Ludzki wiek ma swoje prawa, ja zaś wiem dobrze, że nic nie trwa wiecznie. Kiedy więc nadejdzie moment, w którym to, co dziś potencjalne, stanie się tym, co realne, i w końcu zachoruję - mam nadzieję, że na tyle skutecznie, iż los oszczędzi mi etapu pacjenckiego. Bo przy obecnej sytuacji w służbie zdrowia wolałbym trafić zamiast do ewakuowanego szpitala, w którym prowadzona jest lekarska głodówka - wprost do zakładu pogrzebowego. Te przynajmniej działają jeszcze w Polsce sprawnie.

Reklama

To, co stało się w warszawskim szpitalu przy ul. Barskiej, było niezwykle nierozważnym krokiem strajkujących lekarzy - zarazem zaś przekroczeniem bardzo istotnej etycznej granicy między zrozumiałą walką o lepsze zarobki i karygodnym zaniedbaniem wobec pacjentów. Na Barskiej ujawnił się głęboki kryzys polskiej służby zdrowia, a zarazem uruchomione zostały złe emocje, które nigdy nie powinny mieć miejsca w szpitalu.

Dantejskie sceny podczas ewakuacji szpitala, w którym nie miał już kto troszczyć się o chorych, przemawiają same za siebie. Protestujący na Barskiej lekarze dopuścili do sytuacji, w której zostało poważnie zagrożone zdrowie i życie pacjentów, za które byli odpowiedzialni. Złamali w ten sposób zasadę primum non nocere - po pierwsze nie szkodzić - i sprzeniewierzyli się przysiędze Hipokratesa, która nakłada na nich obowiązek świadczenia pomocy chorym bez zważania na wszelkie niedogodności. Zaprzeczyli swojemu powołaniu.

Istnieją bowiem zawody, które element powołania w sobie zawierają. Podobnie jak nauczycielstwo lub kapłaństwo, także zawód lekarza należy do takich powołań, w których istnieje ścisłe rozgraniczenie między osobistym interesem a społecznym posłannictwem. Rzecz jasna, nie uważam, że to tylko posłannictwo powinno trzymać lekarzy na posterunku. Wiem, że i ich osobisty interes nie powinien być lekceważony przez kolejny układ rządzący.

Reklama

I tak naprawdę w pełni rozumiem przyczyny, dla których lekarze protestują. Wiem, że zarabiają zdecydowanie za mało - że są przeciążeni pracą i masowo emigrują w pogoni za godnym życiem. Lekarze naprawdę mają wiele powodów, by skarżyć się na swój los. Ostatnim rządem w Polsce, który próbował poprawić ich sytuację, był gabinet Jerzego Buzka, w którym zasiadałem zresztą wespół - co warto przypomnieć - z Lechem Kaczyńskim i Michałem Kazimierzem Ujazdowskim.

Zapoczątkowaną wówczas reformę służby zdrowia zepsuł jednak szybko rząd Leszka Millera ze swoimi kolejnymi próbami przekształcenia systemu opieki zdrowotnej, z których każda kończyła się na niczym. Dalej było już tylko gorzej. Dziś zaś jest bardzo źle. Przy całym moim osobistym szacunku dla profesora Religi oraz jego autorytetu jako lekarza nie sądzę, by szczególnie dobrze zasłużył się on jako minister zdrowia.

Nie przepadam za obecnym rządem i jego polityką, uważam, że dla lekarzy nie zrobił właściwie nic, a nawet rozpoczął na nich medialno-prokuratorską nagonkę. Eskalacja protestu służby zdrowia jest także w sporym stopniu zawiniona przez obecny rząd. Dlatego rozumiem rozżalenie lekarzy. Nie odmawiam im prawa do sprzeciwu - nie rażą mnie lekarskie manifestacje ani ostre wypowiedzi liderów protestu. Nie mogę jednak - jako obywatel i potencjalny pacjent - zaakceptować form lekarskiej walki o własną godność, które zagrażają pacjentom, jak protest w szpitalu na Barskiej lub w Bełchatowie.

Reklama

Nie mogę też pojąć, jak protestujący lekarze mogli wpaść na pomysł niewpisywania numeru PESEL na receptach. Przecież to zupełne szaleństwo - w dodatku zaś działanie na granicy sabotażu. Przy tym jednocześnie dość bezczelne lekceważenie i pacjentów, i obowiązującego prawa. Lekarz, który wystawia nieważną z założenia receptę, działa wbrew podstawowemu interesowi pacjenta - który nie będzie mógł zrealizować jej w aptece. Odbiera więc choremu szansę na przyjęcie leków - a tym samym na skuteczne leczenie.

Czyżby lekarze świadomie zadecydowali, że zamierzają działać wbrew medycznym procedurom zapewniającym pacjentom wyleczenie? Przy tym zaś postąpili bezprawnie - wbrew swojemu ustawowemu obowiązkowi. Jako obywatel mogę zrozumieć bowiem wszelkie formy walki z pomysłami rządzących, ale takie, które nie łamią obowiązującego w demokratycznym - czyli naszym wspólnym - państwie prawa. Sam stanąłem niedawno przed wyborem między prawem a własnym sprzeciwem. Nie widziałem bowiem dawno gorszego bubla prawnego niż ustawa lustracyjna - byłem jej zdeklarowanym przeciwnikiem. A jednak wypełniłem deklarację lustracyjną - bo tego wymagało ode mnie prawo mojego kraju.

Co właściwie sprawiło, że lekarze posunęli się tak daleko? Nie jestem zwolennikiem teorii spiskowej. Nie wierzę w żadne "układy" albo "określone siły". Wierzę ludzkiej desperacji, wierzę poczuciu beznadziei powszechnemu wśród lekarzy. Wiem, że to właśnie te motywy zapoczątkowały lekarski protest. Nie rozumiem jednak, jak mógł on przybrać formę tak niebezpieczną dla pacjentów. Nie uważam, że cała wina spada na przedstawicieli służby zdrowia - choć z całą pewnością nie zdołali oni okiełznać skali własnego protestu.

Obecny kryzysowy stan polskiej służby zdrowia jest zawiniony w tym samym stopniu przez obie strony sporu - zarówno lekarską, jak i rządową. Najsmutniejszy jest zaś fakt, że z rozkręconej w tej chwili spirali konfliktu jakoś nie widać dziś możliwości wyjścia. Obawiam się nawet, że formy protestu stosowane przez lekarzy mogą niebezpiecznie zainspirować także inne grupy zawodowe, które raczej nie powinny sięgać po najradykalniejsze środki sprzeciwu. Czy czeka nas teraz fala protestów nauczycieli, policjantów, wojskowych, którzy kolejno odmawiać będą realizacji swojego powołania? A na końcu przyjdzie pora zapewne na strajk księży. Skoro lekarze mogą, to dlaczego duchowni nie?




*Władysław Bartoszewski, polityk, historyk, pisarz. Były żołnierz Armii Krajowej, więzień Auschwitz, po wojnie represjonowany przez UB. Były minister spraw zagranicznych