Joanna Lichocka: Chybaśmy się nieco zakałapućkali? Tak jak rok temu było wszystko dość jasne, niemal jak w PRL – „precz z komuną” i już – tak teraz chyba nic nie jest jasne?
Jarosław Rymkiewicz: Dla mnie nadal wszystko jest całkiem jasne. Oczywiście, można powiedzieć, że trochę się zagalopowaliśmy. Ale to raczej panowie politycy trochę się zagalopowali. Kilka czy kilkanaście dni temu przeczytałem w państwa „Dzienniku” opinię profesora Legutki, który utrzymywał, że w Polsce toczy się właśnie zimna wojna domowa. Potem tę samą opinię znalazłem jeszcze w kilku artykułach. A redaktor naczelny „Dziennika” niedawno napisał nawet, że to, co tu się dzieje, to jest wojna domowa na śmierć i życie. Ja wysoko cenię profesora Legutkę – szczególnie za jego komentarze do Platona i za jego przekład „Fedona” – więc wzywam go z tego miejsca: Profesorze, niech pan zachowa zimną krew! Niech pan się nie denerwuje! Ja wychodzę na ulicę Piłsudskiego w Milanówku, idę na tutejszy targ, na pocztę, na dworzec, kupuję jedzenie dla naszych kotów, jadę kolejką do Warszawy i nie słyszę, żeby ktoś tu do kogoś strzelał, nie widzę też masowych grobów i masowych egzekucji. Jeśli ktoś tu leży półmartwy na ulicy, to jest to z pewnością człowiek pijany, a jeśli ktoś podnosi na kogoś głos (co się zdarza), to z pewnością robi to z powodów sąsiedzkich, a nie politycznych. Wrzask i krzyk, owszem, słychać – ale wydobywa się on z telewizora. Mam takie wrażenie, że nawet dziennikarze, ci piszący w gazetach, oddają się teraz głównie obserwowaniu tego, co dzieje się w telewizorze. Zajmują zatem mniej więcej to samo miejsce, co ja – siedzą przed telewizorami i rozważają, co się tam dzieje – w tej telewizorni. Krzyk jest w telewizorze, to tam trwa ta wojna domowa. Tę wojnę toczy jakieś dwieście osób. No, może czterysta. Ale to nie jest wojna domowa Polaków z Polakami. Czy słyszała pani o takim fenomenie – żeby w czasie jakiejś europejskiej wojny domowej sprzedawano w sklepach wyśmienite jedzenie dla kotów?

Nie jesteśmy, pana zdaniem, podzieleni na tych, którzy są wściekli na „Kaczorów” i na tych wściekłych na Tuska?
Ależ oczywiście, że jesteśmy podzieleni, bo ludzie zawsze są podzieleni – taka jest natura ludzkiej społeczności. Ludzie myślą sobie różne rzeczy, ale nikt tu nie chce nikogo zabijać, nikt tu na nikogo nie wrzeszczy. Pokazały to te marudne warszawskie manifestacje sprzed kilkunastu dni. Przywódcy wszystkich partii krzyczeli, jak pani pamięta: Tu jest Polska! Tu jest Polska! To wrzeszczenie było kompletnie bez sensu, bo tam, gdzie oni wrzeszczeli, była telewizja, a nie Polska. A Polska to jest tutaj, na ulicach małych miasteczek, na wiejskich drogach, na dworcach, na targowiskach. Polska, mój dom, jest w moim domu. Polska jest tam, gdzie była zawsze. A w telewizorze to jest jakaś awantura. Muszę jednak powiedzieć, że mnie to specjalnie nie gorszy. Nie uważam, żeby ta telewizyjna wojna domowa naszych polityków była czymś niezwykłym w dziejach Polski. Wystarczy przypomnieć to, co działo się w Polsce w szesnastym wieku. Jak pani wie, był to najszczęśliwszy okres w naszych dziejach, słusznie nazywany Złotym Wiekiem. Polska była wtedy najpotężniejszym państwem w Europie – tak pod względem materialnym, jak i duchowym. Mieliśmy świetnie zorganizowaną gospodarkę (polskie zboże wywożone z Gdańska do portów niderlandzkich mogło wyżywić rocznie około miliona Europejczyków) i świetnie zorganizowaną demokrację – oczywiście, szlachecką, tylko dla szlachty, ale inaczej wówczas być nie mogło. A jeśli chodzi o potęgę duchową Polski, to można przypomnieć, że mieliśmy wtedy największego astronoma cywilizacji zachodniej i największego poetę tej cywilizacji, czyli Kopernika i Kochanowskiego. Polska była potężna, bogata, wszechwładna w swoich okolicach, a także – co najważniejsze – zadowolona z siebie i ze swoich Polaków, którzy też byli z niej zadowoleni. Jeśli kiedyś było tu przyjemnie żyć, to właśnie wtedy, w tym naszym wspaniałym duchowym Czarnolesie. Otóż w tym szczęśliwym kraju przez cały szesnasty wiek trwały straszliwe polityczne awantury. I nieustannie słychać było wielki krzyk i wrzask wydobywający się z sejmu i z sejmików. Toczyła się bowiem nieustająca walka między drobną szlachtą a możnowładcami, między drobną szlachtą a królem, między możnowładcami a królem. Wciąż wybuchały jakieś okropne awantury. Najlepszym przykładem może tu być elekcja po ucieczce Henryka Walezego. To był grudzień 1575 roku. Szlachta zebrana pod Warszawą wybrała na króla Polski Habsburga – cesarza Maksymiliana II. A dokładnie po trzech dniach druga połowa szlachty uznała za króla Annę Jagiellonkę, jak to wtedy określono, przydając jej za męża Stefana Batorego. Kochanowski, który był za Habsburgiem, napisał wówczas łaciński wierszyk przynaglający Maksymiliana, żeby się nie lenił, nie marudził i objął władzę. Ale Batory był szybszy, wkroczył do Krakowa i koronował się razem z Anną Jagiellonką. Mówiono wtedy, że będzie z tego wojna domowa i może nawet by była, ale Maksymilian na szczęście szybko umarł. Polska była podzielona dokładnie na dwie połówki. Maksymiliana ogłosił królem prymas Jakub Uchański, a przywódca szlachty Mikołaj Sienicki ogłosił królem Batorego. A co było dziesięć lat później? To było na rok czy może dwa lata przed śmiercią Batorego. Ścinają głowę Samuelowi Zborowskiemu, robi to największy polityk tamtej epoki, kanclerz Jan Zamoyski. Nie wiem, czy Samuelowi ucięli głowę sprawiedliwie czy niesprawiedliwie, ale oczywiście znów wybuchła straszna awantura – że ucięli niesprawiedliwie. No i co było dalej? Zboże nadal płynęło z Gdańska do Amsterdamu, w Krakowie nadal drukowano Kochanowskiego i Polacy nadal żyli sobie szczęśliwie, świetnie w swoim kraju urządzeni. A trzeba tu jeszcze dodać, że na wszystkich granicach Polski trwały wtedy wojny: to wojna o Inflanty, to wojna z Moskwą, to wojna z hospodarem mołdawskim, to wojna z następnym Habsburgiem kandydującym do polskiego tronu. To wszystko nie przeszkadzało temu, żeby życie polskie toczyło się spokojnie i szczęśliwie. Jeśli zatem Jarosław Kaczyński zetnie głowę Janowi Rokicie – razem z jego wszystkimi fenomenalnymi kapeluszami – to naprawdę nie stanie się nic strasznego. Proszę mnie źle nie zrozumieć – ja nie wzywam do ścinania czy wieszania (o co mnie niedawno posądzono). Głowa Rokity jest tu metaforą. Mnie zresztą byłoby trochę żal Rokity i jego kapeluszy, tak jak mi żal Samuela Zborowskiego, który niewątpliwie był wielkim Polakiem – wspaniałym polskim anarchistą. No ale jak politycy chcą sobie ścinać głowy, to niech ścinają. Powinni tylko pamiętać, że nas – tu w Milanówku oraz w innych polskich miasteczkach – nie bardzo to dotyczy. Na telewizyjną wojnę domową nie pójdziemy, będziemy się, owszem, przyglądać i będziemy żyć tu szczęśliwie – na ile tylko potrafimy.

Ale czy w takiej publicznej kłótni da się żyć szczęśliwie? A gdy na dodatek obserwuje się obóz rządzący z Lepperem i Giertychem, to da się wierzyć, że wyjdzie coś z tego dla Polski fajnego?
Cokolwiek zrobią politycy, jakkolwiek rozwinie się i zakończy (jeśli się zakończy) ta telewizyjna awantura, Polacy i tak dadzą sobie radę. Ja dwa czy trzy lata temu byłem bardzo pesymistyczny. Los Polski i jej przyszłość wydawały mi się niepewne i niejasne, bo widziałem, że w Polsce panoszą się jakieś postkomunistyczne czy wręcz komunistyczne gangi oraz mafie. Tak zresztą było. Ale teraz zmieniłem zdanie – i nawet uważam, że byłem w moim ówczesnym pesymizmie trochę małoduszny, ponieważ nieopatrznie zwątpiłem w życiową mądrość i życiową siłę Polaków, chyba nie wierzyłem, że dadzą sobie radę z byłymi właścicielami Polski. Że wreszcie okażą się mądrzejsi i po prostu potężniejsi od swoich postkomunistycznych prześladowców. A teraz widzę, że Polska idzie ku dobremu. W Polsce jest coraz lepiej, żyje się tu coraz przyjemniej i coraz przyzwoiciej. Jest oczywiście nadal wiele rzeczy niedobrych. Tuż obok nas są mocarstwa, które nas nie lubią i nie mogą lubić, bo jesteśmy inni, jesteśmy anarchicznymi odmieńcami, szaleńcami wolności, a odmieńców się nie lubi – właśnie dlatego, że są inni, odmienni, że reprezentują inną cywilizację. Cywilizację wolności. Te mocarstwa będą więc nam zagrażać. Mamy zatem z pewnością za mało samolotów bojowych oraz pieniędzy, aby te samoloty kupić, mamy za słabą i podobno źle wyposażoną armię. W Polsce jest też wiele biedy i wiele brutalności, jest bezrobocie, jest przekupstwo, są narkotyki w szkołach. Ale to są rzeczy, z którymi można sobie poradzić i z którymi z pewnością sobie poradzimy. Polska podnosi się z kolan, zrzuca straszny komunistyczny balast i staje na nogi. Okazało się, że Polacy są silni i dzielni, mają w sobie niezwykłą siłę życiową – życie polskie okazało się czymś takim, czego nie da się zniszczyć.

Trzy lata temu to był ten sam naród, co się zmieniło?
Naród się nie zmienił, bo narody się nie zmieniają. Po prostu wyszło na jaw, że dajemy sobie radę, czego uprzednio nie było widać. Politycy, jeśli chcą nam być potrzebni, powinni zdać sobie z tego sprawę – powinni wykorzystać wielką siłę życiową Polaków, nadać jej dobry kierunek. Teraz koniecznie powinien pojawić się ktoś taki, o kim za 50 czy 100 lat będzie można powiedzieć, że wyprowadził Polskę z komunizmu. Widzi pani kogoś takiego? Kogoś w rodzaju Józefa Piłsudskiego, który 100 lat temu wyprowadził Polaków z domu niewoli? Można oczywiście powiedzieć, że Polacy odzyskali wtedy niepodległość dzięki swojej istnieniowej odporności. Albo dzięki swoim romantycznym poetom, którzy stworzyli dla nich wizję przyszłej Polski. Ale odzyskali ją też dzięki wielkim pomysłom Piłsudskiego. Dzięki temu, że Piłsudski miał w odpowiedniej chwili pomysł na Bezdany, na strzelanie na placu Grzybowskim, na Legiony, na to, żeby pójść z Austriakami, a potem wywołać kryzys przysięgowy. Być może, gdyby Piłsudskiego nie było, to Polakom by się nie udało i bylibyśmy teraz nadal podzieleni na trzy części. Saska Kępa byłaby rosyjska, a Mokotów byłby niemiecki. Czy jest teraz ktoś taki, o kim za 50 lat można będzie powiedzieć – to właśnie dzięki temu człowiekowi Polacy zorganizowali swoje niepodległe państwo? No nie, nie ma kogoś takiego.

Postaci nie widać, ale przynajmniej rok temu był projekt polityczny, który miał wyprowadzić Polskę z postkomunizmu, projekt budowy IV RP. Co się z tym stało? Bracia Kaczyńscy widzieli się w roli liderów takiego przełomowego projektu.
Ja jestem sprzymierzeńcem braci Kaczyńskich. Zawsze sprzyjałem temu, co robią, ale muszę też powiedzieć, że polityka to jest taka gra, w której trzeba mieć wielkie pomysły.

A ich nie ma? To dlatego nie udaje się przeprowadzić w polityce „rewolucji moralnej” i poziom dyskusji jest dość marny?

Nie wiem, czy to, co nazywa pani rewolucją moralną, jest, po pierwsze, potrzebne, a po drugie – czy coś takiego jest w ogóle możliwe. Wygląda raczej na to, że postulat polityki moralnej, czyli zaprowadzenia w polityce jakichś zasad moralnych, jest hasłem propagandowym, to znaczy elementem tego telewizyjnego zgiełku, o którym mówiliśmy. Polityka zawsze była trochę moralna i trochę niemoralna, a ogólnie rzecz biorąc – raczej amoralna. Gdy znów spojrzymy sobie na wiek szesnasty, to będziemy musieli powiedzieć, że ścięcie komuś głowy nie jest rzeczą moralną, ale z punktu widzenia kanclerza Zamoyskiego – który miał na uwadze polityczną stabilizację Polski – Samuelowi Zborowskiemu konieczne trzeba było uciąć głowę. Zrobiono to zatem z jakiejś potrzeby – a nie ot tak sobie – i nie ma się co oburzać. Nie znaczy to, że polityka ma być z założenia amoralna czy niemoralna. Ale nie przywiązywałbym wielkiej wagi do problemu stosowania zasad moralnych w polityce. Polityka to jest gra pomysłów prowadzona w imię osiągnięcia jakichś celów. Może więc wolno powiedzieć, że jest niemoralna, kiedy ta gra prowadzona jest wyłącznie w celu zawłaszczenia władzy i zagrabienia pieniędzy. Jeśli ma się na uwadze jakiś cel – a chyba nie ulega wątpliwości, że bracia Kaczyńscy mają cel, i to taki, który należy respektować: chcą zmienić Polskę – więc jeśli ma się taki cel, to wtedy nie ma co mówić o moralności czy niemoralności. Trzeba natomiast mieć dobre pomysły. No i właśnie dlatego jestem rozczarowany i zaniepokojony tym, co się ostatnio działo. Nie uważam, że stało się coś niemoralnego czy niestosownego. Stało się jednak coś, co się stać nie powinno: okazało się, że bracia Kaczyńscy nie mają żadnego dobrego pomysłu na wyjście z tej politycznej sytuacji, w której się znaleźli. Pokazali, że wprost rozpaczliwie nie mają dobrego pomysłu.

Czego pan oczekiwał? Że co zrobią?
To nie ja jestem od generowania jakichś fenomenalnych pomysłów, ale oni. Może trzeba było trzasnąć drzwiami, udać się do Sulejówka czy na Żoliborz i wychowywać tam kota. Może trzeba było oddać władzę, zamiast trzymać ją za każdą cenę i to z osobami, jak słyszę, o marnej reputacji. Może byłoby to lepszym pomysłem, bo polityka to nie tylko doraźne posunięcia taktyczne, ale także wielkie i dalekosiężne pomysły strategiczne. Ale ja się na tym nie znam, nie muszę mieć politycznych pomysłów, bo mam inne obowiązki. Zwracam tylko uwagę, że nie chodzi przecież o to, co tu będzie się działo za trzy miesiące, ale o to, co będzie za kilka czy kilkanaście lat – kto i jak otworzy nową epokę naszych dziejów.

A czym powrót do rządu Leppera może, pana zdaniem, zaowocować za kilka lat?

Kto jest w rządzie, to nie takie ważne. Czy pamięta pani, kto był w rządzie w roku 1923? Albo w roku 1927? Otóż to. Ja też nie pamiętam. Pamiętamy natomiast oboje, że był wtedy ktoś taki, kto nazywał się Józef Piłsudski. Chodzi mi więc tylko o to, żeby wreszcie pojawili się politycy, którzy potrafią otworzyć przed nami nową przestrzeń duchową. Taką, która byłaby zarazem przestrzenią życia – przestrzeń, w której mogłyby być realizowane znane nam od wieków tutejsze sposoby życia. Cała ta wielka polska tradycja życia, która przez ostatnich 50 lat komunizmu była dławiona, a w dodatku lżona i ośmieszana. Teraz Polacy do tego wracają – do swoich naturalnych sposobów życia. Chcą więc przede wszystkim żyć tak, jak im się podoba. Wracają do swojego szlacheckiego warcholstwa, które trzeba uszanować – jeśli Polacy chcą żyć tak właśnie, a nie inaczej, z ruska czy z niemiecka. Wracają do swojej odwiecznej polskiej anarchii i to także trzeba uszanować. To wszystko jest rdzennie polskie, to jest tutaj wieczne, z tym nie można wygrać. To można tylko zdeptać i ośmieszyć. Trzeba więc umożliwić Polakom życie wedle ich chęci i prowadzić taką politykę, która ich duchową przestrzeń – polską i ludzką – otwiera, a nie zamyka. Najstraszniejszą rzeczą, jaka się Polakom zdarzała (i jak może się wciąż zdarzyć), było represyjne państwo. Resztki tego represyjnego, komunistycznego państwa można wciąż tu jeszcze oglądać. Politycy, i to wszystkich opcji, wciąż mają w głowie coś takiego: że ich obowiązkiem oraz powołaniem jest pouczanie Polaków, jak mają żyć. Ja ich bardzo proszę, tych polityków, niech nam dadzą spokój i niech się od nas odczepią – niech nie pouczają Polaków, jak ma wyglądać ich życie, bo Polacy sami to wiedzą, mają swoje odwieczne, zamierzchłe, konserwatywne sposoby życia. Więc niech politycy nie narzucają im, nawet nie proponują żadnych innych sposobów życia. Niech im nie mówią, że pary żyjące na kocią łapę mają się rejestrować w jakimś urzędzie – bo to będzie pożyteczne dla porządku oraz dobra publicznego. Od tego to włosy stają mi na mojej łysej głowie.

I może niech nie mówią, że ewolucjonizm to wymysł pewnego staruszka, który był wegetarianinem i przez to miał takie pomysły...
A to kto powiedział? Tego nie słyszałem.

Wiceminister edukacji narodowej z LPR dla amp;bdquo;Gazety Wyborczej”.
Kto chce wierzyć w ewolucję, to niech sobie wierzy, a kto chce wierzyć, że to Bóg stworzył świat, to też niech w to wierzy. Na tym właśnie polegała wielkość Złotego Wieku – że polska szlachta żyła wtedy wedle swojej woli i każdy wierzył sobie, jak chciał. Arianie żyli obok rzymskich katolików, a luteranie obok prawosławnych. Nie działo się nic złego, w pewnej chwili nawet wszyscy się skonfederowali, żeby zapewnić wszystkim wolność wyznania.

A to powinien mieć pan sporo pretensji do Jarosława Kaczyńskiego, że wpuścił LPR do rządów. To jego ludzie chcą rejestrować konkubinaty i walczyć z ewolucjonizmem.
Ja endeków nie cierpię. Po prostu nie mogę tego znieść, co oni wygadują. Wymyślają jakieś głupstwa, żeby było więcej dzieci, i rozdają kobietom po kilkadziesiąt czy kilkaset złotych, żeby te kobiety chciały rodzić. Przecież to jest jakiś idiotyzm – te zabiegi wokół życia, którego jeszcze nie ma. Kto powiedział, że będzie nam lepiej, jak będzie więcej Polaków? To jest jakiś dziwaczny pomysł, który wziął się nie wiadomo skąd. Prawdopodobnie opiera to się na przekonaniu, że wojnę wygrywa piechota. I wobec tego powinno się rodzić dużo chłopców. Ale piechota, jeśli wygrywała wojnę, to może w dziewiętnastym wieku, przed wynalezieniem iperytu. W Polsce nie musi być 40 milionów Polaków, może nas być 20 milionów i też możemy być potężnym narodem. Estończycy i Łotysze to są bardzo małe narody, a ja uważam, że to są potężne narody, bo przetrwały komunizm – wygrały wojnę z wielkim potworem. Jeśli będzie nas mniej, to będzie też mniej śmieci, mniej oparów benzyny, mniej cementu, będzie natomiast trochę więcej jeży, sosenek, kretów i wiewiórek – a to będzie z wielkim pożytkiem dla całości.

Ale PiS przymyka na to oczy. Warto?
Może za tymi nieprzyzwoitymi sojuszami stoi pomysł Jarosława Kaczyńskiego, który podobno chce zbudować wielką partię ludowo-chadecko-konserwatywną. Wobec tego trzeba mu przypomnieć, że nie można przyznawać się do tradycji piłsudczykowskiej, nie można być kontynuatorem tej tradycji, nie biorąc pod uwagę tego, że Piłsudski był nieprzejednanym wrogiem endeków. To był człowiek, którego endecy straszliwie nienawidzili – i mieli za co. Przypominam, że nie ma i nie może być pojednania między myślą Piłsudskiego i myślą endecką. I nie można też mówić, jak czynił to Jerzy Giedroyc, że Polską rządzą dwie trumny, Dmowskiego oraz Piłsudskiego – bo to jest po prostu głupie. To nie są żadne trumny, to jest samo życie – żywa problematyka współczesnej Polski.

W takim razie jest pęknięcie w ramach samego obozu władzy. Jakby nie było już wystarczająco silnych podziałów między koalicją i opozycją. Musi to nas zaprowadzić na manowce?
Życie jest potężniejsze od polityki, która mało może wobec życia. A zatem jakieś podziały w obozie władzy, jeśli chodzi o wielkie projekty życia, mają raczej niewielkie znaczenie. Politycy mogą się spierać i kłócić, bo wreszcie także i na tym polega ich polityczny zawód. Ale jeśli chcą nam być potrzebni, chcą się nam na coś przydać, to nie powinni, kłócąc się i spierając, zapominać, że płacimy im za coś innego, a nie za te kłótnie. Są po to, żeby otwierać nam przestrzeń do życia, usuwać przeszkody. Polacy i tak sobie dają radę, wystarczy wyjechać z Warszawy czy z Krakowa, przejść się po małych miasteczkach, żeby zobaczyć, jak ludzie skrzętnie żyją, jak się starają żyć dobrze i pracowicie. Jak dbają i zabiegają o swoje biedne bogactwo, jak zależy im na tym, żeby po tych pięćdziesięciu sowieckich, nieludzkich latach żyć przyzwoicie, godnie, wesoło. Politycy są wyłącznie po to, żeby nam to życie ułatwiać. Myślę, że oni może za często występują w telewizji. Telewizja – właściwie nie wiadomo, dlaczego – stała się teraz wielkim ściekiem, gdzie spływa cały gnój tego świata. To jest wielkie szambo. Potem ten gnój, kiedy już tam się zbierze, wylewa się z telewizorów i wypełnia głowy tych, którzy patrzą. Nie mówię tylko o polityce, bowiem telewizja przerabia na gnój wszystko, co w nią wpadnie. Wystarczy obejrzeć sobie rysunkowe bajki dla dzieci – to też jest jakaś potworność. Oglądałem je ostatnio z moją trzyletnią wnuczką i ona, biedna dziewczynka, po tych filmach płakała – telewizyjne czerwone psy i błękitne krasnale budziły w niej grozę i przerażenie. Ja też byłem przerażony. W telewizji wszystko jest potworne, nawet reklamy samochodów i czekolady są potworne i pełne grozy. W dodatku jest jeszcze tak, że telewizja ze swej istoty jest nierealna, a wobec tego potworność, która się z niej wylewa, też traci swoją realność. Wszystko staje się nierzeczywiste – wylewa się nierzeczywisty gnój, ukazuje się potworny upiór, śmierdzące widmo ulepione z bajek o krasnalach i pszczółkach, wystąpień polityków oraz reklam czekolady i samochodów. Politycy, pokazując się w telewizji, też robią się upiorni, odgrywają przed nami swoje telewizyjne, widmowe widowisko. A przy tym widać, jak oni to lubią – jak lubią występować w tym widmowym teatrze. Śmieją się, gestykulują, opowiadają z wielką swadą. Mam nawet wrażenie, że najpierw, na ekranie, awanturują się i strasznie na siebie krzyczą, a potem, kiedy wychodzą ze studia, to jeden mówi do drugiego: No i co? Podobało ci się? Dobrze wypadłem? Ale ty też byłeś niezły. Może telewizja zajęłaby się czymś innym – może pokazywałaby życie wiewiórek, jeży, czytała jakieś wiersze, Kochanowskiego albo Mickiewicza?

Obawiam się, że to jak Tusk kłóci się z Kaczyńskim i na odwrót, jest z punktu widzenia media plannerów atrakcyjniejsze.
Bo potworność jest zawsze ciekawa. Kto wytwarza najwięcej tego upiornego teatru, ten jest najcenniejszy. Oni mają wtedy większą oglądalność i mogą puścić reklamy. Dzięki temu zarabiają pieniądze.

Jak się zatem bronić? Wyłączyć telewizor?

Ja tego nie mogę zrobić, bo jestem tym świństwem zainteresowany zawodowo. Jednym z moich pisarskich tematów jest potworność życia i ja wszelką istnieniową potwornością, a szczególnie taką nierzeczywistą, bajeczną potwornością bardzo się interesuję. Dlatego, choć mnie to przeraża, oglądam te upiorne widowiska telewizyjne w wielkim napięciu – ta widmowość mnie fascynuje. Mówi to też coś o naszej cywilizacji, bo ona ma tę widmową, okropną stronę, która ujawnia się właśnie poprzez telewizję. To coś, ta potworność, zawsze była ważnym elementem ludzkiej cywilizacji, była nawet u jej istoty, a teraz – tak to rozumiem – daje nam o sobie znać za pośrednictwem tego telewizyjnego sposobu przedstawiania.

Skąd w tych telewizyjnych politykach tyle złości?

Nie wiem. Może to właśnie ta widmowa telewizja tak ich podnieca? Ale może pojawią się niebawem jacyś inni politycy, w których nie będzie żadnej złości i którzy nie będą tracić czasu na występowanie w telewizji. Marzy mi się teraz ktoś taki, jakiś młody, jeszcze nikomu nieznany polityk, który będzie miał wielkie pomysły, będzie kochał Polskę i polskie sposoby życia i który powie nam: To właśnie ja wyprowadzę was z tych resztek komunizmu, w których jeszcze żyjecie, z plugawych ruin tej sowieckiej cywilizacji, która była miejscem waszej udręki. Mam pewien pomysł na to, jak zmodernizować cywilizację polską, zachowując przy tym jej odwieczną istotę, chodźcie za mną. Chciałbym usłyszeć ten głos. PO-PiS, czyli wspólne rządy konserwatystów i liberałów, Polska modernizująca się i zarazem konserwatywnie strzegąca swojej polskiej odmienności, to był (teoretycznie) dobry pomysł – i ktoś inny mógłby go jeszcze podjąć. Bardzo sprzyjałem i nadal sprzyjam projektowi braci Kaczyńskich, ale oni – jakby to powiedzieć najdelikatniej – są już niemłodzi, za wiele widzieli, w zbyt wielu rzeczach brali udział, żeby odegrać do końca tę rolę. Musi więc pojawić się ktoś znacznie młodszy, kto nie ma żadnych zaszłości i nie brał udziału, nie zadawał się ani z komunistami, ani ze sprzymierzeńcami komunistów, nie działał w podziemiu, nie ma martyrologicznej przeszłości. Ktoś, kto będzie wiedział, w jaki sposób pozbyć się tego wszystkiego, co jest nam niepotrzebne, co tu jeszcze śmierdzi sowieckim ładem i porządkiem. Skoro ktoś taki jest nam teraz potrzebny, to pewnie się pojawi.

Pan mówi o marzeniach, a ja pytam o diagnozę. Gdzie jesteśmy?
Pojawił się (właśnie dzięki braciom Kaczyńskim) jakiś projekt – jakaś możliwość zorganizowania takiego państwa, które będzie sprzyjało wszystkim Polakom. Jeśli jest projekt, to można go zrealizować. Oddając ten projekt w ręce młodych Polaków, bracia Kaczyńscy dobrze zapiszą się w pamięci narodu. Nadzieja, że takie państwo powstanie, jest przede wszystkim w tym, że Polacy bardzo go potrzebują. Zrzucili z siebie ciężar państwa represyjnego i potrzebują teraz jakichś ram dla swojej wolności, swojego anarchicznego stylu życia. Na razie rysuje się to jeszcze niejasno, ale ponieważ Polacy tego potrzebują, to te ramy wreszcie zostaną stworzone. Pewnie nie za mojego życia, bo ja jestem starym człowiekiem, skończyłem niedawno 71 lat. Widziałem w moim życiu – zresztą jak każdy, kto tu żył w tamtej epoce – różne niemiłe, nawet różne okropne rzeczy. Teraz zaczyna się jakaś nowa epoka. Tych okropnych, złych rzeczy jest tu coraz mniej, a coraz więcej jest rzeczy dobrych. Mówię to z głębi mojego doświadczenia – w Polsce, przynajmniej od 70 lat, nigdy nie żyło się tak dobrze i tak przyjemnie jak teraz. Nigdy nie było tu tyle wolności, ile jest jej teraz. Polska nigdy nie była tak szczęśliwa, jak jest teraz. To jest dla mnie bardzo miłe, bo dostałem na starość tę wielką nagrodę – udało mi się, kątem oka, przez małą chwilę, popatrzyć na Polskę, która będzie szczęśliwa.



Jarosław Marek Rymkiewicz, krytyk, historyk literatury, eseista, poeta, tłumacz, dramatopisarz, profesor Instytutu Badań Naukowych PAN w Warszawie. Debiutował w 1957 r. tomem wierszy bdquo;Konwencje”. Przedstawiciel i teoretyk neoklasycyzmu w literaturze polskiej, u podstaw jego twórczości leży przekonanie o jedności i ciągłości sztuki i kultury (współistnienie dzieł dawnych i współczesnych): czerpie z toposów i mitów kultury śródziemnomorskiej oraz romantyzmu. Autor m.in. książek poświęconych Adamowi Mickiewiczowi (bdquo;Żmut”) i Juliuszowi Słowackiemu (bdquo;Encyklopedia Słowackiego”). Interesuje go filozofia śmierci, istota przemijania biologicznego i przemijania w kulturze. Laureat wielu nagród literackich. Za tom wierszy bdquo;Zachód słońca w Milanówku” otrzymał literacką Nagrodę Nike w 2003 r.
















































Reklama