Trzeba zachować pozory spokoju, po to, by przetrwać. Tam, w Ukrainie, gdzie trwa wojna, nie można pytać dzieci, jak się czują. Bo to działa jak wyzwalacz złych emocji. Lepiej dziecko posadzić na kolanach, przytulić, poprosić, by zajęło się prostymi czynnościami. To podstawa psychologii kryzysowej – mówi.
Jak teoria sprawdza się w warunkach wojny? – Gdy trwa bombardowanie, ludzie różnie reagują na stres. Jeden panikuje, ktoś staje się agresywny, inny popada w stupor – opowiada. Opisuje, że wśród dzieci może pojawić się reakcja niebezpieczna. Chęć nagłego działania, zrobienia czegoś ponad swoje siły. – Na pewno widziała pani te filmiki, na których widać naszych idących z gołymi rękami na czołgi. To heroizm, ale pozbawiony sensu. Z młodymi ludźmi trzeba o tym rozmawiać: co by się wydarzyło, gdybyś wszedł na teren zaminowany? Gdybyś znalazł się przed pojazdem wroga? Trzeba zmuszać ich do refleksji – tłumaczy. A strach? Do niego, przekonuje, należy odnosić się z szacunkiem. Gdy czujemy ból, to sygnał wysyłany przez organizm, że zachodzi w nim ważny proces. Tak samo jest ze strachem.
To, o czym opowiada, nie jest tylko wyuczoną teorią. Przed 24 lutego pracowała jako psycholog w ukraińskiej SOS wiosce w Browarach. Pamięta poranek, kiedy zaczęły się naloty. Mieszkali w wieżowcu, z którego roztaczał się widok na okolicę. Usłyszała nieznany dźwięk, potem zaczęły drżeć szyby w oknach. Obudziła męża. Jej dzieci zareagowały… książkowo. Córka jakby się w sobie zapadła. Strach ją wyciszył, zamknął. Syn, na odwrót, zaczął panikować. – Pewnie dlatego, że jest starszy, bardziej świadomy tego, co się dzieje – opowiada.
W ich domu nie było schronu, uciekali do piwnic. Choćby w pobliskiej szkole. Tłum, kilka osób płakało. – Wie pani, co w takich momentach pomagało? Ludzie przynieśli ze sobą telefony, laptopy. Starszym dzieciom pokazywaliśmy, że świat o nas wie, że chce pomagać, że to robi, że ludzie w Polsce się mobilizują. I to działało, bo człowiek jest istotą społeczną i potrzebuje poczucia, że w kryzysie nie jest sam – podkreśla. A potem, w schronie, razem z innymi kobietami i dziećmi starała się być wsparciem. – W takich sytuacjach nie można myślami wybiegać naprzód. Koncentrujesz się na tym, co możesz zrobić tu i teraz. Jak jest możliwość, by umyć dzieciom zęby, rozczesać włosy, nakarmić, po prostu to robisz.
Opisuje, że wojna wyolbrzymia największe ludzkie strachy. Strach o życie. Strach o to, że ludzie zostaną porzuceni i zapomniani. A w kobietach, jak przekonuje, uruchamia się pierwotny, potężny strach o własne dzieci. – Gdy słyszysz od ludzi, którzy widzieli na własne oczy mordy i okrucieństwa dokonywane także na dzieciach, to gdy jesteś matką, od razu myślisz o swoich córce czy synu. Ja nie jestem silna. To dzieci dają mi siłę. Strach o nie spowodował, że wyjechałam z Ukrainy. Gdybym nie była matką, nigdy bym tego nie zrobiła. Zostałabym bronić domu – opisuje i przekonuje, że takie myśli siedzą dziś w głowach większości Ukrainek.
Jej mąż został w kraju. Ona niechętnie wraca do trudów drogi. – Do szóstego–siódmego roku życia dzieci, jak radary, sondują emocje swoich najbliższych, przede wszystkim matek. I powielają je. Musiałam więc być silna dla mojej czteroletniej córki Aliny – mówi. Do Polski ruszyła pociągiem z Kijowa. Ścisk był taki, że córeczkę udało się posadzić na rozkładanym stoliku w przedziale, ona z synem wylądowali w przejściu. Alina całą drogę siedziała zesztywniała, nie dała się rozebrać. Nie chciała siusiu, nic. Timura ulokowała na plecaku, by mógł chociaż przysiąść. W pewnym momencie głowa zaczęła mu bezwiednie zwisać. Okazało się, że z gorąca i duszności tracił przytomność. Oklepywała go po policzkach, usiłując dosięgnąć butelkę wody schowaną w torbie. Racjonalizowała swoje emocje: jadę do bezpiecznego miejsca, dzieci są obok. Po drodze słychać było wystrzały. – W przedziale zapadała cisza i ludzie odruchowo kreślili znaki krzyża. Nie jestem szczególnie wierząca, ale w duchu dziękowałam babci, że nauczyła mnie, jak się modlić – wspomina. Ręka sama wędrowała, by się przeżegnać…
Dotarła do Biłgoraja. Dziś opiekuje się nie tylko swoimi dziećmi, lecz wszystkimi podopiecznymi wioski. – Nie zabieramy dzieciom internetu, choć zwłaszcza te starsze mogą przecież bez trudu znaleźć tam zdjęcia, których nie powinny oglądać. Nie chcemy ich odcinać od rzeczywistości. Ale też nie możemy pozwolić, by widziały najgorsze. Dlatego po godz. 22 wyłączamy sieć, która dodatkowo zabezpieczona jest kontrolą rodzicielską – mówi. Choć nie ma pewności, czy to wystarczy.
Haftowana bluzka
Tej rozmowie przysłuchuje się Ludmyła, która w Biłgoraju pomaga dzieciom z Ukrainy jako tłumaczka. Pochodzi z Doniecka na wschodzie kraju. Od roku jest w Polsce. Ma teraz męża Polaka. Przyznaje, że był moment przed wybuchem wojny, kiedy myślała, że jest nadzieja na powrót. – Teraz, gdy syn pyta, kiedy wrócimy do domu, mówię, że dom jest tu – ucina. Ma żal do ukraińskich władz, że od 2014 r. nie zrobiły nic, żeby uchronić region i ludzi. – Mój kraj cierpi, giną dzieci. Ale nie cierpi od dziś – dodaje. Dla niej wojna zaczęła się w 2014 r. Mówi, że nie chce, by teraz dzieci doświadczyły tego, co wcześniej jej syn (14 lat) i córka (11 lat). – Dużo przeszłam, ale jeszcze nie jestem gotowa o tym mówić – ucina. Rzuca tylko, że przez kilka lat regularnie biegała ze swoimi dziećmi do schronu. – Boli mnie to, że ludzie z zachodniej Ukrainy nie mieli większego pojęcia, co się u nas dzieje.
Pamięta dzień, kiedy zdecydowała, że musi wyjechać. Syn właśnie wrócił ze szkoły. Opowiedział, że na lekcji historii nauczyciel mówił, że Ukraina zrzucała bomby na Donieck, że Ukraina to banderowcy, że tu jest Rosja. – Dotarło do mnie, że nie ma tu dla nas miejsca. Zostawiliśmy wszystko. Zabraliśmy tylko kilka walizek i kota. Miałam dość siedzenia w piwnicach – podkreśla. – Wstyd mi za to, co dzieci tam przechodziły i co ja musiałam robić. Byłam pielęgniarką w szpitalu. Jestem po rozwodzie, dwoje dzieci. Pensję miałam malutką. Ale można było dostać dodatek. Trzeba było jednak chodzić na protesty pod rosyjskimi flagami. Jak raz tego nie zrobiłaś, przepadał dodatek, drugi raz – zabierano pensję, trzeci – wyrzucano z pracy. Taki był pomysł lokalnej władzy. Dawali ludziom wilczy bilet – opowiada. Ma na sobie białą bluzkę w tradycyjne ukraińskie ludowe hafty. – Piękna, prawda? Tak samo ubierałam się w Doniecku, co nie było bezpieczne – podkreśla.
Oksana słucha uważnie. – Dziś najważniejsze jest to, by nie obciążać się myślami, które donikąd nie prowadzą. Nie walczę na froncie, ale jestem tu i zajmuję się swoimi dziećmi, opiekuję się innymi. Stawiam czoła ich emocjom – opisuje. Nienawiść, chęć zemsty? Też się pojawiają. I, co podkreśla, nie wolno ich wyciszać. Przypomina słowa filozofa Edmunda Burke’a, że dla triumfu zła potrzeba tylko, by dobrzy ludzie nie robili nic.
Uważa, że nie można w tej wojnie zachowywać neutralności, także w rozmowie z dziećmi. – Tam gwałcą nasze kobiety i dzieci, mordują. To nie Ukraina zaczęła – mówi. – Złość to naturalna reakcja, trzeba tylko energię z tej złości odpowiednio ukierunkować. Na wroga. Teraz naszą rolą jest przygotować młode pokolenie na przyszłość. By miało świadomość tego, co się dzieje, by nie zapomnieli, by wiedzieli.
O czym marzy ona i inne kobiety? Że kiedyś wrócą proste chwile. Że żyjąc w swoich domach, będą, ukradkiem, przez uchylone drzwi podpatrywały, jak ich dzieci się bawią. – Ale widzę też zrujnowane miasta i sieroty, których jest więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Największymi ofiarami wojny zawsze są dzieci – dodaje Oksana. – Dlatego powrotu do tego, co było, nie będzie.
Dzieciom trzeba mówić prawdę. Tak jak mnie babcia opowiadała o Hołodomorze i o dalszych odsłonach tej zbrodni, której nie przerwał nawet koniec II wojny światowej. Kolejne pokolenie musi znać swoją historię