Przeciwko zburzeniu Jackling House protestują konserwatorzy zabytków, ale dobito targu: właściciel zapłaci 600 tys. dol. za rozebranie domu i przeniesienie go w inne miejsce. Właściciel rezydencji odnosił w swoim życiu większe zwycięstwa, ale to również go usatysfakcjonowało. Ostatnio przeżywa trudny okres.

Reklama

W czerwcu "Wall Street Journal" ujawnił, że dyrektor Apple Inc i właściciel Jackling House w kwietniu miał przeszczep wątroby w klinice w Memfis. Zamieszkał wcześniej w tym mieście, aby być w pobliżu, gdyby trafił się dawca. Wybrał stan Tennessee, ponieważ lista oczekujących na przeszczepy jest tam krótka. Ale nawet tam trzeba być bliskim śmierci, żeby dostać się na początek listy. Szpital potwierdził, że Jobs był "najciężej chorym z oczekujących".

Philip Elmer-DeWitt, autor bloga Apple 2.0 na stronie CNNmoney.com, opowiada mi w e-mailu o szczegółach operacji: "Jobs ma wycięty woreczek żółciowy, część żołądka, część trzustki i górny odcinek jelita cienkiego, a teraz jeszcze żyje z cudzą wątrobą, co prawdopodobnie oznacza, że do końca życia będzie musiał brać leki immunosupresyjne. To na pewno nie jest przyjemne".

5 stycznia Jobs napisał do Apple Community, że jest chory i idzie na półroczny urlop. "Na szczęście, po kolejnych testach, lekarze sądzą, że znaleźli przyczynę - zaburzenia hormonalne, które »okradają« mnie z białek potrzebnych mojemu organizmowi do tego, żeby był zdrowy. Specjalistyczne badania krwi potwierdziły tę diagnozę".

Reklama

Apple Inc jest warte 140 mld dol., ale czy jest warte cokolwiek bez Jobsa? To firma zbudowana na jego osobowości i pomysłach. A także najczujniej obserwowana, budząca największą zazdrość i podziw ze wszystkich korporacji na świecie. Jak to zatem możliwe, że jej szef opublikował taki komunikat cztery miesiące przed przeszczepem? I jak to możliwe, że największy bohater kapitalizmu konsumenckiego zdołał przeprowadzić numer z wątrobą w całkowitej tajemnicy?

Odpowiedź jest prosta. Obok komputerów, iPhone’ów i iPodów tajność to jeden ze znaków rozpoznawczych Apple. W korporacji obowiązuje mafijny kodeks omerta. Pracownicy są zwalniani za przecieki i zbyt długi język. Szefowie celowo dezinformują wybrany dział firmy, żeby można było wyśledzić źródło przecieków. Osoby pracujące nad ważnymi projektami przechodzą przez kilka kontroli, a kiedy siedzą za biurkiem, monitorują ich kamery. "Tajność jest obraźliwie drobiazgowa i często przeszkadza w pracy" - pisze jeden z pracowników na Glassdoor.com.



Reklama

Ale pracownicy to jedno, a udziałowcy to co innego. Czy Jobs (przez cały świat utożsamiany z Apple) miał prawo ukrywać przed nimi, że jest tak ciężko chory? Wielki inwestor Warren Buffett uważa, że nie: "Fakt, że Steve’a Jobsa czeka poważna operacja, jest istotny dla udziałowców".

Według niektórych kolejnym świadectwem tego, że zasada tajności w Apple poszła za daleko, była śmierć Suna Danyonga, 25-letniego pracownika Foxconn, chińskiego producenta urządzeń Apple. Dostał 16 prototypów nowych iPhone’ów. Jeden z nich zniknął. Dalszy rozwój wydarzeń pozostaje niejasny, ale wiadomo, że Sun popełnił samobójstwo, wyskakując z mieszkania na 12. piętrze. W internecie mówi się, że odebrał sobie życie z powodu zaginionego prototypu, czyli tak naprawdę z powodu obsesji Apple na punkcie tajności.

Jest też niedawny przypadek iPoda, który wybuchł. Ojciec nastolatki z Liverpoolu złożył skargę, ale w Apple zapowiedzieli mu, że zwrot pieniędzy dostanie tylko pod warunkiem, że obieca nikomu nic nie mówić. "Zagrozili, że jeśli niechcący już coś rozpowiedzieliśmy, to mogą pozwać nas do sądu. Uważam, że to skandal" - oburza się Ken Stanborough. Takie działania nie pasują do wyluzowanego kalifornijskiego wizerunku, jaki stara się kreować Apple. To raczej twarde działania z pogranicza paranoi.

Jobs specjalizuje się w dwugodzinnych prezentacjach dla wiernych przybyłych na nabożeństwo. Zawsze kończy je słowami: "i jeszcze jedna rzecz", po czym przedstawia najnowszy gadżet witany głupkowatymi okrzykami: "alleluja!". Podobno, mimo że jest świeżo po przeszczepie, w ciągu kilku najbliższych tygodni ma zrobić to znowu. Byłaby to podwójna sensacja: widok chodzącego, mówiącego Jobsa i nowego komputera typu tablet, swego rodzaju gigantycznego iPhone’a, który znowu ma zmienić świat.

Tajność służy stworzeniu atmosfery magii wokół każdego nowego produktu. Apple nie znosi natręctwa prasy i... artykułów takich jak ten. "Zniechęcamy do pisania portretów naszych szefów" - mówi mi wyniośle pracowniczka działu public relations z Apple, a inna dzwoni do redakcji, żeby spróbować wstrzymać publikację mojego tekstu.



Jobs nie lubi, kiedy zadaje mu się pytania. Chociaż próbuje znaleźć spokój ducha w buddyzmie zen, udzielanie wywiadów to dla niego męka i potrafi mocno się wkurzyć. "Wyobrażacie sobie, jaki by był, gdyby nie studiował zen?" - zapyta pewien dziennikarz sponiewierany przez Jobsa.

"Również podczas rozmów kwalifikacyjnych bywa bardzo nieprzyjemny" - opowiada Elmer-DeWitt. "Pewien wyjątkowo drętwy kandydat do pracy w Apple tak bardzo go znudził, że Jobs zaczął rzucać pytaniami typu: <W jakim wieku straciłeś dziewictwo?> albo <Ile razy brałeś LSD?> (Sam Jobs powiedział, że branie LSD było jednym z najważniejszych doświadczeń w jego życiu.) <Chyba nie nadaję się do tej pracy>" - przyznał w końcu kandydat.

Przeszczep wątroby to nie pierwszy raz, kiedy Jobs otarł się o śmierć. W 2004 r. zdiagnozowano u niego raka trzustki, co zwykle oznacza wyrok śmierci. Kazano mu pojechać do domu i uporządkować swoje sprawy. A potem dostał telefon: guz jest nietypowy i da się go operować. Jobs wrócił do pracy i w 2007 r. wprowadził na rynek iPhone’a, kolejny - jak sam to nazywa - "obłędnie genialny" produkt Apple. Wcześniejsze to komputer Mac, iPod i filmy Pixar Animation Studios. Ale produkt to chyba za słabe słowo: może "czynnik transformacji świata" byłby lepszym określeniem.

Kiedy wierni wyznawcy ustawiali się w kolejkach po pierwsze iPhone’y, znowu krążyły plotki na temat stanu zdrowia Jobsa, które w sierpniu ubiegłego roku w komiczny sposób zyskały na wiarygodności, gdy serwis telewizji Bloomberg przez pomyłkę puścił jego nekrolog. Póki co widziano go na koncercie Coldplay i bywa w lokalu Fraiche w Palo Alto, gdzie dają jogurt (podobno świetny). Według Andrei Cunningham, cztery razy zwolnionej i zatrudnionej przez Jobsa specjalistki od PR, która ma w pobliżu swoje biuro, Jobs wygląda całkiem zdrowo.

Jako biznesmen Jobs kilka razy umierał i wstawał z grobu. Od 12 lat jest Bogiem Doliny Krzemowej i królem Palo Alto, ale nie ma na świecie takiej siły, która zaciągnęłaby go do programu Oprah Winfrey czy Larry’ego Kinga, żeby opowiedział, co o tym wszystkim myśli. Potrafi być zimnym, bezwzględnym szefem. Jeśli oceniać go wyłącznie z punktu widzenia korporacyjnej polityki, bywa beznadziejny. W 1985 r. dał wielką plamę. Tuż po inauguracji Macintosha został wypchnięty z Apple przez Johna Sculleya, którego ściągnął do Apple narcystyczno-dietetycznymi słowami: "Chcesz do końca życia sprzedawać posłodzoną wodę czy chcesz mieć szansę zmienić świat?" Wiele osób w Apple było zadowolonych z odejścia Jobsa. Niedługo zaczęli po nim płakać.



Ale oprócz Złego Steve’a jest też Dobry Steve. Poniewierani pracownicy, jeśli przetrwają, często są wychwalani pod niebiosa. Siedzą na huśtawce "bohater - kretyn" i żyją w "przestrzeni deformującej rzeczywistość" - Jobs posiada nadprzyrodzoną zdolność do przekonywania ludzi, że niemożliwe jest możliwe.

Dobry Steve jest jedynym biznesmenem, którego miliony ludzi traktują jak gwiazdę rocka. Fani Apple czekają całą noc, żeby usłyszeć, jak przemawia. Kupują Macintoshe, iPody i iPhone’y nie tylko dlatego, że ich potrzebują, ale również dlatego, że chcą wspomóc firmę, jakby to była organizacja charytatywna albo sekta. Jobs pod jednym względem ich przypomina: jest zapalonym konsumentem własnych produktów. "On nie jest inżynierem, nie umie niczego zaprojektować i nie zna się na układach scalonych, ale jest idealnym użytkownikiem" - pisze Dan Lyons, twórca bloga "Tajemny dziennik Steve’a Jobsa".

Powiedzieć, że Jobs ma obsesję na punkcie kontroli, to powiedzieć, że deszcz jest mokry. Tworząc pierwszego Maca, inżynierowie chcieli zostawić puste sloty na rozbudowę komputera zgodną z potrzebami klientów. Jobs był temu przeciwny, bo wtedy przestałaby to być jego maszyna. I dalej się w to bawi: w jego najnowszych laptopach kupujący nie mogą nawet zmienić baterii.

Ale z iPhone’em sobie odpuścił. Pozwolił firmom zewnętrznym opracowywać aplikacje, które można do niego ściągać. Pod koniec roku będzie ich 100 tys. Do tej pory zarejestrowano 1,5 miliarda pobrań, niektórzy spekulują nawet, że kult aplikacji wypchnie z rynku internet. Na tym nowym zjawisku oparty będzie nowy tablet Mac.

Jobs ma również obsesję na punkcie wyglądu wnętrza swoich maszyn. Doprowadza inżynierów do szału, mówiąc im, że urządzenia mają być piękne w środku, chociaż klienci tego nie zobaczą. Ten estetyzm rozciąga się nawet na wnętrze organizmu Jobsa. Zawsze był wybredny w kwestiach kulinarnych, a jego problemy zdrowotne jeszcze to pogłębiły. Podobno jego ulubionym daniem była kiedyś tarta marchewka.



Według psychiatry i badacza zjawiska przywództwa Jobs jest "produktywnym narcyzem". Traktuje świat jako efekt uboczny istnienia jego samego, ewentualnie jako piramidę z nim na szczycie, kilkoma inteligentnymi ludźmi trochę niżej i resztą z nas - kretynów - na dole. Klient kretyn nie zawsze ma rację. W pierwszym okresie mawiało się, że dział marketingowy Apple składał się z Jobsa i lustra: szef patrzył w nie i zadawał sobie pytanie, czego chce. Jego stosunek do klientów streszcza się w haśle Henry’ego Forda: "Gdybym zapytał klientów, czego chcą, to powiedzieliby, że szybszego konia". W świecie rządzonym przez technologię tylko technokraci wiedzą, czego chcemy i potrzebujemy.

Dolina Krzemowa na południe od San Francisco była kiedyś krainą sadów. Dzisiaj to kraina inteligentnych i bogatych ludzi, którzy codziennie jedzą śniadanie z przekonaniem, że zarobią dzisiaj miliardy i zmienią świat. To tutaj, w mieście Mountain View, Jobs spędził dzieciństwo. Urodził się w San Francisco jako dziecko Jeanne Schieble i Abdulfattaha Jandaliego, którzy byli młodzi i bez ślubu, skutkiem czego został adoptowany przez Paula i Clarę Jobsów. Wszystko wskazuje na to, że stworzyli mu dobry dom, ale panuje przekonanie, że sam fakt adopcji negatywnie wpłynął na jego charakter. - Produktywni narcyzi, zwłaszcza mężczyźni, często wychowują się w domach, w których nie ma ojca albo jest słaby. Widać to u narcystycznych prezydentów, takich jak Obama, Clinton, Reagan i Nixon. Ich zmagania z własną tożsamością i światem z reguły owocują bardzo oryginalnym światopoglądem - mówi Michael Maccoby.

Jobs nie skończył studiów. Według Alana Deutschmana, autora "The Second Coming of Steve Jobs", brak dyplomu w świecie wysoko wykształconych ludzi był dla niego źródłem kompleksów, zwłaszcza w kwestiach gustu. "Myślę, że jego wybór minimalistycznej estetyki wynikał z obawy, że dokona błędnego wyboru estetycznego. Bał się, że zostanie uznany za człowieka mało wyrafinowanego, więc otoczył się ekspertami, którzy mu pomagali. Łączyło się to z instynktowną świadomością ogromnego znaczenia designu".

Jobs nie załapał się na epokę hipisów (w 1967 r. miał 12 lat) i zdaniem Deutschmana próbował to nadrobić, podróżując - jak Beatlesi - do Indii w poszukiwaniu oświecenia i wracając - inaczej niż Beatlesi - jako buddysta. Jego pierwszą autokreacją biznesową był kontrkulturowy partyzant, krzemowy Che Guevara. Mac został wylansowany za pomocą najsłynniejszej reklamy telewizyjnej wszech czasów, arcydzieła sztuki reklamowej w reżyserii Ridleya Scotta. IBM jest tam orwellowskim Wielkim Bratem, a Apple blondwłosą, wysportowaną, kalifornijską bojowniczką o wolność, która rozbija młotem ekran Big Brothera.



Jobs spotykał się nawet z Joan Baez, piosenkarką folkową i boginią kontrkultury - według niektórych dlatego, że była kochanką Boba Dylana, który jest idolem Jobsa. Jak można przeczytać w książce Deutschmana, Jobs powiedział później brutalnie: "Ożeniłbym się z Joan Baez, ale była za stara, żeby urodzić mi dzieci".

To pozwala zająć się burzliwym tematem Jobsa i kobiet. Kiedy jego pierwsza poważna dziewczyna Chris-Ann zaszła w ciążę, Steve nie przyznał się do ojcostwa. Jego córka Lisa urodziła się w 1978 r. w komunie w Oregonie. Dzisiaj są ze sobą w przyjaznych stosunkach. I to byłoby mniej więcej na tyle.

Na początku lat 80. Jobs przypomniał sobie o swoich biologicznych rodzicach. Po przyjściu na świat Steve’a pobrali się i mają córkę, Monę Simpson, cenioną powieściopisarkę, która w 1996 r. opublikowała powieść "A Regular Guy" o ambitnym, narcystycznym biznesmenie i jego stosunkach z córką, którą kiedyś porzucił. Życie Jobsa na każdym kroku zamienia się w fikcję, a potem w mit. W 1991 r. poślubił - w obrządku buddyjskim - Laurene Powell, która wygląda zupełnie jak blondwłosa, wysportowana Kalifornijka z reklamy Maca. Do dzisiaj są ze sobą i mają trójkę dzieci.

Usunięcie z Apple w 1985 r. było dla Jobsa jak śmierć. Któregoś dnia wezwał Andreę Cunningham do Jackling House, żeby porozmawiać o swojej nowej firmie. Zastała go w prawie nieurządzonym domu, w którym żalił się dziennikarzom na nikczemność swojego następcy Johna Sculleya. "Toczył pianę. Zszokowało mnie, że taki zdolny i inteligentny człowiek może tak się zachowywać".

Nadeszły trudne lata. Apple zgubiło drogę i w połowie lat 90. znalazło się na skraju upadku. Komputery były nudne, a system operacyjny zapluskwiony i fatalny. Nowa firma Jobsa, NeXT, zmierzała donikąd. Robiła piękne komputery dla szkolnictwa, ale były za drogie i nikt ich nie kupował. W 1986 r. kupił od twórcy "Gwiezdnych wojen" George’a Lucasa zespół genialnych ludzi, którzy byli przekonani, że filmy można robić na komputerach. Nazywał się Pixar. Wymyślali technologię na bieżąco. To przedsięwzięcie również zdawało się zmierzać donikąd.

Gigantyczny majątek Jobsa zaczął się kurczyć, a prasa, która w czasach Maca go adorowała, zaczęła się do niego odnosić znacznie chłodniej. Ale zemsta jest słodka. Pixar nawiązał współpracę z Disneyem i wyprodukował "Toy Story", a przynoszące straty Apple przejęło NeXT i ściągnęło Jobsa z powrotem. Po paru miesiącach znowu był bogiem. Choć nie mógł liczyć na odebranie Microsoftowi hegemonii rynkowej, udało mu się zdominować inne nisze: w 2001 r. za pomocą iPoda i w 2007 r. za pomocą iPhone’a. To pierwsze urządzenie zagarnęło prawie cały rynek MP3, a to drugie połknęło spory kawałek tortu komórkowego. Apple wyznacza teraz standardy, którym nikt nie potrafi sprostać. W sytuacji, gdy zdrowie Jobsa wisi na włosku, narzuca się pytanie, czy poradzą sobie bez niego. Oczywiście, że tak, mówi Andy Hertzfeld, jeden z pierwotnych twórców Maca, teraz w Google. - Apple nie jest firmą jednoosobową, pracują tam setki zdolnych ludzi.



Inni nie mają takiej pewności. "Mnóstwo firm funkcjonuje w ten sposób, że stopniowo udoskonalają swoje produkty, ale czy bez kogoś takiego jak Jobs można co kilka lat robić technologiczny przełom?" - pyta Cunningham. Nie wiem.

"Apple realizuje swój biznesplan, co może trwać wiele lat, ale pod jednym kluczowym względem będzie inaczej" - mówi Philip Elmer-DeWitt. "Zabraknie Jobsa, czyli człowieka, który od początku do końca uczestniczył w każdym projekcie i w każdej chwili mógł powiedzieć: <To jest do bani. Zacznijcie od nowa>. Jego następca na pewno nie będzie miał takiego autorytetu".

Niewykluczone, że Apple bez Jobsa będzie dążyło do fuzji z Google, profile tych firm stają się coraz bardziej zbliżone i obie dążą do odebrania dominacji na światowym rynku Microsoftowi. Po utracie geniuszu produktowego Jobsa innowacyjność Google doskonale by się uzupełniała z wyczuciem rynku i świetnym designem Apple. Nie wiadomo tylko, czy urząd antymonopolowy podzieliłby taki pogląd.

Nawet jeśli Apple poradzi sobie bez Jobsa, to czy da sobie radę Dolina Krzemowa? I my wszyscy? Opinie o nim oscylują między Dobrym i Złym Steve’em. Wiele osób uważa, że mógł to wszystko osiągnąć bez awantur i brutalności. Bez powodu popsuł karierę wielu utalentowanym ludziom. Zwolnił Alvy’ego Raya Smitha z Pixar, bo po prostu go nie lubił. "Media pomijają ten aspekt osobowości Jobsa i gloryfikują go" - mówi Smith. W książce Deutschmana, która jest chłodnym spojrzeniem na Złego Steve’a, przytoczone jest pytanie, które przyszłemu szefowi Apple zadał kolega ze studiów: "Jak dużym draniem trzeba być, żeby odnieść wielki sukces?" Jeden z rozdających karty w Hollywood porównał nawet Jobsa do obywatela Kane’a. "Myślę, że potrzebujemy produktywnych narcyzów, takich jak Jobs, ale wiąże się z nimi pewne ryzyko" - mówi Maccoby. "Czasem trafi się Abraham Lincoln, a czasem Adolf Hitler; czasem trafi się Winston Churchill, a czasem Józef Stalin".

Silna pozycja i względna stabilność firmy sugerują, że Jobs nauczył się czegoś po pierwszej porażce. Przede wszystkim uświadomił sobie, że ktoś tak narcystyczny i nieumiejący dogadywać się z ludźmi jak on potrzebuje bardziej kompromisowej osoby, która powściągałaby jego zapędy. I znalazł ją w Timie Cooku, spokojnym dyrektorze wykonawczym Apple i najbardziej prawdopodobnym następcy Jobsa.

Wszyscy się zgadzają, że Jobs zrobił z Apple coś więcej niż firmę. "Apple to bardziej sekta niż firma, taki kościół scjentologiczny biznesu elektronicznego" - mówi Dan Lyons. Czy bez Jobsa to się zmieni? "Nie używam słowa <geniusz> w stosunku do biznesmenów, ale dla Steve’a Jobsa jestem gotów zrobić wyjątek".

Geniusze często postrzegają się jako ucieleśnienie wielkich tendencji swojej epoki. Jobs tak właśnie widzi swoje życie: jako symbol rewolucji high-tech i bogatego konsumeryzmu z aspiracjami. Przetrwanie kryzysu zdrowotnego może wymagać czegoś więcej niż przeszczep w Memfis. Może Jobs potrzebuje darmowego downloadu albo aktualizacji od innego boga, który strzeże Doliny Krzemowej. Może zaktualizowany Jobs zburzy ten upiorny dom w Woodside i zbuduje minimalistyczny pałac, który pozwoli jego duszy idealnego użytkownika końcowego odpocząć. Tak naprawdę Jobs potrzebuje domu.

Bryan Appleyard

© NI Syndication Limited, 2009