"Dostałem wstrząsającą relację z Afganistanu od doświadczonych w wielu bojowych misjach żołnierzy. Twierdzą, że opinia publiczna nadal nie zna wszystkich okoliczności śmierci kapitana Ambrozińskiego" - mówi gen. Petelicki. Żołnierze chcą pozostać anonimowi, obawiają się reakcji swoich przełożonych.

Reklama

>>> Wdowa po kapitanie: Mąż sam kupił sprzęt

Według nich wśród 12 polskich żołnierzy, którzy 10 sierpnia wyruszyli z bazy Sangar, znajdowali się szeregowi o niewielkim stażu w armii. Zostali dobrani przypadkowo: nie stanowili zgranej grupy. Zaledwie trzy kilometry od bazy wpadli w zasadzkę zorganizowaną przez talibów. "Nie mieli odpowiedniego rozpoznania. Wysłano ich bez wsparcia śmigłowców. Nie mogli ich nawet wezwać, gdy już znaleźli się pod obstrzałem" - relacjonuje generał Petelicki. Oficjalnie Ministerstwo Obrony Narodowej odpowiada, że wszystkie okoliczności tej tragedii wyjaśnia Prokuratura Wojskowa.

Armia nie wyciągnęła wniosków

Do tragedii mogłoby nie dojść, gdyby armia wyciągnęła wnioski ze zdarzenia sprzed pięciu lat w Iraku, gdzie zginęło trzech oficerów. Potwierdzają to rozmówcy generała Petelickiego i DZIENNIKA. 12 września 2004 roku w Iraku zginęło trzech żołnierzy: podporucznik Piotr Mazurek, podporucznik Daniel Różyński i st. szeregowy Grzegorz Nosek. Śledztwo prokuratury nie przyniosło wtedy żadnych efektów.

Reklama

>>> Afganistan - syzyfowe wyzwanie

"Nasz oddział wpadł w zasadzkę. Irakijczycy przygwoździli ich do ziemi bardzo silnym ogniem" - mówi DZIENNIKOWI świadek tamtych zdarzeń. Nad głowami polskich żołnierzy przez cały czas unosił się uzbrojony w karabin maszynowy śmigłowiec Mi-17. "Irakijczycy robili sobie przerwy w ostrzeliwaniu żołnierzy, aby pomachać pilotom. Załoga śmigłowca była bezsilna. Mogła tylko robić zdjęcia, zamiast strzelać. Do końca starcia nie otrzymali pozwolenia na otwarcie ognia" - mówi nasz rozmówca.

Reklama

czytaj dalej



Strzelanina trwała półtorej godziny. Tyle czasu nie wystarczyło ówczesnemu dowódcy zmiany generałowi Andrzejowi Ekiertowi na wydanie odpowiednich rozkazów. "Tę sprawęProkuratura Wojskowa skrzętnie zamiotła pod dywan. Nikt nie poniósł odpowiedzialności za śmierć naszych żołnierzy. Gdy zastąpiłem generała Ekierta w Iraku, dokładnie przeanalizowałem ten incydent. Rozkazałem pilotom śmigłowców, aby natychmiast odpowiadali ogniem, gdy nasi żołnierze znajdą się pod obstrzałem. Zagwarantowałem im, żeodpowiedzialność biorę na siebie" - przyznaje w rozmowie z DZIENNIKIEM generał Waldemar Skrzypczak.

>>> Generał Skrzypczak: Oskarżam za Afganistan

On sam niedawno poniósł odpowiedzialność za wywiad dla nas. Po śmierci kapitana Ambrozińskiego głośno powiedział o ignorowaniu przez MON wiadomości z Iraku i Afganistanu na temat dramatycznych braków w uzbrojeniu. Minister Bogdan Klich uznał to za podważanie cywilnego nadzoru nad armią. W efekcie dowódca Wojsk Lądowych podał się do dymisji.

Skrzypczak mógłby rozbijać beton

"Premier może wykorzystać szansę, której nie zrozumiał minister Klich. Generał Skrzypczak nawet jako emeryt, cywil mógłby rozbijać urzędniczy beton w MON" - uważa pierwszy dowódca GROM. Wini za stan armii właśnie urzędników, którzy podejmują złe decyzje. "Ostatnim przebojem resortu obrony jest rozpisanie przetargu na pojazd, który może niszczyć miny. Warunki są tak napisane, że nie spełnia ich żaden ze światowych producentów. Do tego urzędasy od sześciu lat nie potrafią kupić solidnych kamizelek kuloodpornych" - mówi nam doświadczony oficer. Generał Petelicki dodaje: "Ludziom tłumaczy się, że na misjach giną też Amerykanie. Ale oni nie giną w tak głupi sposób, bo żołnierz ma jedno niezbywalne prawo: być dobrze dowodzonym".

czytaj dalej



p

ROBERT ZIELIŃSKI: Generał Sławomir Petelicki twierdzi, że śmierć kapitana Daniela Ambrozińskiego to efekt serii błędów dowódców i osób przygotowujących misję w Afganistanie. Co pan, żołnierz pierwszej linii, sądzi o tej wypowiedzi?
OFICER*: Że ktoś w końcu zaczyna mówić prawdę. Dotąd armia niemal jak grupa przestępcza ukrywała swoje sprawy. A my chcemy wiedzieć, kto zdecydował o wysłaniu w teren grupy zaledwie 12 polskich żołnierzy w otoczeniu afgańskiej milicji i wojska, o których wiadomo, że współpracują z talibami? Dużo mówiło się publicznie o wsparciu ze strony lotnictwa, ale czemu zabrakło wsparcia artyleryjskiego? Przecież zasadzka miała miejsce zaledwie 3 kilometry od bazy, a dysponujemy moździerzami o zasięgu ognia do 7 kilometrów.

>>> Najwyższy czas wyjść z Afganistanu

Po pogrzebie żona kapitana Ambrozińskiego z goryczą mówiła o tragicznym przygotowaniu misji. Według niej mąż sam musiał kupić sobie kamizelkę kuloodporną, gogle...
To jest sedno problemu. Polska armia na misjach jest od 6 lat. Tyle czasu nie wystarczyło rządzącym wojskowymi zakupami na wyposażenie nas w kamizelki. Choć w kraju przynajmniej pięć firm produkuje bardzo dobry sprzęt, to musimy go kupować za 2, 3 czy nawet 4 tys. od Amerykanów. Co więcej, generał Skrzypczak, który odważył się o tym głośno powiedzieć, jest już emerytem.

Politycy zarzucali, że wystąpienie generała było podważeniem zasady cywilnego nadzoru nad armią.
Nikt w wojsku tego tak nie odebrał. To prawdziwy dowódca, najlepszy, jakiego miała armia, i powiedział jedynie głośno to, o czym wszyscy mundurowi mówią. Czyli że o wojskowych zakupach decydują urzędnicy, którzy nie mają dostatecznej wiedzy. Choćby pierwszy z brzegu przykład: zrezygnowaliśmy z zakupu śmigłowców niezbędnych na misjach, a kupujemy na potęgę szkoleniowe samoloty Bryza. Latające w Afganistanie Mi-17 i Mi-24 zostały dodatkowo opancerzone i nie są w stanie startować pionowo. Potrzebują wręcz pasa startowego. Dlatego nie można z nich skorzystać, aby kogoś szybko zabrać z miejsca starcia.

*Oficer, doświadczony żołnierz, brał udział w kilku misjach bojowych: na Bałkanach, w Iraku i Afganistanie.