Rosjanie jakby przywykli, że nie muszą się troszczyć o swój kraj: co z tego, że wycięliśmy kawał pięknej, starej tajgi? Lasów u nas dostatek, są ich tysiące! No i co, że wysypisko śmieci nad brzegiem morza? Że można by tu postawić piękny dom wypoczynkowy, zarabiać pieniądze? Ech, wy Europejczycy! Gnieździcie się tam, na swoim skrawku mapy. A my morza i zatok mamy w bród i na ośrodek wypoczynkowy, i na wysypisko starczy miejsca.
Opustoszałe wsie. Domy rozebrane do fundamentów, cegła po cegle. Zniszczone zabudowania gospodarskie, leżąca odłogiem ziemia - tak dziś wygląda wschodnia rubież dawnego imperium.
1.
Stary powojskowy blok we wsi Filippowka wygląda jak ostatnia rudera. Pocerowany kartonami sufit, popękane ściany. Za małą potrzebą chodziło się pod porzucony bunkier, który kiedyś miał odpierać wielką chińską agresję. Za dużą trzeba biec wprost do tajgi. Z osiągnięć cywilizacji dostępny był tylko prąd.
Kapitan drugiej rangi Piotr Michajłowicz Dowganiuk i Walerka Pietrow, kotłowy w pobliskim garnizonie wojskowym, a po godzinach kłusownik, siedzieli wieczorową porą pod gołą żarówką, popijając wino. Pietka, sąsiad z góry, łaził po podwórku i nie zachodził w gości. Może gardził czerwonym winem, które postawił na stół kapitan? Może wolał przygotować sobie chimkę, czyli rosnące tu na potęgę konopie, które waży się z jakimiś rozpuszczalnikami, żeby jeszcze mocniej waliły w łeb?
- Oj, Pietka, Pietka! - westchnął kapitan - Dobry z niego chłop, robotny, ale...
"Ale" polegało na tym, że Pietka ostro chlał i ćpał, jak większość tutejszych. Kapitan usiłował Pietkę wychowywać i zazwyczaj sztorcował go od rana.
- Źle, bracie, kartofle posadziłeś. Nie będziesz miał zbiorów.
Pietka patrzył potulnym, ale szklanym i nic nierozumiejącym wzrokiem.
- No właśnie widzę, że u Michałycza jakoś lepiej kartofelki rosną - przymilał się.
- Lepiej bierz się, Pietka, do roboty - nie przestawał rugać kapitan.
- A wezmę się, tylko wypiję herbatkę - mówił Pietka i było jasne, że tego dnia z roboty nic nie będzie.
Pietka darzył kapitana ogromnym szacunkiem. Ze względu na siwy włos, doświadczenie i 25 lat służby w radzieckiej Flocie Pacyfiku. A także z racji tego, że kapitan miał zawsze piwo na sprzedaż.
Bo Pietka, gdy nie miał się czego napić, dostawał szajby. Ostatnio gdy kapitana nie było w domu i nie mógł dostać potrzebnej mu buteleczki, ze złości wybił dziurę w sąsiedzkich drzwiach, używając do tego własnej głowy.
- Ale zapłacił za szkodę - powtórzył kapitan i wzniósł toast za pomyślność Kraju Primorskiego, wschodniej rubieży Rosji.
Pomyślność Kraju Primorskiego stała jednak pod dużym znakiem zapytania. Dalekowschodni skraj Rosji pustoszeje w strasznym tempie. Zapytałem kotłowego Walerki, ilu kolegów z jego klasy pozostało w Filippowce: - Uczyło się nas 20. Zostało 5.
2.
Sam bym za nic w świecie nie został w Filippowce, ale przecież Kraj Primorski to nie tylko zabite dechami wsie. Na przykład Władywostok: bajkowa zatoka Złoty Róg, stojące w porcie piękne żaglowce, okręty wojenne i statki handlowe. Piaszczyste plaże w centrum. Zabudowana starymi kamienicami ulica Swietłańska, gdzie przyjeżdżają japońskie ekipy filmowe, kiedy chcą kręcić film o Europie.
We Władywostoku można się zakochać. Nie zwracać uwagi na nieporządek, dziurawe drogi i szpetne, nowe bloki. Ale nawet w mieście Rosjanie nie mają ochoty żyć. Dziesięć procent mieszkańców otwarcie mówi socjologom, że już zdecydowało się na wyjazd. Dwadzieścia procent przyznaje się, że planuje opuszczenie Primoria i czeka tylko na dogodną okazję. Przeważają młodzi ludzie z wyższym wykształceniem, czyli ci, którzy mają największe szanse na znalezienie dobrej pracy i mieszkania w europejskiej części Rosji. W zeszłym roku została przekroczona symboliczna granica. Liczba ludności Kraju Primorskiego spadła poniżej 2 milionów, pierwszy raz od 50 lat.
Dla Rosji, która od stuleci robiła wszystko, by zasiedlić swoje wschodnie prowincje, to prawdziwa klęska. Przez lata zsyłek, osadnictwa, dopłat do pensji, ulg na bilety udało im się osiągnąć tyle, że tuż po upadku ZSRR w wielkiej azjatyckiej części Rosji mieszkało 20 procent populacji. Jednak chwilę potem wszystko wzięło w łeb i ludzie masowo ruszyli na zachód i południe.
Dziś władze chcą powstrzymać katastrofę demograficzną. Kuszą obietnicami: wybudujemy wam nowe osiedla, damy miejsca pracy, będą nowe piękne autostrady, pięciogwiazdkowe hotele. Nic z tego. Ludzie uciekają: pociągami, statkami, samolotami. Władzom nikt nie wierzy.
3.
Kraj Primorski to bogata zwierzętami i gatunkami cennych drzew tajga. Surowce naturalne: wolfram, cynk, ołów, tytan, złoto. Węgiel kamienny położony tuż pod powierzchnią ziemi, tak że można wykopać go zwykłą łopatą. Ruszyłem do Filippowki w rejonie Chasanskim - to kawałek Rosji wciśnięty pomiędzy Morze Japońskie, Chiny i Koreę Północną. Już na przedmieściach Władywostoku dusiłem się od smrodu palonych śmieci. Mieszkańcy osady Rybaczyj mają ten zapach na co dzień.
Wysypisko umieszczono nad brzegiem morza. Odpadkami zawalone były także przydrożne lasy. Dalej, za śmietniskiem, ciągną się domy wypoczynkowe: Baza Słoneczna, sanatorium Złoty Brzeg, Perłowa, Cukrowy Klucz, Żagiel Nadziei. Fikuśne nazwy miały chyba odwracać uwagę od tego, co wczasowicze widzieli po drodze.
Za miastem stały prostytutki. Tam też zaczynała się autostrada M60 prowadząca do Chabarowska.
Po 60 kilometrach zjechałem z głównej drogi, by okrążyć Zatokę Amurską. Minąłem Tawriczenkę i porzucony kołchoz Mirnyj. Pola były opustoszałe. Nie zobaczyłem ani jednej krowy na pastwisku, nie było ani jednego traktora, ani jednej pracującej maszyny rolniczej. To samo w Kiprasowie, gdzie nabierałem wody. Budynek administracji kołchozu rozebrany do ostatniej cegły. Byłe przedszkole z powyrywanymi oknami, bez dachu. W rodzinnej wsi czerwonego marszałka Siemiona Budionnego Rozdolnoje tylko ślady po dwóch cegielniach.
Wsie-duchy to problem całego kraju. W całej Rosji jest 155 tysięcy wiosek. 13 tysięcy opustoszało zupełnie. Osad, w których mieszka mniej niż 10 mieszkańców, statystycy naliczyli aż 34 tysiące.
4.
Naprzeciw, w stronę portu Władywostok, jedna za drugą jechały wielkie ciężarówki. Załadowane pniami wielki drzew wyrąbanych w tajdze. Szczególnie cenne były dęby, cedry i lipy, na które trwa bezustanny popyt w Chinach i Japonii. - Szokujące, że 40 procent ściętego drzewa pozostaje w tajdze. Wywożony jest tylko kawałek pnia, za który można dostać najwięcej pieniędzy - opowiada Anatolij Lebiediew, ekolog, przedstawiciel Greenpeace we Władywostoku.
Kraj Primorski to 12 milionów hektarów lasów. Inspekcja leśna zatrudnia 25 osób, z czego 5 to pracownicy biurowi. - Wychodzi na to, że na 600 tysięcy hektarów tajgi mamy jednego inspektora. Może pan sobie wyobrazić, że ochrona lasu to fikcja. Codziennie mamy do czynienia ze zwykłą rąbanką najbardziej cennych drzew - tłumaczy Lebiediew.
Problemu z legalizacją nie ma, bo paczki doskonale podrobionych dokumentów przychodzą wprost z Chin. Milicjantów łatwo przekupić, a nawet namówić do współpracy. Nielegalny wyrąb lasu to według Greenpeace najbardziej dochodowy biznes w Primoriu.
Z lasów wywozi się wszystko. Rośliny: żeń-szeń, żywicę, zioła lecznicze, grzyby, szyszki, leśne runo. Ofiarą kłusowników padają najrzadsze i najcenniejsze zwierzęta: tygrys, niedźwiedź himalajski, niedźwiedź brunatny. Większość towarów mknie do sąsiednich Chin. Tamtejszy rynek jest nienasycony, przyjmie wszystko i w każdej liczbie. - Okazało się, że poważnie zagrożona jest nawet populacja żab - opowiadał mi Lebiediew. - Żaden paragraf nie przewidział, że Chińczycy mogą zechcieć pożreć nasze żaby. No i prawie je pożarli.
5.
Odbiłem na południe i znalazłem się na terytorium Barabaskiego Rejonu Umocnień. System bunkrów, okopów, stanowisk ogniowych, opierał się o porośnięte tajgą pagórki i czekał na chiński atak. Z tego samego powodu w regionie Chasańskim przez lata stacjonowały potężne sowieckie garnizony.
Dziś zostały tam tylko resztki wojsk: budynki koszar zostały rozkradzione przez miejscowych, niektóre zwyczajnie zdemolowane. Ludzie, których żywiła armia, pozostali bez pracy. Tu rozbrojenie nie było ulgą, ale klęską żywiołową.
Powoli zbliżałem się do strefy nadgranicznej, w której nie ma miejsca dla swobodnie pałętających się cudzoziemców. Punkt kontrolny stoi w osadzie Gusiewka. W zasadzie nie powinienem był przejechać dalej. "W zasadzie" to moim zdaniem jedno z kluczowych słów do zrozumienia rosyjskiej mentalności. Nie ma tak, że coś trzeba na pewno. Albo że czegoś na pewno nie wolno. "W zasadzie" trzeba i "w zasadzie" coś jest niedopuszczalne. "W zasadzie" daje dostatecznie duży margines, by niezależnie od warunków, rodzaju władzy, paragrafów, zakazów i nakazów dało się jakoś żyć.
Niedaleko za Gusiewką jest Filippowka. Dowganiuk i kotłowy Walerka zdziwili się trochę moją obecnością. - W zasadzie nie powinni cię tu wpuścić - uśmiechnął się kapitan. Bardzo chciałem zobaczyć Filippowkę, bo kiedyś był tu kołchoz, w którym hodowano norki. Nawet w ZSRR był to złoty interes. Futra zwierząt nazywano "miękkim złotem". Wydawało mi się, że w Filippowce zobaczę kobiety, które pomykają w obejściach w norkowych szubach. Nic z tego.
6.
Kołchozu nie ma, we wsi pustki. Najbardziej przedsiębiorcze kobiety, zwane z przekąsem oligarchami, otworzyły przy drodze bieda-budki z blinami, konfiturami i leśnym runem. Biznes działał do czasu. Zarobić chciał każdy i w Filippowce stoi dziś 20 straganów z blinami - konkurencja jest więc wyniszczająca. Gwóźdź do trumny małego biznesu wbito jednak daleko stąd, na Kremlu. Decyzja Moskwy, by drastycznie podnieść cła na sprowadzane z Japonii samochody, zastopowała potok ciężarówek ciągnących wąską drogą z portu Zarubino i popyt na bliny spadł gwałtownie. Lecz kobiety się nie poddały. - Może coś jednak nadjedzie - mówiły, patrząc z nadzieją na południe i pociągając samogon.
Kiedyś Filippowka dzieliła się na dwa rejony. Dzielnica położona po jednej stronie drogi zwana była Paryżem. A po drugiej stronie - Londynem. Walera wychował się więc w Londynie. A jego matka, tak jak wszystkie sąsiadki, pracownice fermy, nosiła z dumą norkową czapkę. Dziś, gdy osada nie ma co jeść, a Anna Nazarowa ze sklepu w pobliskim Barabaszu (miejscowość, w której urodził się Wiktor Suworow) nie chce dawać towarów na kredyt, mężczyźni idą do tajgi. Polują, na co tylko się da. Kobiety zbierają zioła i runo leśne, które sprzedają lokalnym kupcom.
Prawdziwe szaleństwo zaczyna się jednak wtedy, gdy w górę tutejszej rzeczki Amba zaczyna płynąć szlachetna ryba z Morza Japońskiego. Ludzie budują tamy, zarzucają sieci i mają nadzieję odkuć się na długie tygodnie. - Najważniejsze, by nałapać ryb i uciec przed OMON-em. Jeśli nie umkniesz, to tracisz połów, który milicja zabiera na własne potrzeby, oraz dostajesz po ryju - Walerka w prostych słowach wytłumaczył mi zasady tutejszego rybołówstwa.
7.
Kiedy wróciłem do Władywostoku, byłem zdziwiony, że wszyscy moi znajomi, nawet ekologowie, bronili kłusujących na potęgę mieszkańców Filippowki. - To normalne, że człowiek, który nie ma co jeść, idzie do tajgi albo wyrusza na morze - tłumaczył Siergiej Berezniuk z ekologicznej organizacji Feniks.
- Gdyby nie nielegalny wyrąb drzew, wiele wsi nie miałoby z czego żyć - oznajmił Anatolij Lebiediew z Greenpeace. Żaden z moich rozmówców nie pozostawiał cienia wątpliwości, że kłopoty Primoria to nie wina mieszkańców wsi, ale zła polityka Moskwy i naznaczonych przez Moskwę lokalnych władz. Tak naprawdę Władywostok jest jednym z najbardziej rozczarowanych polityką centrum wśród rosyjskich miast.
8.
Dlaczego? Pytałem o to wszystkich, ale najlepszej odpowiedzi udzielił mi Siue Hueilin, Chińczyk, który mieszka we Władywostoku i robi tu interesy już od 17 lat. - W sumie to idealne miejsce do życia i zarabiania pieniędzy - mówił mi Siue. - Bogactwa naturalne, lasy, ocean, bliskość Chin, Japonii i Korei. Problem polega na tym, że tym interesem nie rządzi nikt rozsądny. Nie ma mądrych, dalekowzrocznych ludzi. Zamiast tego powszechny bardak. Gdyby rządzili normalni ludzie, Władywostok przypominałby Hongkong.
Rosyjscy politycy - od czasu do czasu - straszą groźbą chińskiej ekspansji. Twierdzą, że wyludnione Primorie zaleją fale emigrantów. Siue zgadza się, że przyroda nie cierpi pustki, ale ekspansja? - Chińczykom coraz mniej opłaca się tu przyjeżdżać - tłumaczy. - Już dziś interesy robią tu tylko najbiedniejsi. Ci, którzy chodzili u siebie na wsi bez butów, zaczynają od drobnego handlu, potem stawiają stragany albo budy z jedzeniem.
Rzeczywiście, miejskie rynki opanowane są przez Chińczyków, którzy już dawno zepchnęli na margines miejscowych straganiarzy. Wszyscy sprzedawcy lepiej lub gorzej mówią po rosyjsku, wszyscy pracują od świtu do nocy. - Kiedy idę na chiński bazarek, zwyczajnie żal mi Rosjan - opowiada Siue. - Moi rodacy wciskają im najgorsze badziewie, na które nawet w Chinach nie ma popytu. Żywią ich w budach, w których nie są zachowane podstawowe warunki higieny. Oczywiście, że to skandal. Oczywiście, że nie powinno być na to zgody, ale w Rosji łatwo kupić zgodę na wszystko.
Siue próbował wprowadzać na tutejszy rynek duży chiński biznes: - Ci, którzy weszli, bardzo szybko się sparzyli, inni nie chcą ryzykować. Duże pieniądze nie znoszą gry, w której nie obowiązują żadne zasady.
9.
Na korupcję, niekompetencję lokalnych władz nałożyła się jeszcze polityka Moskwy.
W grudniu zeszłego roku doszło do otwartego buntu w Primoriu. Na demonstrację przeciwko podwyżce ceł na sprowadzane z Japonii samochody wyszło 5 tysięcy osób. Moskwa chciała podnosić cła, by chronić przed plajtą rodzimy przemysł samochodowy. Władywostok odpowiedział: - Lepiej jeździć starym japończykiem, niż nowym rosyjskim złomem.
W Kraju Primorskim nie ma prawie rosyjskich aut. Nie dość, że królują toyoty, nissany, subaru, to jeszcze takie, które kierownicę mają z prawej strony. Co jakiś czas rosyjskie MSW rozpoczyna kampanię przeciwko takim wozom, które "nie spełniają warunków bezpieczeństwa". Tyle że we Władywostoku takie argumenty brzmią śmiesznie, bo nawet milicja i lokalne władze jeżdżą autami z kierownicami z prawej strony. Podniesienie ceł oznaczało bankructwo wielu importerów i wściekłość ludzi, którzy czekali na japońskie auta.
Skala protestu zaskoczyła władze. Irytować musiała także symbolika - pomarańczowe wstążeczki przymocowane do anten samochodów. To kojarzyło się źle, z kolorowymi rewolucjami. Najbardziej szokujące było jednak to, że na demonstracji pojawiły się również hasła polityczne wzywające rząd do ustąpienia. Moskwa zażądała ostrej reakcji.
Następna manifestacja kierowców została rozbita przez oddziały OMON. Ciekawe, że przysłane do Władywostoku aż z Moskwy. Tutejsi milicjanci nie chcieli bić się z miejscowymi. Od tamtej pory bunt się tli, ale na zgromadzenia przychodzi coraz mniej osób. Lokalne władze robią zaś wszystko, by utrudnić akcje samochodziarzy: straszą, nakładają mandaty, organizują kontrzgromadzenia.
Czasami ocierają się o śmieszność. Kiedy jedna z organizatorek protestów 25-letnia Anastazja Zagorujko brała ślub, korowodowi samochodów z weselnikami towarzyszyła kolumna policji i autobus wypełniony OMON-owcami. - Wiedzieli, że są śmieszni, tym bardziej byli wściekli. Od tamtej pory nazywają mnie "pomarańczową Aurorą" - opowiadała mi Anastazja.
Być może "pomarańczowa Aurora" niedługo znów będzie mogła napsuć krwi milicji. Jej związek przetrwał bowiem tylko jeden miesiąc i kolejny ślub jest niewykluczony. Od czasu grudniowego pałowania Władywostok jest obrażony na Moskwę.
10.
Wszystko poukładało się jakoś dziwacznie. "W zasadzie" Władywostok powinien być wdzięczny za wolny rynek i otwarcie się Rosji na świat. Był to powrót do najdawniejszej tradycji, bo niemal od samego początku istnienia, od 1862 roku, tutejszy port był portem otwartym. Komuniści umieścili tu główną bazę radzieckiej Floty Pacyfiku i zamknęli miasto dla obcych na dziesięciolecia.
W tym czasie Władywostok zmieniony został w gigantyczną fabrykę broni, w której najważniejsze zakłady skryte były w sieci podziemnych labiryntów, i miejsce postoju najgroźniejszych sowieckich okrętów wojennych.
11.
Wieczorem poszedłem popatrzeć na port i zatokę. Towarzyszyła mi Anna Konstantinowna Sieliezniowa, dawna dysydentka, do tej pory jedna z najodważniejszych dziennikarek we Władywostoku. - Proszę sobie wyobrazić powracającą flotyllę wielorybników - opowiadała. - Marynarze prawie rok nie widzieli swoich rodzin. Wielki statek baza otoczony małymi kutrami zawija do portu. Wyją syreny, okręty wojenne strzelają powitalny salut - 21 salw. Tysiące ludzi na nabrzeżu i na okolicznych wzgórzach. Kapitanowie wśród wiwatów tłumu schodzą na brzeg. Szyk wymaga, by kapitan zamówił trzy taksówki. Pierwsza jedzie zupełnie pusta. W drugiej na półce przy przedniej szybie leży kapitańska czapka. Dopiero w trzeciej jedzie on sam, z wtuloną w jego ramię małżonką.
Następnego dnia, na miejskim bazarze "barachołce" pojawiały się egzotyczne i zachodnie towary. Ludzie pędzili tam na wyścigi. "Barachołka" była jednym z niewielu kontaktów Władywostoku z resztą świata.
12.
Nigdy się nie dziwię, kiedy ludzie z nostalgią wspominają komunizm. Kojarzy im się z względnym dostatkiem, świętym spokojem i młodością, którą zawsze widzi się tylko w pastelowych barwach. Regularne pensje, wyjazdy do sanatorium na Krym, miłości i awanse w pracy. Tylko że do Sieliezniowej to nie pasowało.
- Proszę nie myśleć, że bronię tamtego systemu - tłumaczyła mi dziennikarka. - Tamten system był zły, ale ten jest wcale lepszy.
Anna Konstantinowna bez ściszania głosu mówi o korupcji i przekrętach lokalnych władz. Co chwila krytykuje politykę Władimira Putina. Jej gazeta "Arseniewskie Wiesti" nie raz już płaciła za taką odwagę. Irina Grebniewa, redaktor naczelna "Wiesti", odsiedziała pięć dni w areszcie. Władze oskarżyły pismo o ekstremizm, a nieznani sprawcy podpalili redakcję. W końcu na rynku pojawiły się fałszywe numery. - Takie oblicze ma we Władywostoku współczesna rosyjska "demokracja" - mówiła Sielezniowa. - Pamiętam, jak bardzo wierzyliśmy na samym początku przemian. Pamiętam tysiące ludzi czekających we Władywostoku na Aleksandra Sołżenicyna, który wracał z wygnania do kraju. Pamiętam, jak z każdym rokiem przychodziło coraz większe rozczarowanie.
Powoli zapadał zmrok. Na wojskowych okrętach przycumowanych w porcie, jedna po drugiej, odzywały się trąbki grające capstrzyk. Okrętowe dzwony wybijały wieczorne szklanki. Port pogrążał się we śnie.
Późnym wieczorem, kiedy piliśmy w jej mieszkaniu ostatnią czarną kawę, Anna Konstantinowna powiedziała, że coraz częściej myśli o wyjeździe.