Białorusini wybierali 22,5 tys. radnych z ok. 23 tys. kandydatów. A to oznacza, że w większości okręgów wyborczych można było oddać głos tylko na jednego człowieka. Nikt inny tam nie kandydował lub nikomu innemu na to nie pozwolono.

Opozycja twierdzi, że raczej to drugie. Starała się zarejestrować około tysiąc swoich kandydatów, ale do rywalizacji dopuszczono jedynie 250 osób. Reszcie odmówiono, bo - zdaniem białoruskich władz - opozycyjni kandydaci mieli sfałszowane podpisy na listach poparcia. Jednak władze nigdy nie precyzowały, które konkretnie z tych podpisów były sfałszowane.

Raczej nie należy się spodziewać, aby te 250 osób z opozycji odniosło jakiś sukces wyborczy. I nawet nie dlatego, że - jak twierdzi opozycja - w komisjach wyborczych zasiadali tylko przedstawiciele władzy, co grozi fałszowaniem wyników. Nie dlatego też, że na wybory nie zaproszono zagranicznych obserwatorów, co gwarantuje rzetelność głosowania. Ale dlatego, że Białorusini nigdy nie mogli poznać kandydatów opozycji ani ich programów.

Dostali jedynie po cztery minuty w państwowym radiu na zaprezentowanie swoich sylwetek i od 14 do 116 dolarów na druk materiałów reklamowych. Oczywiście niczego nie wydrukowali, bo wszystkie drukarnie tego odmówiły, a według białoruskiej ordynacji, za granicą drukować nie wolno. Wiece też nie wchodziły w grę, bo zgodnie z prawem, na każde spotkanie wyborcze kandydat musiał uzyskiwać specjalne zezwolenie od władz, co opozycji najczęściej się nie udawało.





Reklama