ROBERT MAZUREK: Miewa pani koszmary?
MARIA CZUBASZEK*: Największy, jaki mnie prześladuje, to widok Pudzianowskiego w stringach.

Widziała pani?
Nie, ale kiedy występował w "Tańcu z gwiazdami", to jedna z jurorek stale zachwycała się jego pośladkami. I jak sobie wyobraziłam Pudzianowskiego w stringach, to mi się słabo zrobiło i postanowiłam nie jeść kolacji, bo jak człowiek późno je, to go potem koszmary nachodzą. Poza tym pytają mnie czasem, czy spotykam się, plotkuję z tymi wszystkimi aktorkami, które znam, a to też dla mnie jakiś dramat!

Reklama

Nigdy nie miała pani ochoty?
Kiedyś pisałam teksty dla babskiego kabaretu, w którym były Basia Wrzesińska, Emilka Krakowska, Danusia Rinn. One mnie zaprosiły, bym pojechała z nimi w trasę. Jak sobie pomyślę, że miałabym jechać jakimś busikiem w sześć kobiet, to przerażenie mnie ogarnia. Koszmar!

Ciekawe ma pani koszmary: sześć kobiet w autobusie, Pudzianowski w stringach.
Jest taki program w telewizji "Miasto kobiet". O Jezu! Panie się spotykają i tak sobie słodziutko rozmawiają. "My, kobietki, sobie porozmawiamy" - nie znoszę tego, odrzuca mnie! Jakoś nie znajduję wspólnego języka z kobietami. I dlatego miałam szczęście, bo w tak zwanej rozrywce spotykałam głównie mężczyzn.

Dlaczego "w tak zwanej rozrywce"?
Bo ja strasznie nie lubię tych nazw i nie jestem ani satyryczką, ani poetką, pisarką czy dziennikarką. I w tym wieku to już mogę się podpisywać bez skojarzeń: "autorka rozrywkowa". Bo ja przecież tylko głupoty piszę. Robiłam co prawda wywiady, ale to były takie tam rozmowy o głupotach. A i wtedy wolałam rozmawiać z mężczyznami. Nie powiem, że są bardziej inteligentni, ale widocznie kobiety są inteligentne jakoś inaczej, lubią różne sprawy rozmemływać. Pracuję też głównie z mężczyznami, oni wyszli Panu Bogu lepiej albo od lepszej małpy pochodzą. W ogóle nie wierzę w solidarność kobiet. Nigdy nie nie miałam żadnych przyjaciółek.

Muszę pani przerwać, bo mnie zabiją za ten seksistowski ton.
Ale kobiety na ogół są ładniejsze, choć ja powtarzam, że mężczyzna nie musi być brzydki. Tak samo jak mawiam, że wszystkie kobiety są piękne, tylko po niektórych tego nie widać. Ja jestem przykładem, że uroda może nie być nachalna.

Ale kokieteria!
Czytam teraz mnóstwo pism kobiecych, a telewizor jest u mnie nieustannie włączony i to cud, że ja jeszcze zupełnie nie zdurniałam. Czytam więc o pewnej młodej aktorce, że taka śliczna, taka piękna i myślę sobie: "Boże, to ja okulary założyłam i tego nie widzę!".

Reklama

U męża pani urodę dostrzegła? Jest pani związana z Wojciechem Karolakiem od wielu lat.
Nawet sami nie wiemy dokładnie od ilu, na pewno od ponad trzydziestu. Ale czy to trzydzieści dwa czy trzydzieści sześć, to naprawdę nie wiemy, bo nigdy rocznic nie obchodziliśmy. Ostatnio kręcono z nami program "Taka miłość się nie zdarza". No i na tę okazję Michał Urbaniak przesłał taki żart, że pytają człowieka po 50 latach małżeństwa o sekret długiego związku. No i on mówi, że trzeba być dobrym, wyrozumiałym i przynosić kwiaty bez okazji, oraz dodaje, że on na 20. rocznicę ślubu wysłał żonę do Włoch, bo o tym zawsze marzyła. "A teraz?" - pytają go. "A teraz to ją chyba w tych Włoszech odwiedzę". No więc ja uważam, że prawdziwej miłości nawet małżeństwo nie zaszkodzi.

To czemu nie celebrujecie państwo rocznic?
Przeczytałam, że Maryla Rodowicz na rocznicę ślubu dostała od męża porsche, i chyba będę musiała wygrzebać ten świstek z urzędu stanu cywilnego i go Karolakowi pokazać, bo mój ostatni opel miał 26 lat, więc się go już pozbyłam. Chociaż był ode mnie młodszy i mniej ode mnie palił, ale jednak.

Sprawi sobie pani młodszego?
Będę musiała.

Co w Wojciechu Karolaku jest ładniejsze: on sam czy jego organy?
On już organów nie ma. Od razu powiedzmy, że chodzi o bardzo duże organy, ważące 180 kilo, czyli o takie, które w zasadzie kobiecie powinny się podobać. Uściślijmy też jednak, że chodzi o organy Hammonda, a nie Karolaka, i te pierwsze są teraz u znajomego w garażu.

Poznała pani męża z podwójnym kompletem organów.
Jak go poznałam, to miał małą walizeczkę i to mi się szalenie spodobało, bo ja nie lubię żadnych gadżetów. Niestety potem się okazało, że dopiero zaczął je zwozić z całego świata.

Wróćmy do mężczyzn, którzy nie muszą być brzydcy.
Miłością mojego życia jest Woody Allen. Jak widać, mężczyzna nie musi być brzydki. Ale może. Bo nie powiem, żeby on miał jakąś nachalną urodę. I mój wybór świadczy o tym, że podchodzę do mężczyzn jako do tworu intelektualnego i nie patrzę na ciało, a na to, co mają w głowie.

Jeśli wzgardziła pani 180 kilogramami organów Karolaka...
Widzi pan! To, co łączy obu panów, to poczucie humoru na własny temat, co jest niezmiernie rzadkie, bo u nas tak się porobiło, że wszyscy są strasznie obrażalscy. Kiedyś ambasadorowa Michałowska powiedziała mi, że obraża się tylko służba, i szalenie mi się to spodobało. A propos służby, kiedyś umówiliśmy się w SPATiF-ie i przyszłam strasznie spuchnięta, bo mnie ząb bolał. Na co Janusz Minkiewicz spojrzał na mnie i rzucił z wyrzutem: "Słuchaj, od zębów puchną tylko kuchty!". Tak się tym przejęłam, że już nigdy nie spuchłam.

Brawo!
Tak więc z mężczyzn to Woody Allen i Karolak, a z młodych - no, teraz dla mnie to wszyscy młodzi, a pan to zupełne dziecko, ale od razu mówię, że pana nie adoptuję, bo nie przepadam za dziećmi - no więc z młodych to Artur Andrus i Andrzej Poniedzielski.

Nie chcę być wredny, ale to też nie nachalna uroda.
Właściwie tak. Na tyle mi się ona nie rzuca w oczy, że nie zauważyłam. A o służbie to mam inną historię. Otóż kiedy tylko na rynku pojawiły się automatyczne sekretarki, jeszcze takie wielkie, to myśmy sobie taką szafę sprawili i poprosiliśmy Tadzia Sznuka, żeby coś nagrał. I on zapowiedział: "Tu lokaj, państwa nie ma w domu". Kiedyś byłam w radiu, pytają mnie, gdzie mieszkam, więc mówię, że w wieżowcu, i dzwoni jakaś pani, i demaskuje mnie oburzona: "To nieprawda, pani Czubaszek ma willę, kiedyś zdobyłam jej prywatny numer, ale odpowiedział mi jej lokaj".

Podobno została pani wymyślona przez Przyborę.
Wymyślona tak, ale nie przez Przyborę, tylko przez Jurka Dobrowolskiego. Pracowałam przy takim kabareciku reklamowym radia, byłam taka "przynieś, podaj, pozamiataj", no i Jurek Dobrowolski przymusił mnie, żebym zaczęła pisać pod swoim nazwiskiem. Anatol Potemkowski, który tam pracował, napisał potem w felietonie, że najlepsze teksty wychodzą im pod pseudonimem Czubaszek.

Co to był za kabarecik?
Radio założyło biuro reklamy, a ja dostałam tam etat.

I wtedy wymyśliła pani świetny slogan.
"Chcesz mieć motorower, to sobie kup". Taka to była reklama, że wszystko, co było na rynku, się sprzedawało. Ktoś powiedział, że moja książka rozeszła się wówczas jak świeże bułeczki. Co to za komplement?! Wtedy papier toaletowy rozchodził się jak świeże bułeczki! Kto zresztą wie, w jakim celu ludzie kupowali moją książkę...

Wracając do pani pracy.
Przy okazji tego biura reklamy zaczął działać kabaret, w którym reklamowano różne rzeczy, na przykład soki owocowe. A w tym kabarecie występowali świetni aktorzy: Wojciech Pokora, Andrzej Stockinger, czyli ojciec Tomasza Stockingera, a dziadek Roberta Stockingera, z którym ostatnio pokazuje się Ola Szwed - widzi pan, że jestem na bieżąco. Ja strawestowałam hasło reklamowe "Są chipsy, jest impreza" na "Jest impreza, jest Ola Szwed", bo ona na wszystkich bywa.

Głupio się przyznać, ale kim jest Ola Szwed?
Nie musi pan wiedzieć. Ona dziesięć lat temu pojawiła się jako dziewczynka w serialu "Rodzina zastępcza" i od tego czasu ma ogromne parcie na szkło i jest wszędzie. No więc jej chłopakiem jest Robert Stockinger, wnuczek Andrzeja. A w każdym razie był tym chłopakiem trzy dni temu, ale świat idzie do przodu.

Wróćmy do pani pierwszej pracy. Była pani adeptką dziennikarstwa. Skończyła pani też filologię angielską?
A skąd! Ja niczego nie skończyłam.

Nie chciałem pani urazić.
Chciałam iść na dziennikarstwo, ale do naszej szkoły, liceum Żmichowskiej, przyszła przed maturą pani z kuratorium i zaczęła wypytywać o nasze plany. Wspomniałam o dziennikarstwie, a ona po spotkaniu odwołała mnie na bok i powiedziała, żebym dała sobie spokój, bo i tak mnie nie przyjmą. Jako jedyna z klasy nie należałam do ZMS czy jak to się tam wtedy nazywało.

Więc anglistyka?
Mnie nic innego nie interesowało i nie miałam żadnego pomysłu na studia, a rodzice upierali się, że coś powinnam studiować. Wiedziałam, że się nie dostanę, ale zdawałam na anglistykę, bo była w tym samym budynku co dziennikarstwo. Ale się dostałam, o czym donieśli mi rodzice telegramem, bo ja pojechałam na wakacje. Załamałam się.

Ale przynajmniej mówi pani po angielsku.
Wcale, tym bardziej że to było sto lat temu. Nie miałam żadnego talentu do języków i to się sprawdziło. Zaczęłam za to chodzić na wolne zajęcia na dziennikarstwo, gdzie mnie wypatrzył prodziekan i zaproponował, bym się przeniosła, co zrobiłam po pierwszym roku.

Co na to rodzice?
Niczego im nie mówiłam. Mama była taka dumna, że studiuję anglistykę, że nie chciałam wyprowadzić jej z błędu. Tym bardziej że szybko się do tego dziennikarstwa rozczarowałam, bo to było takie przedłużenie szkółki ogólnokształcącej z polityką. No i znowu nie wiedziałam, co ze sobą zrobić, bo nic innego mnie nie interesowało.

Panią coś w ogóle interesowało?
Powiedzmy to sobie szczerze - nic. Później mnie zainteresowała rozrywka. Kiedy na wydział dziennikarstwa przyszedł pan z radia szukać chętnych do tego biura reklamy, to się natychmiast zgłosiłam. Dostałam etat i wtedy powiedziałam mamie, że rzuciłam studia, ale żeby jej nie było tak przykro, to nie anglistykę, ale dziennikarstwo.

Potem przeszła pani z Dobrowolskim do "Trójki".
I tam była grupa: Janczarski, Kofta, Kreczmar, Friedmann, Stanisławski, z którą współpracowałam w "ITR", czyli "Ilustrowanym Tygodniku Rozrywkowym". Oni tam wszyscy występowali na antenie, dawali głos, a ja nie, więc znów odżyły pogłoski, że nie istnieję. Kreczmar zabierał mnie do studia i podszczypywał, żebym wydała z siebie jakiś dźwięk, a ja nic. Więc słuchacze twierdzili, że oni sobie tę dziewczynę wymyślili.

Jerzy Dobrowolski jest postacią nieco zapomnianą.
Ja mu zawdzięczam bardzo wiele, to on mnie namówił do pisania. Zresztą wiele tekstów do swoich słuchowisk brałam z powiedzonek Jurka, z naszych rozmów. On był mistrzem błyskotliwych ripost, takiego żartu a propos. Kiedyś na przykład przyszedł do Wojtka Młynarskiego i zrobił tam zupę, pewnie z proszku. Pyta go: "I jak zupa?". A Młynarski: "Wiesz, że całkiem dobra". "A w smaku?".

Dobrowolski był popularną postacią?
Nigdy nie był taką gwiazdą jak Krzysztof Ibisz, nie mówiąc już o takich wyżynach jak pani Cichopek czy bracia Mroczek. Wtedy w ogóle chyba nie było takich gwiazd, choć przecież Jurek był i aktorem, i reżyserem, występował w teatrze, no i miał kabarety. Najpierw był Koń, a potem Owca.

Wszyscy wiedzieli, że za dużo pił i nie ma żony, która by na to patrzyła łaskawie. I Jola Zykun, jego małżonka, zapowiedziała mu kiedyś, że jak jeszcze raz przyjdzie pijany, to go normalnie zamorduje. Po kilku dniach wraca do domu, a tam na łóżku leży Dobrowolski, a obok niego nóż. Żeby nie musiała daleko chodzić. To był cały on.

To niejedyna postać, z którą pani współpracowała.
Wielu już nie żyje. Jonasz Kofta, Adaś Kreczmar, Jacek Janczarski. Ostatni umarł Janek Stanisławski, którego zdążyłam zaprosić niedawno przed śmiercią do radia. I umarł dwa tygodnie potem. A propos tego, przepraszam, mogę anegdotę?

Proszę bardzo.
Boguś Łazuka opowiadał, że kiedyś na scenie Teatru Syrena stał sobie Adolf Dymsza i strugał scyzorykiem malutki patyczek. Podchodzi młody aktor i pyta: "Przepraszam, mistrzu, ale po co pan to robi?". "A wiesz, może jutro umrę i wtedy jakiś głupek będzie mógł powiedzieć: jeszcze wczoraj strugał sobie kołek, a dzisiaj nie żyje".

Wracając z krainy umarłych.
To irytuje mnie panujący kult młodości, pięknych buzi, operacji plastycznych. Ja na przykład znałam Krzysztofa Ibisza, kiedy był starszy, i bardzo go wtedy lubiłam. Teraz trochę mnie denerwuje, że on jest coraz młodszy. A ja - nie uwierzy pan - zauważyłam, że co roku jestem starsza.

Naprawdę? Od dawna tak pani ma?
Jak się nad tym zastanawiam, to myślę, że od urodzenia.

I przebadała się pani na to?
Unikam lekarzy.

A sportu?
Sport drogą do kalectwa. Lubię tylko jedną dyscyplinę - Formułę 1. Kiedyś kibicowałam Ayrtonowi Sennie, a teraz oczywiście Kubicy. Za to w ogóle nie oglądam piłki nożnej. Z moich znajomych z "ITR" jedynym kibicem był Stefan Friedmann. Jedną z naszych zabaw było dzwonienie do niego w czasie meczów z pytaniem: "Funiu, co słychać?". Wściekał się.

Jakby ktoś do mnie powiedział "Funiu", też bym się wściekł.
A widzi pan! Kiedyś mieszkałam na rogu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej. Wpadł do mnie kolega i od razu włącza telewizor, bo mecz. Oglądam przez chwilę i mówię: "Ja się nie znam na piłce, ale bardzo mi się podoba, że oni tak świetnie kryją". Popatrzył na mnie jak na idiotkę i mówi: "Przecież ty masz podwójny obraz w tym telewizorze! Nie widzisz tego?!". Bo ja miałam źle ustawioną antenę.

Wracając do młodości.
Ja nie ukrywam, ile mam lat, bo kobieta w pewnym wieku powinna ustalić, ile ma lat. Stefania Grodzieńska miała taki zwyczaj, że w wieku pięćdziesięciu lat mówiła, że ma sześćdziesiąt, i wtedy wszyscy mówili: "Jak ty świetnie wyglądasz!". Więc ja pytana o wiek mówię, że mam setkę. Nie lubię, kiedy ktoś odpowiada: "A ile byś mi dała?", bo ja zwykle daję tyle, ile ona by nie wzięła. To bywa zdradliwe, bo można rzucić: "Nie no, ty świetnie wyglądasz, czterdzieści pięć góra", a okazuje się, że ma trzydzieści dwa.

Tak, słyszałem, że szczyci się pani, że jest mistrzynią gaf.
Oj tak, gafy to moja specjalność, tym bardziej że często one nie są śmieszne. Dawno temu zadzwonił do mnie pewien mężczyzna i umówił się ze mną w jakiejś sprawie w kawiarni. Spytałam go przez telefon: "Tylko jak ja pana poznam?". On do mnie: "A, to łatwe. Ja mam garb". Uśmiałam się jak nie wiem, rzuciłam mu kilka żartów i idę na spotkanie w świetnym humorze. Wchodzę do kawiarni i pierwsze, co widzę, to wielki garb...

O matko...
Inne gafy mi zaszkodziły. Kiedy kończył się żywot "Szpilek", wydałam książkę, którą wydawca przywiózł do redakcji, że niby mamy ją sprzedawać. Nikt się do tego nie nadawał, pomysł był idiotyczny, książki zaległy w piwnicy. Kilka lat później na jakimś przyjęciu rzuca się na mnie jakiś facet. Ponieważ ja nie mam pamięci ani do twarzy, ani do nazwisk, to dopiero po wizytówce zorientowałam się, że to członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. A był to czas, kiedy naprawdę nie miałam pracy. Zadzwoniłam więc, spotkaliśmy się u niego w biurze, przyznałam się, że nigdzie nie pracuję. On na to, że nie ma sprawy, to się załatwi. I pyta, czy nie napisałabym książki. Ja mu mówię, że kilka lat temu jakiś ch..., tak powiedziałam, bardzo przepraszam, wydał mi książkę, ale w ogóle jej nie sprzedał. I on pobladł, a ja poznałam. To był on!

Zabiła go pani, żeby nie było świadków?
Nie, ale on złapał się za zegarek: "O Marysiu, na śmierć zapomniałem, jestem umówiony", i już więcej nie rozmawialiśmy.

Ma pani same takie gafy na koncie?
Nie, kiedyś pojechałam z Jankiem Pietrzakiem na festiwal do Opola, gdzie występował mój - jeszcze narzeczony - Karolak. Zajeżdżamy do hotelu, Janek do barku, a ja pytam o pokój Karolaka. Idę, otwiera mi kobieta w papilotach. Wściekła wybiegam i mówię Pietrzakowi, co się stało, że wracam do Warszawy.

Wybaczyła pani Karolakowi?
Tym bardziej że to był inny Karolak. Zresztą mój mąż mówi, że Karolak to idealne nazwisko dla dozorcy: "Panie Karolak, śniegu napadało".

Słyszałem o innym pani występie w Opolu.
Siedziałam sobie podczas koncertu Skaldów na takiej ławce dla VIP-ów i nabijam się, mówię do dziewczyny obok: "Ty, popatrz, przecież ten Zieliński wygląda jak stara Indianka". To była jego żona. A ja się staram, przecież nie robię tego celowo!

I nic?
Ostatnio zgadałam się z jakąś panią na temat odchudzania i powiedziałam jej anegdotkę Aloszy Awdiejewa, który mówi, że nie ma sensu się odchudzać, bo ludzie i tak nie powiedzą: "Co za sarenka", tylko "Ale ta tłusta krowa schudła". Świetnie, ale cała prasa właśnie pisała, że ona schudła 20 kilogramów, co sobie przypomniałam dopiero po jej reakcji.

Ja właśnie schudłem 11 kilo.
Proszę się nie martwić. Nie widać.

*Maria Czubaszek, poetka, pisarka i satyryczka, autorka tekstów piosenek, scenarzystka, felietonistka i dziennikarka. Od 1966 r. związana z radiową "Trójką".