„Achtundachtzig Professoren: Vaterland, du bist verloren”. Osiemdziesięciu ośmiu profesorów, Ojczyzno jesteś zgubiona – tak niemiecka prasa kwitowała, słowami przypisywanymi (ponoć niesłusznie) Bismarckowi, wyczyny parlamentu frankfurckiego. U nas to nie działa. U nas odwrotnie. To zgubionej ojczyźnie profesorowie mają przyjść na ratunek.
Diabeł, gdy nie może, posyła babę, polityk – profesora. Tym razem profesura uratować ma IPN oraz publiczne media. Jak wiadomo politycy co i rusz wrzucają tam swoich nominatów i dlatego nic nie działa jak należy. Jednym z pomysłów PO (któryż to już!) jest poskromienie zapędów polityków, czyli swoich, przez konieczność umieszczania w owych instytucjach profesorów.
Byłoby więc tak, że przepustką do kolegium IPN (taka rada nadzorcza tego interesu) stałby się doktorat, najlepiej podparty jeszcze habilitacją. Jeśli to trochę mało, to konieczna byłaby również rekomendacja jakiejś szkoły wyższej. Troszkę inaczej z mediami – tam nie byłaby potrzebna profesura, ale poparcie szkół wyższych i środowisk twórczych.
Pomysł to nienowy. Co jakiś czas słyszymy, że ludzie po habilitacji przyjdą komuś tam z odsieczą. Ideę „otwarcia się na środowiska akademickie” ogłaszał swego czasu przy kompletowaniu skład władz spółek państwowych ówczesny premier Jarosław Kaczyński. I, trzeba przyznać, słowa dotrzymał i się otworzył. W wyniku tego otwarcia profesor Adam Glapiński mógł sprawdzić się w telefonii komórkowej.
Nie ma podstaw, by sądzić, że teraz miałoby być inaczej. Tak więc do kolegium IPN mógłby trafić profesor doktor habilitowany Jerzy Jaskiernia (i tytuł, i kilka szkół, w których wykłada), ale nie mógłby w nim zasiąść inżynier Andrzej Gwiazda czy magister Henryk Wujec, nie wspominając o absolwencie technikum Władysławie Frasyniuku. Nie wiadomo też, jak potraktowano by wykształcenie Władysława Bartoszewskiego. Z kolei publiczne media mógłby nadzorować doktor Józef Oleksy wespół z doktorem habilitowanym Stefanem Niesiołowskim i doktorem Jarosławem Kaczyńskim. Wszyscy z pewnością uzyskaliby stosowne rekomendacje, listy polecające i glejty.
Wytłumaczenia, skąd się biorą takie pomysły, są dwa. Pierwszy zakłada cynizm – politycy (w tym wypadku PO, ale przecież nie oni jedyni) doskonale wiedzą, że znajdą posłusznych sobie nominatów z tytułami, ale dla zamydlenia oczu pismakom i opinii publicznej opakują ich w stroje „niezależnych fachowców”. Drugie wytłumaczenie zakłada, niestety, że politycy sami wierzą, że tytuł naukowy zwalnia z poglądów i leczy ze stronniczości. Wiara taka to głupota w postaci skrajnej.
Cóż więc za urocza perspektywa! Rządzą nami albo oszuści, albo durnie.