p

Maciej Nowicki: Niemal wszyscy twierdzą, że globalizacja nabiera coraz większego tempa. Pana opinia jest zupełnie inna - w swojej najnowszej książce "The Collapse of Globalism" z uporem powtarza pan, że globalizacja w wielu regionach świata jest już martwa. Podkreśla pan, że Chiny, Indie, Ameryka Łacińska czy Afryka nie wierzą już w nią ani trochę. Wyraża pan zasadnicze wątpliwości co do postawy Stanów Zjednoczonych - pozornie promujących globalizację i jednocześnie coraz bardziej zwróconych ku nacjonalizmowi w obawie przed obcymi. Kto tak naprawdę jeszcze wierzy w globalizację?

Reklama

John Ralston Saul*: Lista jej wyznawców zmienia się nieustannie. Jeśli czyta pan gazety, każdego dnia widzi pan oznaki kryzysu. Unia Europejska ogłosiła niedawno: porzucamy teorie dotyczące wolnej wymiany, zamiast tego będziemy raczej stosować jednorazowe umowy oparte na porozumieniach dwustronnych. "Nic wielkiego się nie stało" - twierdzili komentatorzy, a tymczasem to jest zmiana gigantyczna. Przez 25 lat wszystko zdąża w pewnym kierunku i nagle największy rynek świata - który tworzy największa na świecie populacja klasy średniej - puszcza w świat komunikat: "Kończymy z ideą międzynarodowej integracji gospodarczej". Nie mówi się tego otwarcie, ale sedno sprawy sprowadza się do tego, że Europa wybiera drogę w XIX-wiecznym stylu. Unia Europejska ogłosiła też niedawno, że zdecydowała na dwa lata przywrócić cło na chińskie buty. A przecież potem można przedłużyć okres obowiązywania tego cła o następne dwa czy pięć lat. Do niedawna Europa była wielkim aktorem globalizacji, dziś zachowuje się zupełnie inaczej: zaczyna stosować taryfy celne przeciwko krajom, które mogą ją pobić na rynku światowym. Analitycy zrozumieli, że liberalne współzawodnictwo już nie działa i dają zupełnie inne wytyczne. To zresztą nie wszystko. Obserwujemy przywrócenie władzy państwa narodowego wewnątrz Banku Światowego - to wydarzenie na wielką skalę. Chiny wręcz oświadczyły, że Bank Światowy nie ma prawa twierdzić, iż taka czy inna polityka gospodarcza jest nie do przyjęcia i trzeba ją zmienić - ponieważ to rząd narodowy wyznacza tę politykę. Jeszcze 10 lat temu coś takiego byłoby zupełnie nie do pomyślenia.

Nie sposób jednak zrozumieć, dlaczego nie zauważyliśmy upadku globalizacji, skoro wszystko, o czym pan mówi, rozgrywa się na naszych oczach...

Nie zauważyliśmy tego upadku z prostego powodu: globalizacja była postrzegana jako wszechmocny bóg. Jej ocena nie miała nic wspólnego z rzeczywistością - globalizację uważano za coś nieuniknionego i nieodwracalnego. To był eksperyment, który miał całkowicie odmienić gospodarkę, życie polityczne i społeczne. A wszelki krytycyzm czy opór był uważany za głupotę i szaleństwo. Globalizacja miała swój szczęśliwy okres, który trwał mniej więcej do 1995 roku. Potem zaczęły pojawiać się problemy: kryzys azjatycki, zapaść Meksyku, Ameryki Południowej, Nowej Zelandii. Wydarzenia nabierały coraz większego tempa. I tak jest nadal - rośnie jedynie częstotliwość pojawiania się kryzysów...

Reklama

Mówi pan o kresie globalizacji. Tymczasem nawet jej krytycy, jak choćby Joseph Stiglitz czy Amartya Sen, widzą w niej proces, którego żadna siła nie jest w stanie zahamować - jedyne, co możemy zrobić, to nieco skorygować jej bieg.

Stiglitz i Sen - ten ostatni zwłaszcza jest niewiarygodnie błyskotliwy - rzeczywiście mówią: "Globalizacja jest nieunikniona. I dlatego trzeba zrobić to czy tamto". A przecież nic nie jest nieuniknione. Jeśli jakiś system nie działa, zostaje zastąpiony przez inny system. Mam zresztą zasadnicze wątpliwości, czy można nadać globalizacji ludzką twarz. Szczerze mówiąc, w ogóle w to nie wierzę. W jaki sposób można byłoby to zrobić przy użyciu ideologii opartej na takich założeniach jak ograniczenie roli rządu, całkowite podporządkowanie sektorów pozagospodarczych prawom ekonomii czy przymykanie oczu na oszustwa i kombinacje podatkowe? A to tylko początek listy wewnętrznych sprzeczności. Najważniejsza z nich polega na tym, że globalizacja oparta była w całości na argumentach rodem z XIX wieku, które miały charakter antagonistyczny. Z jednej strony wolna wymiana i dziki rynek, które mają wymiar raczej antydemokratyczny ("Inni nas nie obchodzą"), a z drugiej strony - demokratyzacja. Tych przeciwstawnych idei nie sposób ze sobą połączyć.

Reklama

Innymi słowy zadanie, które postawili sobie Amerykanie w swoim globalizacyjnym przesłaniu z czasów Busha - promować wolny rynek i tym samym wolnego człowieka - jest po prostu niemożliwe do zrealizowania.

Zapominamy, że wszystko, co w ciągu ostatnich 150 lat działo się w demokracjach, opierało się na idei równowagi między wolnością rynku a jego reglamentacją i podatkami. Dzięki temu gospodarka się stabilizowała i powstawała mocna klasa średnia. Stabilny rynek kreuje bogactwo, które pozostaje. I jeszcze jedno: demokracja jest tu wytworem państwa narodowego, wyrazem roli i siły poszczególnych obywateli, wyrazem ich zdolności do angażowania się w narodowe wybory i definiowania natury wspólnego dobra. A co się dzieje w trakcie globalizacji? Ekonomię wyprowadza się poza państwo narodowe. Prawdziwą władzę w kwestiach podatkowych ustanawia się na zewnątrz. Tym samym demokracja i wolny rynek zupełnie przestają ze sobą współdziałać. Od czasów sumeryjskich ludzkość wypróbowała bardzo wiele systemów politycznych, militarnych i religijnych. Na czym polega oryginalność globalizacji? Na tym, że zgodnie z jej regułami wszystko ma opierać się na handlu. Że wolny rynek jest jedyną dźwignią cywilizacji. Adamowi Smithowi, a nawet Marksowi nic takiego nigdy się nawet nie śniło. Do niedawna nikt nawet nie podejrzewał, że gospodarka może być źródłem prawdy.

Nie sposób nie zadać sobie pewnego pytania: jak doszło do tego, że globalizacja, opierająca się na kilku dość prostych założeniach, stała się swego rodzaju religią, w którą niemal z dnia na dzień uwierzyła ogromna część ludzkości? Dlaczego staliśmy się tak naiwni jak choćby ten przedstawiciel Banku Światowego przywołany w "The Collapse of Globalism", którego spotkał pan w połowie lat 90. na pokładzie samolotu do Dżakarty. Nigdy przedtem nie był w Indonezji, nie wiedział nic na temat tego kraju, a jednak był święcie przekonany, że za pomocą globalizacyjnej wulgaty uda mu się ten kraj w mgnieniu oka postawić na nogi...

Pan się temu dziwi? Proszę sobie przypomnieć Jeffreya Sachsa udającego się do Polski po upadku komunizmu. Jego cele i jego wiedza na temat Polski były dokładnie takie same. Jeffrey Sachs nieustannie zajmuje się zbawianiem świata! Jak to rozumieć? W mojej "Unconscious Civilization", niewielkiej książeczce na temat powrotu korporatyzmu na Zachodzie, piszę o tym, że na dobre pogodziliśmy się z ideą, że specjalizacja jest bez wyjątku pozytywna, że powinniśmy ją przyjąć bez zastrzeżeń. W wielu przypadkach specjalizacja rzeczywiście jest zjawiskiem pozytywnym - to jasne, że chcemy mieć lekarzy, którzy znają się na bardzo szczegółowych zagadnieniach, i budować mosty, które nie runą do rzeki. Jesteśmy zachwyceni, że możemy wysyłać e-maile. Jednocześnie nigdy w historii cywilizacji nie mieliśmy do czynienia z ludźmi, którzy wiedzą tak wiele na temat dziedzin tak ograniczonych i którzy są kompletnymi ignorantami w innych dziedzinach. To wywołuje coraz większą bierność w sprawach społecznych i niemal analfabetyzm elit. Kiedy lecę samolotem, zawsze sprawdzam, co czytają moi towarzysze podróży z business class. Prawie zawsze - Ludluma. Tak bardzo ograniczona edukacja sprawia, że władza, którą sprawują dzisiejsze elity, jest zazwyczaj władzą nader bierną. To są ludzie, którzy zaakceptują każdą ideologię. Bo w jaki sposób mieliby powiedzieć "nie"? Na czym mieliby się oprzeć, aby wyrazić sprzeciw? Ich wiedza ogranicza się przecież do własnej domeny. Kiedy zdarza się im uczestniczyć w prawdziwej debacie, otwartej, opartej na racjonalnych argumentach, zazwyczaj czują się bardzo źle. I wtedy robią wszystko, by zahamować przepływ wiedzy, odwołują się do demagogicznych argumentów, krzyczą: "Wy się na tym nie znacie!"...

Innymi słowy chcą być jak platoński lekarz niewolników. O ile lekarz wolnego człowieka bada naturę choroby i stara się ją wyjaśnić pacjentowi, o tyle lekarz niewolnika ogranicza się do uśmierzania bólu. Robi tak, ponieważ w jego przekonaniu niewolnik jest pozbawiony rozumu...

Dzisiejsze elity chcą być właśnie takimi lekarzami niewolników. W dniu referendum konstytucyjnego we Francji miałem wykład dla grupy europejskich finansistów. Potem jedliśmy kolację, moim towarzyszem przy stole był jeden z głównych ludzi w europejskim systemie bankowym - ktoś niewyobrażalnie ważny. Kiedy ogłoszono, że wszystko stracone, zupełnie nie mógł pojąć, dlaczego tak się stało. A potem powiedział: "Poszliśmy zbyt daleko i za szybko jak na możliwości ludu". Odpowiedziałem mu: jeśli uważa, że elity są inteligentniejsze niż lud, oznacza to, że jest antydemokratą. Po co więc w takim razie tracić czas na demokrację? Czy nie lepsza byłaby jakaś mała europejska dyktatura, raczej stroniąca od przemocy? Wtedy mógłby robić, co tylko chce... Czy on nie rozumie, że konstytucja została źle napisana, że jej tekst był absolutnie niezrozumiały? W rezultacie lud był sfrustrowany, nie wiedział, jak zmusić elity do słuchania. I powiedział "nie". Tylko po to, by je upokorzyć...

Niall Ferguson, słynny brytyjski historyk, wskazuje od niedawna, że globalizacja może się zawalić. Tak już było na początku XX wieku - handel międzynarodowy kwitł, granice były otwarte i wszyscy myśleli, że będzie to trwało wiecznie. A potem wybuchła I wojna światowa... Zdaniem Fergusona w przypadku końca globalizacji grozi nam powtórka tego samego scenariusza - wrócimy do okresu protekcjonizmu.

Ferguson ogłosił te tezy wkrótce po wydaniu mojej książki. To nie jest tak, że on się całkowicie myli. Wybrał jedynie zbyt uproszczoną interpretację. Przecież nikt nie może być pewien tego, co się stanie. Być może rzeczywiście nastąpi powrót do protekcjonizmu i handel międzynarodowy upadnie. Ale jest też możliwe, że rozpocznie się okres dominacji przemocy. Ekonomia nie zawsze jest czymś najważniejszym. Bardzo często gospodarka musi się naginać, by uczynić zadość polityce czy wojnie. Nie możemy wykluczyć, że po okresie globalistycznym nastąpi okres protekcjonistyczny, ale nie możemy też wykluczyć, że zdążamy ku światu, w którym społeczeństwo zostanie zdominowane przez potrzeby militarne, że wkraczamy w fazę, która nie będzie ani protekcjonistyczna, ani globalistyczna. Taką zmianę zapowiada choćby 11 września - od czasu tych zamachów polityka i przemoc zyskują coraz bardziej na znaczeniu w stosunku do ekonomii. Wydatki na zbrojenia nieustannie rosną i są dziś na świecie najwyższe od czasu zakończenia zimnej wojny.

To są rzeczy, które w Europie, zwanej niekiedy "pierwszym pokojowym imperium w dziejach ludzkości", przechodzą niezauważone. Europa jeszcze niedawno, w XX wieku, zarażała swymi wojnami resztę świata. Dziś ma nadzieję, że reszta świata nie wplącze jej w swoje wojny...

W historii świata zawsze były okresy bez wojen. Ale zaraz potem wojny powracały. Stany Zjednoczone są dziś państwem coraz bardziej nacjonalistycznym, przeżywają okres ogromnego lęku i strachu. Jeżeli te trendy będą narastały, ich wpływ na funkcjonowanie gospodarki będzie coraz większy. Świat będzie się w coraz większym stopniu dzielił na regiony. Europa kontra Chiny, Indie, Stany Zjednoczone czy reszta Azji, która będzie się starała stworzyć jeden blok. To może być scenariusz katastrofy, ponieważ wraz z tego typu regionalizmem pojawia się - nie zawsze, ale zazwyczaj - ogromnie dużo przemocy. To nie wszystko. Stany Zjednoczone popełniają wielkie błędy militarne. Jeśli nadal będą je popełniać, musi to wpłynąć na kształt przyszłego świata. Wszystko stanie się jeszcze poważniejsze.

Ponieważ zamiast amerykańskiej hegemonii będziemy mieli chaos i pustkę.

Tak. Jeśli weźmie pan pod uwagę dzisiejszą sytuację militarną i pomnoży ją pan przez trzy, otrzyma pan sytuację, w której teorie ekonomiczne nie mają najmniejszego znaczenia. Liczą się tylko przemoc i strach. Tylko one będą miały wpływ na tworzenie bogactwa, rozwój gospodarczy, handel międzynarodowy. Wielu ludzi mówi: "Przecież to, co mamy dzisiaj, jest oparte na realnych podstawach". Być może. Poczekamy, zobaczymy...

Od lat 50. międzynarodowa wymiana handlowa wzrosła ponad 20-krotnie. Teoretycznie powinno to zaowocować gigantycznym wzrostem gospodarczym, tak się jednak nie stało. To jedna z największych porażek globalizacji. I jednocześnie wielka zagadka...

Obok 20-krotnego wzrostu w handlu światowym, mieliśmy jeszcze 15-krotny wzrost inwestycji zagranicznych. Rynek finansowy też jest teraz kilkadziesiąt razy większy. Jednocześnie był to okres przeciętnego lub nawet słabego wzrostu gospodarczego. Podczas gdy poprzednie 25 lat, czyli okres keynesowski, był okresem wysokich ceł, podatków oraz... wysokiego wzrostu. To się wydaje całkowicie niezrozumiałe, przeczy wszelkim ekonomicznym prawidłowościom. Ale tylko pozornie. Nie rozumiem bowiem, dlaczego ekonomiści nie chcą dostrzec, że wielka część tego, co definiujemy jako handel międzynarodowy, nie ma z handlem międzynarodowym nic wspólnego. Ogromna część tego "handlu" odbywa się tak naprawdę wewnątrz wielkich firm międzynarodowych. Trzeba sobie to powiedzieć jasno: mamy do czynienia z systemem merkantylistycznym, który nie wytwarza bogactwa. Mówi się nam nieustannie, że potrzeba wielkich firm. Ponieważ rynek jest coraz większy, firmy także powinny być coraz większe. To jakiś absurd - prawdopodobnie potrzeba nam firm średniej wielkości, lżejszych i szybciej reagujących. Dzisiejsze wielkie firmy międzynarodowe przypominają wielkie kompanie z XVI czy XVII wieku, jak British East India Company czy Hudson Bay Company. One w oczywisty sposób skierowane są przeciwko wolnemu rynkowi. W rewolucji przemysłowej, w tym, co pisał Adam Smith, chodziło przede wszystkim o jedno: o złamanie międzynarodowego systemu opartego na oligopolach czy monopolach i pobudzenie konkurencji, która miała za sobą pociągnąć wzrost. Tymczasem powstały te mastodonty, które są hamulcem wzrostu.

Tak więc istotą dzisiejszej rzeczywistości wcale nie jest współzawodnictwo. Wprost przeciwnie - chodzi o jego ograniczenie czy wręcz wyeliminowanie...

Biurokraci z sektora prywatnego nie chcą żadnego współzawodnictwa, ponieważ podświadomie rozumieją, że jest ono niemożliwe. Chcą kontrolować rynek. To jest dziś najskuteczniejszy sposób na zarabianie pieniędzy. Unia Europejska ogłosiła, że nie chce już średnich firm farmaceutycznych, że będzie stymulować fuzje i powstawanie farmaceutycznych gigantów. Uzasadnienie brzmiało tak: opracowanie leku kosztuje około miliarda dolarów, dla średniej firmy to zbyt dużo. A przecież prawda jest zupełnie inna: firmy wydają na reklamę dwa razy więcej niż na badania. I nie mają najmniejszej ochoty na współzawodnictwo, chcą funkcjonować na rynku zamkniętym.

Emmanuel Todd powiedział mi niedawno, że zasada korzyści komparatywnej Ricarda, stanowiąca podstawę teorii wolnego rynku i liberalnego współzawodnictwa przestanie obowiązywać ze względu na Chiny - ten kraj jest zbyt wielki i jest w stanie prawie wszystko produkować taniej od nas.

Mamy zasadniczy problem intelektualny z zaprojektowaniem świata, w którym żyjemy. Nie rozumiemy konsekwencji pewnych zdarzeń. Dlatego, kiedy kilka lat temu Chińczycy na dobre dołączyli do kapitalizmu, mówiliśmy: "To fantastyczna sprawa. Oni wreszcie postępują jak my. Cudownie...". Czasem wprost trudno zrozumieć, dlaczego Zachód jest tak niewyobrażalnie głupi. Jest całkowicie jasne, że nawet bez wielkiego wysiłku Chińczycy są zdolni do wykończenia naszego przemysłu. W okresie narodzin współczesnego kapitalizmu za oczywisty przyjmowano fakt, że świat opiera się na gospodarce potrzeb. Za teoriami z tamtych czasów kryje się założenie, że na wszystko istnieje prawdziwe zapotrzebowanie - ponieważ wszystkiego brakuje. I to przyczyniało się do sukcesu współzawodnictwa. Także dziś usiłuje się wykreować bogactwo poprzez system oparty na potrzebach. Tymczasem w rzeczywistości od 50 lat mamy do czynienia z nadmiarem wszystkiego. To nie działa i nie może działać. Z grubsza jest tak, że moglibyśmy położyć się do łóżka, a Chiny i tak wyprodukują wszystkie produkty, których potrzebuje świat.

Osobom zaniepokojonym rozwojem Chin odpowiada się zazwyczaj, że podobne opinie były już formułowane w latach 50. czy 70., gdy do grona potęg przemysłowych dołączały powojenne Niemcy albo Japonia. Tymczasem rozwój gospodarczy tych krajów wcale nie zniszczył dobrobytu reszty świata. Stało się dokładnie odwrotnie: niemiecki czy japoński sukces pomógł innym...

Jedyny powód, dla którego wszystko jeszcze jako tako działa, jest taki, że gigantyczne oligopole transnarodowe kontrolują rynek w sposób wystarczający, aby nie doszło do całkowitego załamania cen. Żyjemy w świecie, gdzie przychody 200 największych firm świata przedstawiają ponad jedną czwartą światowego PKB, około 28 proc. Nawet gdyby podzielić tę liczbę przez dwa i tak byłaby szokująca. Ale to nie wszystko - tych 200 największych światowych firm zatrudnia mniej niż 1 proc. światowej siły roboczej!

Opisując fenomen powrotu państwa narodowego na świecie, wiele uwagi poświęcił pan nie tylko Chinom czy Indiom, ale także nowym krajom Unii Europejskiej, zwłaszcza Polsce. Podkreślając, że miały one zupełnie inne motywacje wejścia do zjednoczonej Europy niż kraje "starej Unii", a ich postawa przyczyniła się do jeszcze większego kryzysu globalizacji.

Europę można podzielić na trzy grupy państw. Z jednej strony mamy kraje takie jak Francja, Niemcy i Holandia, które chciały otworzyć granice, stworzyć federację, osłabić rządy narodowe. Jest też druga grupa - należy do niej np. Hiszpania - która chce więcej władzy dla państwa narodowego, ale z grubsza odgrywa zadaną jej rolę w ramach Unii. Potem mamy kraje Europy Środkowej - jak Polska, która od wieków próbuje odnaleźć prawdziwą niepodległość, albo jak Słowacja, która nigdy nie miała prawdziwej niepodległości. Jest rzeczą zupełnie jasną, że weszły one do Europy przede wszystkim z jednego powodu: ponieważ gwarantuje ona państwom narodowym lepszą ochronę przed ich historycznymi przeciwnikami, takimi jak Niemcy czy Rosja. Nowe państwa członkowskie zupełnie nie są zainteresowane zlaniem się w jedno z globalnymi czy kontynentalnymi systemami. Czy nie mam racji?

Ma pan rację. Jednak właściwy spór zaczyna się dopiero później. Bardzo często zarzuca się Polakom, że nie chcą zrozumieć, iż są już w Europie i w związku z tym powinni pamiętać, że Niemcy nie stanowią już dla nich żadnego zagrożenia, a Rosja też nie może im nic zrobić, bo Unia daje gwarancje bezpieczeństwa...

To jest argument w paryskim stylu. Ale mnie to nie dziwi. Jeśli Zachód chce narzucić swoją własną rzeczywistość w Chinach czy Indiach, dlaczego nie miałby tego czynić w innych częściach swojego własnego terytorium. Dlaczego nie miałby zmusić Polaków, by z dnia na dzień powiedzieli: "OK, teraz wszystko jest w porządku. Całkowicie zmieniamy kierunek". I jeszcze jedno - czy pamięta pan jakąś interesującą dyskusję na temat roli Europy Środkowej w Unii? Przecież nie ma i nigdy nie było takiej dyskusji... Niemcy, Francuzi czy Anglicy nie zrobili nic w tym kierunku. Dziś straszy się widmem populizmu w Europie Środkowej. Podczas gdy powinno się postawić na nieideologiczną dyskusję dotyczącą kwestii demokracji. Mówiąc: "Demokracja to demokracja. Koniec, kropka" - nie uniknie się populizmu. Jest też dodatkowy problem: elity, które rządzą dziś w Europie, są albo technokratyczne, albo oportunistyczne.

Co więc należy zrobić?

Trzeba przynajmniej starać się zrozumieć, dlaczego coś działa albo nie. Dlaczego wszystko poszło dobrze, kiedy Hiszpanie dołączyli do Unii? Ponieważ rozciągnięto ten proces w czasie, bardzo dużo pomagano, stworzono program na 10 lat - tak, by Hiszpania mogła się dostosować do europejskiej rzeczywistości. Stworzono gwarancję ochrony infrastruktury, nie zniszczono hiszpańskiego przemysłu. Było w tym sporo technokratyzmu, ale zdefiniowano to także jako problem intelektualny. Nie powiedziano: "Hiszpanie, róbcie tak, jak my - to wystarczy". Dzięki temu uniknięto katastrofy. A mieszkańcom Europy Środkowej powiedziano: "No dobra, wchodźcie!". I dopiero dzisiaj zaczyna się dostrzegać prawdziwe problemy - w Polsce, na Węgrzech czy na Słowacji.

p

*John Ralston Saul, ur. 1947, kanadyjski filozof, eseista i pisarz. Opublikował kilka powieści (m.in. "The Birds of Prey", 1977), znany jest jednak przede wszystkim jako autor filozoficznych esejów, w których krytykował postoświeceniowy dyktat rozumu i nadmierny rozrost indywidualizmu ("Voltaire's Bastards", 1992) oraz poruszał problemy wiedzy i ideologii w nowoczesnym społeczeństwie ("The Unconscious Civilization", 1995). Ostatnio wydał "The Collapse of Globalism and the Reinvention of the World" (2005).