Może się okazać, że mityczny wróg oglądany z bliska straci twarz monstrum. Zrozumiemy, że paradoksalnie łączy nas z nim więcej niż z wieloma przyjaciółmi.
1.
Wróciłem na Arbat. Wczesnym rankiem, wykończony dwumiesięczną wyprawą.
W rosyjskiej "przestrzeni bez granic" potrzebny jest jakiś punkt odniesienia, zerowy kilometr, od którego można zacząć podróż i gdzie należy ją zakończyć. Przyjechałem Rosję wzdłuż i wszerz. Od Petersburga, do gór Kaukazu i od Władywostoku do Moskwy. Mieszały mi się ludzkie twarze, setki rozmów. Miałem już dość zaglądania w rosyjskie dusze i nieustannego tłuczenia się samolotami, tanimi pociągami, marszrutkami i autobusami.
Dlatego marzyłem, by znów być na Arbacie.
Ostatnio, całkiem niedawno, spacerowałem tu z Nataszą. Pamiętam powietrze przesiąknięte wielką, imperialną Rosją. Na ulicach obściskiwali się weterani: ci, którzy w 1945 roku zwyciężyli faszystowskie Niemcy i ci najnowsi, którzy w sierpniu zeszłego roku upokorzyli Gruzję.
Kiedy przechodziliśmy koło domu numer 43, rozległ się złowieszczy salut artyleryjski. Bum, bum, bum: za zwycięstwo, za niepokonaną armię, za Ojczyznę.
Nagle Natasza pociągnęła mnie za ramię. Wpadliśmy wprost do bramy. Uświadomiłem sobie, że na czwartym piętrze na Arbacie pod 43. mieszkał Bułat Okudżawa.
- Dzisiaj, 9 maja, są jego urodziny - powiedziała cicho Natasza. - Chodź, pokażę ci coś niezwykłego.
Na małym podwórku stała grupka stłoczonych ludzi. Przed klatką Bułata ludzie z gitarami: "Powoli jadę przez Krakowskie Przedmieście. Trzęsie dorożka. Spływa zmierzch..."
- Oni przychodzą tu od 25 lat - szeptała mi do ucha Natasza. - Ciągle ci sami. Nieważne, czy rządzi betonowy Czernienko, czy pijany Jelcyn, czy Putin. Tu nic się nie zmienia.
"Trzęsie dorożka. Spływa zmierzch. Krakowskim ku Staremu Miastu.
Jadę, zstępuję w mrok kawiarni, gdzie dziwna pani śpiewa wiersz..."
- Pamiętam ich wszystkich. Takich młodych, przystojnych. Dziś czoła mają coraz wyższe, a brzuszki wylewają się zza pasków, ale popatrz, są tu co roku - trajkotała Natasza, odgarniając znad czoła włosy, na których też już jest pierwsza siwizna.
Szaleństwo. Imperialny salut, a 10 metrów dalej dorożka, Krakowskie Przedmieście, rozmarzone twarze.
- I jak was pojąć? - zapytałem.
- Widzisz. - Natasza roześmiała się - nie ma jednej Rosji. Każdy ma taką, na jaką sobie zasłużył.
2.
Szedłem bezmyślnie w stronę placu Smoleńskiego i Sadowego Kolca. Czekałem, aż otworzą "moją" kawiarnię. Na Arbacie najważniejsze to wybrać dobry stolik kawiarniany. Z dala od zgiełku, z dobrym widokiem na ulicę. Potem należy wziąć się za odcedzanie. Na początku odcedzamy straganiarzy handlujących landszaftami, koszulkami z napisem Rossija i głowami Lenina. Potem odcedzamy turystów, których tłumy przewalają się po deptaku. Po odcedzeniu otrzymujemy specyficzny arbacki mikrokosmos.
Włóczęgów, którzy wypełzli z metra. Oligarchów, którzy zajeżdżają tu otoczeni ochroną. Podchmieloną młodzież z gitarami, która idzie na Kriwoarbacki, grać piosenki legendarnego Wiktora Coja. Zakochane pary jakby przeniesione do innej epoki, wprost z powieści "Dzieci Arbatu". Staruszków spacerujących pod rękę, bandytów przepijających zagrabione pieniądze i zamiatających ulicę Tadżyków.
Posłuchać skrzypków, wiolonczelistów zbierających kasę do kapelusza, choć mogliby występować w niejednej szanującej się filharmonii.
3.
Nie odrywając się od espresso, obserwowałem milicjanta. Stanął na środku na szeroko rozstawionych nogach jak uosobienie najwyższej władzy i polował na przechodniów.
- Dokumenciki! Nie ma? To pójdziemy na komisariat!
- Gdzie moskiewski meldunek? Nie ma? Proszę za mną!
Spektakl trwał ze dwie godziny. Oczywiście żadna z ofiar nie doszła do komisariatu. Wszystko rozstrzygało się za rogiem. Po kilku minutach negocjacji uśmiechnięty, bogatszy o kilkaset rubli milicjant wracał na posterunek, a zrezygnowani obywatele cichutko podążali w swoją stronę.
Był to kliniczny przykład tego, jak zorganizowane jest rosyjskie państwo. Aparat robi wszystko, żeby żaden z obywateli nigdy do końca nie był w porządku. Znam to uczucie doskonale. Czasem w Rosji brakuje mi jakiegoś banalnego dokumentu. Okazuje się, że przez brak tego skrawka papieru piętrzą się kolosalne kłopoty. A to nie można zameldować się w hotelu, a to nie można prowadzić samochodu, a to nie można zrobić przelewu na jakiś rachunek. Biurokracja rozbudowana jest do niewiarygodnych rozmiarów. Czujesz się jak trybik w ogromnej maszynie. I, co najgorsze, wiesz, że nie jesteś w porządku. Kiedy widzisz milicjanta, automatycznie spuszczasz wzrok. Patrol w metrze, kontroler w pociągu powoduje, że czujesz się nieswojo. I właśnie tak masz się czuć! Tak ma być - wtedy wszystko jest na swoim miejscu. Jak u Sztyrlica: oni wiedzą, że ty wiesz, że nie jesteś w porządku.
Nie od rzeczy jest rosyjskie przysłowie, które mówi: "Bez bumażki ty bukaszka" (Bez papierka jesteś robaczkiem).
Oczywiście, brak każdego papierka da się naprawić podczas indywidualnej rozmowy z przedstawicielem organów.
Ten system trudno pojąć "nie-Rosjanom". To tak jakby normalność kupować za łapówkę.
4.
Najdziwniejsze dla nas jest to, że Rosjanie godzą się na taką organizację rzeczy. Jak w innym powiedzeniu: "Rosja jak rodzona matka, jaka jest, taka jest. I Bogu dzięki". Jest w nich jakiś straceńczy patriotyzm, który każe wybaczać. To ja jestem dla Rosji, a nie Rosja dla mnie. Jak Aleksander Radiszczew, oświeceniowy pisarz i filozof, który za swoją książkę "Podróż z Petersburga do Moskwy" został wtrącony do twierdzy Pietropawłowskiej, a potem zesłany do wschodniej Syberii. Powrócił dopiero po śmierci imperatorowej Katarzyny. Od razu z zapałem oddał się pracy państwowej, przygotowując projekty reformy ustawodawczej. Jednak jego propozycje - swoboda druku, równość wobec prawa - odrzucano, bo były zbyt radykalne.
"Czyż mało ci było Syberii?", pytali go znajomi. Po roku "na wolności" Radiszczew się zabił.
5.
Tu zaczynamy się jednak bardzo niebezpiecznie zbliżać do stereotypów i mitów o Rosji: mitu narodu, który jest powolny jak bydło rogate, ani nie zna wolności, ani ta wolność mu do niczego nie jest potrzebna. I mitu barbarzyńskiego, despotycznego państwa. Andriej Lipski, znany dziennikarz, wiceszef "Nowej Gaziety", znawca Polski i Rosji - choć sam nie ma za co kochać obecnego reżimu - zawsze przestrzega przed takimi uproszczeniami.
- Spójrz dokładnie na badania opinii publicznej - mówił mi ostatnio. - Kiedy pytasz Rosjan, czy są za ograniczeniem wszechwładzy skorumpowanej milicji, mówią "tak". Zapytasz, czy są za niezawisłością sądów, odpowiedzą "tak". Czy są za wolnymi wyborami? Też "tak". To wszystko cząstkowe składniki demokracji i wolności.
Problem w tym, że Rosjanie nie nazywają tego demokracją. To słowo jest przeklęte. Jednym kojarzy się z szaleństwem lat 90. Z rządami nowej burżuazji z kryminalnymi skłonnościami. Grabieżą majątku, strachem przed jutrem i wychodzeniem po ciemku na ulicę.
Innym kojarzy się z rewolucją, która zburzyła poukładany imperialny porządek i rzuciła kraj na pastwę czerwonych szaleńców.
Gdybym był Rosjaninem, być może także przeklinałbym słowo demokracja.
6.
Twierdzenie o omnipotencji państwa też jest w jakimś stopniu mitem.
Kraj, w którym tysiące ludzi pędzono na Sybir, w którym najwyższym prawem była wola monarchy, a opór społeczny i powstania łamały kozackie sotnie uzbrojone w nahajki, można nazwać azjatycką despotią. Kraju, w którym powstały dzieła literatury światowej: "Rewizor", "Anna Karenina", "Idiota" - despotią nazwać nie można. A to jeden i ten sam kraj.
- Światowy fenomen literatury, muzyki i teatru narodził się w kraju, o którym ludzie nienawidzący go i nieznający mówili, że jest "więzieniem narodów", "feudalnym despotyzmem", "zniewolonym", "reakcyjnym", "barbarzyńskim" i "represyjnym". Carska Rosja do końca swoich dni nigdy nie osiągnęła standardów Europy Zachodniej, ale też nie była "azjatycką tyranią" - dowodzi profesor Andrzej Andrusiewicz w "Cywilizacji rosyjskiej".
Nawet w najdzikszych czasach stalinizmu Rosjanie potrafili tworzyć wybitne dzieła, znajdować jakieś szczeliny w monolitycznym systemie. Po ulicach stalinowskiej Moskwy Małgorzata pomykała na spotkanie z Mistrzem. Pozostały wiersze Anny Achmatowej i opowiadania Michaiła Zoszczenki. Dla Rosji komunizm był tragedią, ale przecież nie została po nim czarna dziura.
7.
Mikołaj Gogol w "Martwych duszach" porównał Rosję do pędzącej trojki.
"Ona mknie, przez Boga natchniona!... Rosjo, dokądże pędzisz? Daj odpowiedź! Nie daje odpowiedzi. Cudownym dźwiękiem brzmi dzwoneczek; grzmi i staje się wiatrem rozrywane na strzępy powietrze; przelatuje obok wszystko, cokolwiek jest na ziemi, i patrząc z ukosa, odsuwają się i dają jej drogę inne narody i państwa".
Gogol, kiedy kończył swoje najwybitniejsze dzieło w wynajętym mieszkaniu w Rzymie, przy ulicy via Felice (dziś via Sistina), nie miał pojęcia, dokąd zmierza ów szalony zaprzęg. Nie przypuszczał też nawet, jaką cenę zapłaci za swoje dzieło. Nie wybaczono mu "Martwych dusz", a on nie mógł napisać drugiego tomu, w którym pokazałby inną, piękną Rosję. Choć zamęczał znajomych, żądając, by pisali do niego listy o ojczyźnie, choć palił kolejne rękopisy.
Tak samo dziś nie wiadomo, dokąd zmierza "trójka". Czy w stronę Europy, czy Azji, tyranii, czy też normalności.
8.
Kiedy w 2003 roku wyjeżdżałem do pracy do Rosji na kilka lat, wezwała mnie do siebie moja 90. letnia babka.
- Synku, słyszałam, że będziesz teraz mieszkał w Moskwie - powiedziała i starczym krokiem poczłapała w stronę kredensu. Wyciągnęła zawiniątko: kilka zdjęć, jakiś pożółkły papier: - Weź to ze sobą. Kiedy już tam będziesz, przeczytaj, a wiele zrozumiesz.
Wrzuciłem papiery na dno walizki i zapomniałem o nich na długie miesiące.
Pewnego zimowego wieczoru zacząłem wydostałem babcine zawiniątko. Znalazłem tam wyrok śmierci na mojego prapradziadka podpisany ręką generał Michaiła Murawiowa "Wieszatiela". Pradziad miał być stracony za udział w powstaniu styczniowym w Wilnie. Kolejne dokumenty mówiły, że wyrok został zmieniony na długoletnią katorgę.
Przeglądałem stare zdjęcia, przypominałem sobie ciche, urywane rozmowy dorosłych przy wigilijnym stole, jakieś szepty w kuchni.
Z tych skrawków, jak z rozrzuconego szkła, zaczęła składać się historia. Prapradziad, który po latach zsyłki wraca do Wilna. Radość miesza się z zaskoczeniem i bólem, bo zesłaniec przywiózł ze sobą Rosjankę:
- Dzięki niej przeżyłem. Obiecałem, że jeśli wyjadę, to tylko z nią. Będzie moją żoną.
- Twoja rosyjska babuszka - mówili u mnie w domu. Jej imienia nigdy nie poznałem. Imię "babuszki" było tematem tabu. Zrozumiałem, że przez "babuszkę" nastąpił rozłam w rodzinie.
"Babuszka" dała swoim dzieciom dobre wykształcenie. Wszystkie mówiły doskonale po rosyjsku. Pradziad robił karierę w imperatorskiej kolei żelaznej. Marzył o tym, by z prowincjonalnego Wilna wyrwać się do stolicy, do Petersburga.
Gdyby mu się udało, kim byłbym dzisiaj? Polakiem czy Rosjaninem?
Jak daleko od nieodwracalnej asymilacji był mój dziadek? Przecież nawet w Polsce śpiewał tylko rosyjskie piosenki. Cytował poezję, ale przecież nie Mickiewicza, tylko Puszkina i tylko po rosyjsku. W jakim języku myślał?
Lipscy, Jastrzębscy, Jankowscy, Kotwiczowie... i setki innych to rodziny, które są po drugiej stronie. Nie z powodu kaprysu, wolnego wyboru czy zdrady. A płacąc gorzką cenę za udział w powstaniach, zsyłki, konfiskaty majątków.
Dziś patriotami, imperialistami albo okcydentalistami, ale już na wieki Rosjanami. Czy myślałbym tak jak oni, gdybym był Rosjaninem?
9.
Nie wierzyłbym - tak jak nie wierzę jako Polak - w możliwość przełomu i przyjaźni między Rosją a Polską. Przyjaźni państwowej być nie może, bo oba kraje dzieli zbyt dużo. Nasz interes to przeciągać Ukrainę i Białoruś na zachód. Ich interes to trzymać je jak najbliżej Moskwy.
U moich polskich przyjaciół drażniłaby mnie mieszanka buty i ignorancji. Dostrzeganie w Rosji jedynie zła i potępianie jej przy każdej okazji.
Pewnie nie rozumiałbym, dlaczego Polacy ciągle chcą kolejnych przeprosin za Katyń. Nie pojmowałbym, dlaczego przeciwstawiają się gazociągowi po dnie Morza Batyckiego. Bo skoro sami mówią o konieczności dywersyfikacji źródeł dostaw gazu do swojego kraju, to powinni zrozumieć, że Rosja ma prawo do dywersyfikacji dróg jego przesyłania na Zachód.
Wkurzałaby mnie tarcza antyrakietowa - nie wierzyłbym w bajki, że jest ona skierowana przeciwko Iranowi.
Zazdrościłbym Polakom ich buntowniczości. Niezgody na niesprawiedliwość. I tego, że przez dwadzieścia lat potrafili zbudować normalne państwo. Bez skorumpowanej milicji, bez pałowania demonstrantów. Bez żadnej dziejowej misji, a zwykłego, wygodnego, takiego, w którym chce się żyć.
10.
Nad Moskwą zapadł wieczór. Z radością patrzyliśmy, jak stojąca na stole karafka pokrywa się kropelkami rosy. Rosjanie mówią, że karafka się poci, a to znaczy, że wódka, Bogu dzięki, jest zimna. Piją tu dużo, co czyni życie weselszym i znośniejszym. Pozwala łatwiej pogodzić "europejską samoświadomość Rosjanina z plugawo-azjatyckimi warunkami jego życia" - jak to dowcipnie określił Wiaczesław Piecuch, znany rosyjski krytyk literacki.
Elegancka restauracja, tradycyjnie, nieważne początek czy środek tygodnia, kryzys czy nie, pełna - była ludzi.
- Jakie słowo wywieziesz z Rosji? - zapytał mój moskiewski przyjaciel. Ten sam, z którym wiosną siedziałem w knajpie na Nowym Świecie, od czego zaczęła się moja rosyjska podróż.
- Jedno słowo? - pytałem zdziwiony.
- Tak - pokiwał głową.
- Paradoks - wypaliłem.
- Dobre słowo! - ucieszył się. - Naszymi ulicami, prospektami pod rękę chodzą: najwyższa kultura i tępe barbarzyństwo. Czystość duszy i codzienna podłość. Nie da się ich rozdzielić. A to znaczy, że Rosji nie można idealizować ani też potępić. Kto tego nie rozumie, nic nie rozumie. Tu nic nie jest proste, nic nie jest oczywiste. Jeśli odrzucić kontrasty, przeciwności, to Rosja zniknie. Tak, paradoks to dobre słowo - powiedział podnosząc pożegnalny kieliszek.