Robert Mazurek: Kto to jest "Bóg-szpan"?
Jan Pospieszalski*: Bohater powieści Andrzeja Horubały "Umoczeni". Tak miano wołać na Marcina, w którym się rozpoznaję. Tyle że na mnie w realu nikt tak nie mówił.

Obraziłeś się?
Nie, Andrzej Horubała miał prawo coś takiego napisać, choć ja bym tego nie zrobił. Ale rozumiem, że człowiek musi wyrzucić z siebie takie rzeczy.

Reklama

O pewnym popularnym polityku mówi się, że za młodu był pobożny, płodził dzieci, uczył w szkole, więc mu na starość odbiło...
To u mnie odwrotnie (śmiech). Jeżeli zaangażowanie, żarliwość w przywiązaniu do idei, systemu wartości jest aberracją, to tak, jestem szaleńcem.

W 2005 r. pojawił się list, żeby z tobą nie rozmawiać, bo nie warto.
I jak tłumaczyła jedna z autorek, argumentem, żeby mnie wyrzucić z telewizji, było to, że użyłem na wizji sformułowania "szczęść Boże".

I nie jesteś dziennikarzem przezroczystym.
W ogóle nie jestem dziennikarzem, jestem kontrabasistą.

Reklama

Nie zachowujesz równego dystansu do gości.
Ale staram się, by każdy mógł wypowiedzieć to, z czym przyszedł do programu. Zresztą dla mnie najciekawsze są dyskusje z ludźmi, którzy reprezentują kompletnie inny niż ja system wartości. Dyskusja z prof. Janem Hartmanem jest przeżyciem fenomenalnym. Uwielbiam takie rozmowy. A jeśli chodzi o stronniczość, tendencyjność, agresywność...

...czyli wszystko to, w czym jesteś specjalistą.
Tak słyszałem. Te zarzuty biorą się stąd, że nie ukrywam swoich poglądów. Ale, co charakterystyczne, kiedy swoich poglądów nie ukrywają dziennikarze lewicowo-liberalni wzywający na przykład do rozprawy z PiS-em, to oni nie są stronniczy ani, broń Boże, partyjni.

Reklama

I "Warto rozmawiać" nie jest PIS-owskie?
Najczęściej z polityków zapraszałem bodajże Romana Giertycha i Jarosława Gowina. Często bywał Zbigniew Ziobro, no ale on ciągle budził emocje, jak miałem go nie zapraszać?

Wielu ludzi się na ciebie obraziło po programie?
Kiedyś bardzo zdenerwowana wyszła Wanda Nowicka, ale chyba się nie obraziła, bo potem znowu przyszła. Jest za to grupa ludzi, która odmawia. Pół roku zapraszaliśmy minister Katarzynę Hall. Zawsze miała inne zajęcia, pilny wyjazd, nawet w czwartek o 23.00. Ostatnio bardzo miło z nami rozmawiał Sergiusz Kowalski, ale stwierdził, że nie interesuje go temat programu.

Kiedy cię wreszcie wyrzucą?
Mam umowę do końca 2009 r. Czasy są na tyle ciekawe, że tematów do rozmów nam nie zabraknie. Myślę skądinąd, że coraz częściej będziemy poruszali tematy społeczne. Zduńska Wola, Przasnysz - to jest Polska, z której dostaję masę listów.

To twój szósty prezes. Najfajniej było u Walendziaka?
Zdecydowanie u Wildsteina. Tam się czuło zaufanie, to jest facet, od którego kupiłbym używany samochód, i to ma znaczenie, buduje komfort pracy.

Zdarzyły się jakieś naciski?
Częściej niż władze przerażony jest średni szczebel w TVP. Ostatnio zrobiliśmy program, w którym wypowiadali się ks. Isakowicz-Zaleski, Sławomir Cenckiewicz, Grzegorz Braun, Jerzy Robert Nowak. To dla wielu ludzi na Woronicza był zestaw nie do wytrzymania.

Rzeczywiście, pełen przekrój. Może trzeba było to jakoś zrównoważyć?
Ale mówiliśmy o ludziach, którym uniwersytety odmówiły wynajęcia sal na spotkania. Ujmuję się za słabszymi - popatrz, co za wrażliwość, co tu chcesz równoważyć? Dziennikarz powinien stawać po stronie wykluczonych, nie?

To stań po stronie gejów i lesbijek.
Przecież ja ich ciągle zapraszam!

Na szafot.
Skądże znowu, już mówiłem, że jestem bardzo ciekaw ludzi, z którymi się nie zgadzam.

Nie żałujesz AWS-owskiego zaangażowania? Prowadziłeś im studio wyborcze, potem kampanię Mariana Krzaklewskiego.
Dla mnie to była sytuacja zerojedynkowa. To był czas, kiedy Kwaśniewski był prezydentem, a Cimoszewicz premierem, i pojawiła się realna szansa odsunięcia ich od władzy. A wtedy wszystkie ręce na pokład i trzeba się zaangażować, tym bardziej że powiewał nad tym sztandar drogiej mi "Solidarności". Nie opowiadałem się po stronie żadnej partii, tylko idei.

Twój brat Mateusz powiedział, że w dzieciństwie nie marzył o własnym pokoju. On marzył o własnej szufladzie.
No tak, mieszkaliśmy w dwóch pokojach z kuchnią, a było nas dziewięcioro rodzeństwa. Mateusz przez jakiś czas spał na polówce, później wynegocjował z rodzicami rozkładanie deski kreślarskiej na stole, więc miał duże, samodzielne spanie.

A ty?
Ja miałem dół łóżka piętrowego.

Luksus.
Rano kolejki do łazienki, żeby przed szkołą się umyć. Efekt jest taki, że dzisiaj wszyscy mamy albo duże mieszkania, albo własne domy, co poniektórzy i po dwa. Dajemy sobie radę.

Skarżyłeś się na docinki kolegów.
Pytano, czy zakładamy w domu drużynę piłkarską. To pokazuje stan społecznej świadomości w PRL, czyli w kraju, w którym aborcja była środkiem antykoncepcyjnym. Po latach mama wspominała, że kiedy poszła w trzeciej lub czwartej ciąży do lekarza, to pierwsze pytanie było: "To co, usuwamy?". W tym nie było nic niezwykłego, raczej jak pytanie, czy rwiemy tego zepsutego zęba.

Rodzina wielodzietna kojarzy się z patologią.
My odróżnialiśmy się również tym, że tata był etatowym architektem i konserwatorem dzieł sztuki w - nie bójmy się tego słowa - kurii diecezjalnej, co było w owym czasie decyzją podwyższonego ryzyka.

Jako muzykująca rodzina staliście się sławni.
Do mamy przyjechała nawet z kamerą Bożena Walter i spytała: "Jak pani sobie daje radę z tą dziewiątką?". Na co mama szczerze odpowiedziała: "Nie daję sobie rady". Dla niej też to był cud Boski i skrzypce.

I jedno, i drugie w sporych ilościach.
W rezultacie czwórka z nas muzykuje regularnie. Nie liczę oczywiście naszych dzieci.

Zdarza ci się jeszcze chwycić za kontrabas?
Kilka razy do roku gram na estradzie albo z braćmi, albo przy innych okazjach.

Zdecydowałeś się na liceum plastyczne.
Na początku lat 70. to był też wybór kulturowy. Liceum plastyczne to były dłuższe włosy, artystyczna atmosfera, większy luz. To była przepustka do trochę innego świata.

Miałeś talent?
Poproszę o drugi zestaw pytań (śmiech). Skończyłem ceramikę artystyczną i mogę z całą świadomością powiedzieć, że to nie święci garnki lepią.

Ulepiłbyś?
Oczywiście, że ulepiłbym na kawalecie...

Na czym?
Na kole garncarskim. Umiem też odlać formę gipsową, a na praktykach uczniowskich byłem w wielkich państwowych zakładach ceramicznych w Jaworzynie Śląskiej i w Lubianej. Jako 17-latek poznałem, co to znaczy przedsiębiorstwo państwowe ze swoimi nonsensami, działem kadr i koloniami zakładowymi.

Byliście tego pozbawieni.
Mieliśmy swoje atrakcje: ministranturę, podglądanie pielgrzymów pod Jasną Górą.

Hm, to ciekawe.
Mieszkaliśmy na piętrze, widzieliśmy dokładnie kościół św. Barbary, cudowne źródełko i tłumy pielgrzymów.

E, myślałem, że opowiesz coś sprośnego.
(śmiech) Zarówno podglądanie pielgrzymek, jak i ślubów było zajęciem dość niewinnym.

Jeśli dobrze liczę, karierę zacząłeś robić w 1975 r. po maturze.
Rok później zrobiłem w przyspieszonym tempie dyplom w szkole muzycznej. Miałem piękny koncert jako solista na kontrabasie z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej. Miałem długie włosy, grzywkę i wąsy.

Wąsy rozumiem, ale dlaczego kontrabas?
Bo jak się zaczyna, mając 16 lat, to wielu instrumentów nie można już wybrać. Na skrzypcach czy na fortepianie dzieciaki zaczynają, jak mają pięć, sześć lat.

Kariery symfonicznej nie kontynuowałeś.
Wylądowałem w zespole Piotrka Prońko, brata Krysi, który wynajmował się do różnych występów, imprez, show. I stamtąd po kilku miesiącach trafiłem jako zapasowy po Klenczonie do Czerwonych Gitar. A ponieważ byłem młody, a oni chcieli odświeżyć nieco zespół, to grałem z nimi przez jakieś cztery lata.

Czerwone Gitary to nie był obciach?
Byłem w rozkroku. Z jednej strony słuchałem Jaco Pastoriusa, były pierwsze płyty Weather Report, elektryczny Miles Davis, a przy tym Czerwone Gitary... Ta konfrontacja marzeń o ambitnym jazzie z życiem wiele mi jednak dała. Miałem świadomość, że dzięki Czerwonym Gitarom uczę się porządnego rzemiosła, tego, że scena ma swoje wymagania. To była szkoła prawdziwego profesjonalizmu. Pamiętam kameralne koncerty na pięć tysięcy osób w temperaturze plus dziewięć stopni w Kujbyszewie, Togliatti czy Rostowie nad Donem. I trzeba było ładnie wyglądać, równo zacząć, a potem zapierniczać głośno i rytmicznie. Duży szacun dla chłopaków.

Fajnie było w KDL-ach?
Pan w polskim konsulacie w Lipsku witał nas: "Drodzy Czerwoni... - i tu się zaciął - Gitarzy!" Kapitalnie było na Kubie.

Wiele słyszałem...
To mity.

I nie było żadnej ponętnej Latynoski kręcącej się za tobą?
(śmiech) Przecież mówiłem, że to mity.

A jak było z marihuaną?
Jointy palili wszyscy.

Seweryn Krajewski też?
Wykluczone.

Twardszych rzeczy też próbowałeś?
Nie, choć niedawno odprowadziliśmy na cmentarz kolegę, który nie umiał sobie z tym poradzić.

A gdzie ujarany wchodziłeś na palmę?
Na Florydzie. Zjechaliśmy całe Stany Zjednoczone od Nowego Jorku przez Kanadę, Toronto i Vancouver, potem El Paso, New Mexico. A na końcu była Kalifornia, mekka światowej rozpusty...

Mówi Jan Pospieszalski z rozrzewnieniem w oczach.
Wyjeżdżając z San Francisco do Los Angeles, wiedziałem, że to się nie może dobrze skończyć. Ale z drugiej strony te dwa miesiące w Ameryce to było coś kapitalnego. Każdemu młodemu chłopakowi polecam. No, może oprócz własnego syna. Franka będę przestrzegał (śmiech).

Oprócz oddawania się rozpuście masz jakieś wspomnienia?
Koncerty ze strony polskiej organizował w Pagarcie dżentelmen w stu procentach "służbowy", ale i tam spotykaliśmy nie mniej szemrane postacie, dziwnych dekowników z PRL, którzy pod płaszczykami firm artystycznych realizowali kompletnie nieartystyczne interesy. Ale dla mnie wtedy to byli fajni, rozrywkowi kolesie, oczywiście do czasu, dopóki nie oszukali nas na kasie.

Masz problem z alkoholem?
Tak. Ciągle go mało.

A poważniejszy? Bo legendy...
Odkąd pojawiły się na świecie dzieci, nie mam tego problemu. Kiedy odkrywasz radość odpowiedzialnego życia, to jest to na tyle zobowiązujące, że zaczynasz się pilnować. Alkohol piję tylko towarzysko. Oczywiście trzeba się pilnować, nie tylko z alkoholem, ale i z radością spotykania pięknych kobiet, lecz życie polega na zmaganiu się ze sobą. To tak jak moje permanentne kłopoty ze szlugami. Potrafię nie palić dwa tygodnie albo i trzy, cztery miesiące, a potem znowu stres, papieros...

Jak ci się udało nie pójść do wojska?
Najpierw dostawałem odroczenia lekarskie. Choroba psychiczna, karta w poradni zdrowia psychicznego...

Informacje, że jesteś wariatem, się potwierdzają.
Brat wymigał się z armii na żółte papiery, więc ja, zanim dostałem wezwanie, już zdążyłem założyć sobie kartę w poradni. Ale to działało do pewnego momentu, bo kiedy okazało się, że gram w Czerwonych Gitarach, to sprytny major na komisji przekonywał mnie: "Panie Pospieszalski, pan będzie w wojsku robił to samo co w cywilu", i obiecywał mi orkiestrę wojskową. Słowa nie dotrzymał, bo już w stanie wojennym dostałem bilet do Sochaczewa, do wojsk lotniczych.

Jak sobie poradziłeś?
Musiałem się położyć w szpitalu ze zdrowym wyrostkiem, co dało mi odroczenie na pół roku. A ja w międzyczasie odświeżyłem historię choroby psychicznej, która mi się po tym nieszczęsnym wyrostku odnowiła i zaatakowała z takim nasileniem, że miałem nawet nocne moczenie.

Nie mów, że nie wyczuli picu?
Lekarka nienawidziła Jaruzelskiego i uznawała za swój obywatelski obowiązek zrobić mu na złość. Wypisała mi więc taką kartę, że do dziś boję się przeczytać, co ona mi tam znalazła.

Po Czerwonych Gitarach oraz Marku i Wacku trafiłeś na okres największej świetności Voo Voo.
Końcówka lat 80., beznadzieja po stanie wojennym była jednocześnie kapitalnym czasem w muzyce. Granie z tak inteligentnym i myślącym facetem jak Wojtek Waglewski było rzeczywiście absolutnie komfortową sytuacją i dawało poczucie sensu.

I skąd nagle muzyk w telewizji?
Nowa ekipa, która w 1993 r. przyszła do telewizji za Walendziaka, Maciek Chmiel i Andrzej Horubała, chciała, by w debiutach w Opolu pojawiła się Justyna Steczkowska. Muzykę dla niej napisał mój brat Mateusz, Wojtek Waglewski - tekst, a ja grałem. Siłą rzeczy dużo gadaliśmy z Andrzejem Horubałą, któremu wygadałem się, że przeczytałem jakiś tekst Cezarego Michalskiego w "Arcanach". To nazwisko okazało się tak magiczne, że otworzyło mi drzwi do spotkania z pampersami (śmiech). Oni wtedy układali nową ramówkę "Jedynki" i szukali pomysłu na program, w którym byłyby akcenty związane z tożsamością i kulturą źródłową, a ponieważ myśmy z Wojtkiem Waglewskim i braćmi przeżywali okres fascynacji polską muzyką ludową, to postanowili mnie w tym wypróbować.

Tak trafiłeś do "Swojskich klimatów", jednego z najlepszych programów w historii polskiej telewizji.
Jeździliśmy do jakichś osiemdziesięcioletnich cymbalistów, którzy grali jeszcze jak w XIX w., bo nauczyli się grać, zanim w ich wiosce pojawił się prąd i radio. Oni tego nie ściągnęli z YouTube’a. Odkrywaliśmy fujary starego Józefa Brody, pierwsze nagrania Jaśka Karpiela-Bułecki i to wszystko na wiele lat przed modą na góralszczyznę. To był prawdziwy odjazd.

Mocno swojski.
Może dlatego, że my na przekór opinii, że polska prowincja to furmanka, walonki, kartofel i w ogóle cuchnący kapustą obciach, staraliśmy się odnaleźć w tym autentyzm i pasję. Myśmy tych ludzi strasznie szanowali, w tym, co oni opowiadali, była jakaś magia, tajemnica, metafizyka. To były gusła. Władek Pogoda radził nam, jak zabezpieczyć się przed konkurencyjną kapelą, która może odebrać ci robotę na wsi, wchodząc do izby, kiedy ty grasz, i tak spojrzeć na twoje skrzypce, że ci popękają.

Jak się przed tym bronić?
Trzeba w Niedzielę Palmową zerwać pierwszą trawę z pola, zmieszać z kredą z Trzech Króli i tą mazią narysować u spodu skrzypek krzyżyk i wtedy nic nie zaszkodzi, nawet struna ci nie pęknie. On to mówił zupełnie serio i myśmy tego zupełnie serio słuchali, bez pogardy i poklepywania po ramieniu. Chłonęliśmy te niepasujące do Europy opowieści. Dopiero później czytałem Myśliwskiego i oglądałem filmy Kolskiego. To stamtąd brało się moje poczucie dumy, że jestem Polakiem, że jestem taki jak oni.

Po odejściu Walendziaka was pognano.
Najśmieszniejsze jest, że pierwszy facetem, który odkrył niebezpieczeństwo takich opowieści i takiego języka, był ludowiec Ryszard Miazek z PSL, który wywalał nas do spółki z młodym konserwatystą Tomkiem Siemoniakiem, dziś wiceministrem w rządzie Donalda Tuska. Ten paradoks był zabójczo śmieszny - "Swojskie klimaty" usuwali z telewizji konserwatysta z chłopem.

Dobrze poznałeś telewizyjne korytarze.
Trochę się gubiłem, ale główną naukę pojąłem. Dowiedziałem się, że jesteśmy implantem, obcym ciałem, które trzeba przeczekać, wyrwać, a potem wszystko wróci do normy i nie będzie śladu. I to działa, i to jest najcudowniejsze (śmiech).

Jedni twierdzą, że zawsze się obnosiłeś ze swoją religijnością, inni, że przeszedłeś jakąś przemianę.
Jestem tradycyjnym, parafialnym katolikiem, bez jakiejś specjalnej, pogłębionej formacji realizowanej w neokatechumenacie, Ruchu Światło - Życie czy Opus Dei. Z domu wynieśliśmy dobre wychowanie religijne, nie tyle przez prawienie nam morałów, co przez przykład rodziców. I wyrastałem w tym.

Ale potem zostałeś rockandrollowcem. To był czas rozluźnienia?
To bardzo dobre określenie, pozostańmy przy nim. Poza tym był to czas pokoleniowego buntu, takiego dryfowania z falą, które było bardzo wygodne. Dopiero z wiekiem doceniasz wartość instytucji, jaką jest Kościół. Weź też pod uwagę, że my mieliśmy niewiarygodne szczęście przeżyć pontyfikat Jana Pawła II i po tym nic nie może być tak samo. Przerażę cię - chodzę do kościoła częściej niż raz w tygodniu. Nie wiem, jak ja sobie z tym poradzę.

Psychoterapia?
Może to kryzys wieku średniego i samo mi przejdzie? U nas na Natolinie znalazłem też grupę pań w wieku zdecydowanie pomaturalnym, zwanych powszechnie moherami, które w soboty śpiewają godzinki. Dołączyłem do nich, ale w akcję zaangażowała się też organistka i zabiła cały ten charakter z manierą zaśpiewu, naturalnością, autentyzmem.

W twoim środowisku - dziennikarzy, muzyków - raczej nie śpiewa się godzinek.
Raczej nie, ale moje środowisko to także moje ośmioro rodzeństwa, ich znajomi, współpracownicy i przyjaciele z "Warto rozmawiać". To całkiem pokaźne grono, które nie pierzcha z przerażeniem, jeśli dziewczynie szukającej kluczy z torebki wypadnie różaniec. Mnie jest z tymi ludźmi dobrze, jestem dumnym i radosnym człowiekiem. Mogę powtórzyć za Rymkiewiczem, że budzę się w nocy z wrzaskiem przerażenia, że mógłbym urodzić się Anglikiem albo Francuzem.

*Jan Pospieszalski, muzyk, dziennikarz, prowadzący program "Warto rozmawiać"