Byłeś surowym nauczycielem?
Piotr Zaremba: Byłem uwikłany we wszystkie błędy młodego nauczyciela od nadmiernej surowości po zbytnią łagodność. Takiego, co przychodzi do klasy cieszącej się złą sławą, truje o dyscyplinie, budząc zdziwione miny i w końcu słyszy pytanie: "to może pan by przeszedł do lekcji". Ale i takiego, który nie rozumie, że jak postawi uśmiechającej się do niego dziewczynce wymęczoną czwórkę, to nie zasłuży na wdzięczność, bo ona potem przeżyje ciężkie zdziwienie na maturze lub studiach. Generalnie na początku nie bałem się obcinać ludzi, stawiać ocen niedostatecznych. A potem przyszło opamiętanie, jak z dydaktycznego filmu amerykańskiego. Przecież chłopak, który w pierwszej klasie był typowym imbecylem, w czwartej pisze klasówkę na czwórkę. Na samym końcu wylądowałem na paru uczniowskich przyjęciach. Potajemnie przeszedłem z paroma osobami na ty. Ale wtedy powiedziałem sobie: może to sygnał, żeby skończyć z tym zawodem.

Reklama

Twoje pierwsze spotkanie z klasą było traumą podobną do tej, którą przeżywali młodzi nauczyciele pracujący w liceum ma warszawskim Grochowie, opisanym w "Romansie licealnym"?
Mniej więcej takie jak doświadczenia powieściowej polonistki. Jak ona stanąłem wobec zbiorowości, nie mając odwagi spojrzeć na klasę. Poczucie tremy starałem się nadrobić donośnym głosem, gestykulacją. Ale to był koniec lat 80., czasy, kiedy przynajmniej w tym grochowskim liceum panował stan specyficznej równowagi: uczniowie już się nie bardzo bali nauczycieli, no może z drobnymi wyjątkami, a nauczyciele jeszcze nie bali się uczniów. Ale generalnie i tak przeżyłem szok, kiedy zobaczyłem, że wielu moich uczniów uważa mnie za "władzę", część systemu. Nawet nie politycznego, po prostu szkolnego. Nie chcieli uwierzyć, że nie znam pytań, które pojawią się na maturze.

Dlaczego zostałeś nauczycielem?
W latach 80. ludzie z wykształceniem humanistycznym nie mieli wielu dróg kariery neutralnej politycznie. Byłem wtedy studentem piątego roku historii UW, jeszcze bez tytułu magistra i pewnego dnia natknąłem się na uczelni na ogłoszenie z ofertą pracy. Poszedłem z ciekawości. A przy tym nadal studiowałem. Wtedy nie było ciśnienia, że kariera ucieka. Jak wielu kolegom, studiowanie zajęło mi 8 lat.

Chroniłeś się na uczelni przed wojskiem?
Poniekąd, ale też wtedy panował inny model życia. Większość czasu spędzaliśmy w kawiarniach, gdzie prowadziliśmy dysputy historyczne i polityczne. Nie bardzo wiem, z czego żyliśmy. Dla mnie szkoła okazała się złotym środkiem, można było zarabiać i mieć kontakt ze środowiskiem. Nauczyciel miał dużo czasu.

Reklama

Szkoła jako przechowalnia?
Początkowo, potem nie tylko. Ten świat wydawał mi się magiczny. Ja byłem produktem szkoły autorytarnej, przełomu Gierka i Jaruzelskiego. Sam jako uczeń tylko dwa razy znalazłem się w pokoju nauczycielskim. Byłem ciekaw, jak to jest stanąć po drugiej stronie.

Powieściowy nauczyciel historii to twoje alter ego?
To nie jest powieść z kluczem. Natomiast dokładnie w latach 1987-1991 robiłem to, co moi bohaterowie, czyli pracowałem jako nauczyciel w liceum na praskich rubieżach Warszawy. Tak jak Paweł byłem człowiekiem zawieszonym między dwoma światami - szkołą na peryferiach oraz rozpolitykowanym i niepodległościowo zorientowanym środowiskiem studentów historii. To była schizofrenia. Przed południem siedzę w szkole i słucham nudnego apelu o rewolucji październikowej, którego nikt już nie traktuje serio, ale który jest częścią umierającego rytuału. A popołudniu walczę z komuną - głównie językiem. Na moim roku prawie nie było ludzi, którzy się identyfikowali ze starym systemem. Mieliśmy zabawną obsesję tropienia wśród kolegów członków ZSMP czy ZSP.

Co się działo z tymi, których przyłapaliście na flircie z komuną?
Nic, najwyżej towarzyska obojętność. Wierzyliśmy też, że na roku są agenci bezpieki, którzy nas szpiegują.

Reklama

Angażowaliście się w podziemie?
Były ulotki i wydawnictwa drugiego obiegu, niektórzy angażowali się mocniej, czołówka ówczesnego NZS to właśnie historia, ich też pokazuję w książce, takich ludzi jak Mariusz Kamiński czy Paweł Piskorski. A moje zaangażowanie? Już w wakacje poprzedzające rozpoczęcie studiów pojechałem na obóz roku zerowego do Kazimierza nad Wisłą, zorganizowany przez koło naukowe. Był wrzesień 1982 r., stan wojenny, a myśmy ukradli z miejscowego posterunku MO tablicę. Potem dowiedziałem się, że ten wyczyn powtarzany jest co roku. Modne było uczestnictwo w rocznicowych mszach, manifestacjach, na które szło się jak na mecz. Było w tym dużo pozy, pojawiały się tam dziewczęta...

Umawialiście się na randki podczas demonstracji?
Oczywiście. I wierzyliśmy w swoją niezniszczalność. W moim przypadku otrzeźwienie przyszło w 1984 r., kiedy zostałem podczas demonstracji złapany przez milicję i spędziłem 48 godzin w komendzie przy Żytniej na Woli. Wtedy dotarło do mnie, że to nie zabawa, ale dalej biegałem na demonstracje.

Co cię zainspirowało do napisania powieści o szkole?
To, że napiszę o szkole, wiedziałem już, kiedy sam byłem uczniem. Nie ma drugiego miejsca, które prowokowałoby tyle różnych, najdziwaczniejszych interakcji. Na przykład świat wzajemnych plotek...

Mówiłeś, że niektóre klasy miały złą reputację.
No tak, bo to jak w moim ukochanym filmie "Gosford Park" Altmana. Tam służba opowiada sobie historie o państwu, ale państwo z wypiekami na twarzy komentują najnowszą wojnę między dwoma lokajami. Oba światy obserwują się, czasem zwalczają, częściej zawierają kompromisy. A w ich rozmowach - to już o nauczycielach i uczniach - jest cała Polska. Widoczna nawet z peryferyjnego Grochowa. Polityka też chwilami przychodzi, bo trzeba iść na pochód pierwszomajowy albo skomentować nastanie religii w szkole. To już oczywiście moje doświadczenie z czasów, gdy sam uczyłem, na przełomie epok.

A ostateczna decyzja zrodziła się kiedy?
Po latach odwiedziłem liceum, w którym kiedyś pracowałem, z okazji obchodów jego sześćdziesięciolecia. Spotkałem dawnych kolegów z pracy oraz moich uczniów, których nie widziałem od kilkunastu lat. Miałem wrażenie, jakbym oglądał starą fotografię, na której utrwaleni w pozach ludzie zaczynają się ruszać. Parę miesięcy później wybuchł fenomen Naszej-klasy, której byłem fanem i z której czerpałem część anegdot i wspomnień. Historie i z liceum, w którym pracowałem, jak i tego, w którym się uczyłem. Ze zdumieniem natrafiłem na wspomnienia nieznanych mi ludzi z mojej dawnej szkoły, Wyspiańskiego, którzy przypominali, jak buntowaliśmy się razem przeciw komisarzowi wojskowemu, który przyszedł do szkoły wygłosić prelekcje o konieczności wprowadzenia stanu wojennego. Przekonałem się, jak strasznie ludzie łakną powrotu do młodości. A równocześnie... Do dziś miewam sny, w których nie jestem nauczycielem, lecz uczniem. Schemat taki sam: nie zdałem czegoś na maturze, co powoduje, że cofają mnie do szkoły. Najzabawniej jest wtedy, gdy jest to liceum, w którym pracowałem. We śnie mam świadomość tej podwójności i to jest upiorne.

Czy opisany w książce romans ucznia i nauczycielki wydarzył się naprawdę?
Jest syntezą kilku sytuacji. Szkoła lat 80. była przedziwną mieszanką obyczajowej swobody i urzędowego purytanizmu. Wicedyrektorka będąca podporą PZPR, a równocześnie tępiąca pary trzymające się za ręce to postać autentyczna, choć nie była wicedyrektorką.

Zostawiłeś szkołę dla pracy w gazecie. O czym napisałeś pierwszy artykuł?
O pogodzie. Tytuł brzmiał "Napadało, a potem się roztopiło" czy jakoś tak. To było "Życie Warszawy", gazeta bardzo staroświecka, bo przez pierwsze pół roku pisaliśmy teksty na maszynach. Była drukarnia, zecerzy często nabuzowani alkoholem, których trzeba było pilnować, żeby nie robili błędów. Poprawki nanoszono ręcznie, więc zdarzały się śmieszne pomyłki.

W twoich tekstach?
Wraz z Luizą Zalewską napisaliśmy artykuł o tym, jak młodzież świętuje pierwszy dzień wiosny. Uczniowie tak dymili na ulicach Warszawy, że poczułem ulgę, że to już za mną, że nie mam z nimi nic wspólnego. A my opisaliśmy zorganizowane tego dnia w jednym z warszawskich liceów wybory mistera szkoły, które wygrał ksiądz katecheta. Następnego dnia przeczytałem, że wybrano "ministra" szkoły.

Zaczynałeś karierę dziennikarską w czasach, kiedy demokratyczne media dopiero raczkowały. Jak wspominasz ten okres?
To była rewolucja totalna, bardzo młodzi ludzie trafiali na kluczowe stanowiska, nie tylko w mediach. Mało było doświadczonych dziennikarzy, którzy pasowali do nowej rzeczywistości i potrafili dobrze pisać. Po 1989 r. wiele osób ze starszej kadry odeszło z "Życia Warszawy". Inaczej niż dziś do mediów trafiali ludzie, którzy traktowali pracę jako przygodę. Moimi kolegami z pracy byli wtedy m.in. Piotr Skwieciński, Luiza Zalewska, Igor Zalewski, Paweł Fąfara, Robert Krasowski, Igor Janke. Bardzo młody, niedoświadczony, ale pełen pasji i zapału zespół, który siedział w redakcji od rana do nocy.

Jak od tamtego czasu zmieniły się media?
Wtedy w większym stopniu gazeta była dziełem dziennikarza, dziś jest gazetą redaktora. Z jednej strony to dobrze, bo gazety są robione bardziej profesjonalnie, ale teksty to rodzaj tworzywa. Wtedy precyzyjna informacja była świętością, dziś zbyt chętnie wykorzystuje się ją do robienia spektaklu, podkręcania tekstu. Internet dopełni zniszczenia.

"Romans licealny" to twoja druga powieść. Postanowiłeś zostać pisarzem?
Nie czuję się pisarzem, uspokajam tych, którzy pouczają: zachciało się Zarembie zająć czymś, czego nie umie. Każda z tych powieści wynikła z potrzeby chwili. "Plama na suficie" to wyraz mojej fascynacji horrorem. Kiedy wśród dość banalnych domków na warszawskim Grochowie, gdzie mieszkam prawie od urodzenia, zobaczyłem reprezentacyjną przedwojenną willę, pomyślałem, że spróbuję napisać książkę w stylu - z zachowaniem wszelkich proporcji - Stephena Kinga. Przesłałem maszynopis do wydawnictwa, rzecz się spodobała. Musiało jednak upłynąć sporo czasu, zanim zasiadłem do "Romansu". Pewne rzeczy trzeba przetrawić, nie wypada też opisywać ludzi, z którymi dopiero co się rozstaliśmy. Zresztą nie odczuwałem przez lata potrzeby oglądania się za siebie. Byłem po gówniarsku podekscytowany nowym życiem zawodowym, powiedziałem sobie "zostawiam starego Zarembę", groteskowego belfra, teraz jestem w wielkim świecie, poznaję ministrów, liderów partii. Trochę żałosne. Cieszyłem się nowym życiem i równocześnie żałowałem.

Mógłbyś wrócić dziś do pracy w szkole?
Niedawno nawiedziło mnie takie marzenie. Ile moich artykułów miało wpływ na rzeczywistość? Niewiele. A do dziś spotykam ludzi, którzy twierdzą, że czegoś ich nauczyłem przez tamte cztery lata. Takiej radości nie da się podrobić, to nauczyciele wybrali najlepszą część jak biblijna Maria czy może Marta. Tę książkę dedykowałem zresztą moim dawnym uczniom: Adamowi Czarnockiemu, Kubie Perkowskiemu i Sergiuszowi Zembrzuskiemu, z którymi do dziś się przyjaźnię. Więc tak, miałem szaleńczą myśl, żeby łączyć pracę nauczyciela i dziennikarza, ale to niemożliwe, trzeba przejść jakieś skomplikowane szkolenia. Kiedyś można było przyjść do szkoły praktycznie z ulicy. No i nie wiem, czy po tej książce zostałbym zaakceptowany przez dawnych kolegów. Bo "Romans licealny" jest moim zdaniem ciepłą wspominką, nawet PRL jawi mi się - nie chcę powiedzieć sentymentalnie... Ale wielu moich znajomych, którzy mieli ze szkołą przeprawy, traktują go jako ostrą satyrę na potwornych belfrów. Choć oni niekoniecznie muszą być potworami. Nawet fakt, że każą kuć na podstawie nudnych konspektów, to nie tylko ich wina. Znaczna część uczniów wolała taką bezpieczną edukację, dziś jest chyba podobnie.

Napiszesz książkę o świecie mediów i polityki?
Tak, ale muszę najpierw przestać być politycznym dziennikarzem.

Zobacz powieść "Licealny romans" w sklepie LITERIA.pl >