p

Rafał Matyja*

PO na rozdrożu

Droga z Gdańska do Warszawy okazała się dla polskiego liberalizmu politycznego najpoważniejszym sprawdzianem. Warto podkreślić, że podsądnym stał się liberalizm w tej wersji, w jakiej został sformułowany na długo przed dojściem do władzy. Sędziami powagi jego rozpoznań i diagnoz nie są przy tym ani opozycyjni politycy, ani publicyści, lecz - paradoksalnie - premier i jego najbliższe otoczenie. Wyrok jest ogłaszany codziennie w odcinkach tak małych, że prawie niezauważalnych. I w sposób tak zdawkowy, że łatwo można przegapić jego istotny sens.

Reklama

Nie warto przy tym ograniczać się do prostej konstatacji, że idee, z jakimi różne nurty wkraczają w krąg debaty publicznej, ulegają naturalnemu rozmyciu w realiach sprawowania władzy. Ważniejsze jest raczej to, jak są weryfikowane. Zamiast mierzyć skalę ideowej kapitulacji, co byłoby łatwym wyżywaniem się na sprawującej władzę ekipie, warto przyjrzeć się ocenie dokonanej przez samych rządzących. Problem kluczowy brzmi następująco: na ile mamy jeszcze do czynienia z liberalizmem stosowanym, a zatem pewną optymalną - zdaniem reprezentujących go polityków - dawką liberalnej inspiracji dla rzeczywistych działań politycznych, na ile zaś z zupełnie innym, być może niepogłębionym i niewyartykułowanym nurtem myśli - liberalnopodobnym, ale zarazem ciekawym przez samodzielność i egzystencjalną niemal więź z polityczną praktyką.

Liberalizm okresu przełomu

W poszukiwaniu odpowiedzi warto cofnąć się 20 lat wstecz i zbadać źródła fascynacji liberalizmem, której w tamtych czasach uległo rządzące dziś środowisko. Związane z "Przeglądem Politycznym" oraz powołanym w roku przełomu politycznego Gdańskim Kongresem Liberałów, a następnie Kongresem Liberalno-Demokratycznym, zaprezentowało ono dość oryginalną ocenę stanu polskich spraw. Podobnie jak ówcześni konserwatyści gdańscy liberałowie już w połowie lat 80. dostrzegli słabość lewicowo-związkowego języka, którego używano w pismach głównego nurtu "Solidarności". Ich diagnoza brała pod uwagę przemiany, jakim ulegało państwo pod rządami ekipy Jaruzelskiego, stając się autorytarną dyktaturą, która dopuszczała jednak pewne (niewystępujące w innych krajach komunistycznych) swobody i koncentrowała się na kontroli zachowań politycznych społeczeństwa.

Reklama

Jedną z takich stopniowo uwalnianych przestrzeni była sfera prywatnej przedsiębiorczości. Zapełniana inicjatywami ludzi z nomenklatury, penetrowana przez peerelowskie służby, ale stwarzająca także pewne szanse dla ludzi niezwiązanych z systemem władzy. Wraz z tą coraz szerszą sferą legalnej przedsiębiorczości rozszerzała się szara strefa związana z półlegalnym handlem zwanym jeszcze czasami spekulacją. Pierwsze osobiste doświadczenia pracy na swoim pojawiły się jeszcze na długo przed upadkiem komunizmu. Warto dostrzec, że były one udziałem sporej części środowiska liberałów, o której w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" mówił ostatnio Janusz Lewandowski: "Wyróżniała nas synteza myśli i słowa - nocą gadanie, w dzień zakładanie spółdzielni i spółek, w których pracę znajdowali młodzi ludzie, którzy nie musieli szukać państwowego pracodawcy i kariery opłaconej legitymacją PZPR". Sięgnięcie po liberalizm nie było zatem efektem czystej akademickiej spekulacji, ale w jakimś sensie wynikiem doświadczeń osobistych, a zarazem poczucia, że rzeczywistość wymaga szukania nowych języków.

Warto dodać, że w tamtym okresie liberałowie nie byli ulubieńcami warszawskiej elity. Mało kto dziś pamięta, że przez chwilę przyłączyli się nawet do Porozumienia Centrum - partii postrzeganej wprost jako antyestablishmentowa. Wbrew obiegowym sądom - opartym na ułomnej pamięci - liberałowie praktycznie nigdy też nie byli u władzy w takim sensie, w jakim sprawują ją dzisiaj. Dziewięć miesięcy rządów Jana Krzysztofa Bieleckiego to niemal w połowie kampania wyborcza, a zarazem rządzenie w sytuacji gabinetu mniejszościowego mającego oparcie w jednej trzeciej, a nierzadko nawet jednej czwartej Sejmu.

Silny wpływ KLD zaznaczył się wyraziście jedynie w sferze przekształceń własnościowych dzięki dwóm misjom ministerialnym Janusza Lewandowskiego i realnemu wpływowi na procesy prywatyzacji. Przez większość wspomnianego okresu KLD zajmował się jednak dodatkowo czymś, co jego szef trafnie nazwał liberalną kontestacją. Tusk przyznawał przy tym, że Kongres tworzono jako alternatywę dla Unii [Demokratycznej], że historia Kongresu jest historią kontrelity. W ciągu pięciu lat istnienia Kongresu partia ta przez trzy lata pozostawała w opozycji - wobec rządów Mazowieckiego, Olszewskiego i Pawlaka. Po połączeniu z Unią Demokratyczną jedynie w pierwszym okresie liberałowie mieli istotny wpływ na nową partię. Po dojściu do władzy Balcerowicza zostali zmarginalizowani. W klubie sejmowym Unii Wolności (1997 - 2001) zasiadało tylko czterch byłych posłów KLD. Do koalicyjnego rządu z AWS liberałów nie zaproszono.

Nic zatem dziwnego, że kryzys UW wykorzystali oni jako okazję do wyrazistego zaznaczenia swojej odrębności i zaprezentowania wyrazistej korekty strategii tej partii. Antyestablishmentowa postawa liberałów nigdy - od roku 1991 - nie była tak silna jak wówczas, gdy Donald Tusk postanowił rywalizować z Bronisławem Geremkiem o stanowisko przewodniczącego UW. Pokonany i zepchnięty na margines przygotował plan polityczny przypominający jako żywo zemstę stanowiącą kanwę powieści Archera "Co do grosza". Zwycięstwo odniesione na grudniowym zjeździe UW stało się dla środowiska dawnej Unii Demokratycznej początkiem spektakularnych klęsk. Klęsk, których dotkliwość wzmocnić miały wielkie sukcesy pokonanych wówczas liberałów. Jednak czas realnego sprawowania władzy przyszedł dla liberałów dopiero w wieku dojrzałym. Można użyć metafory, że Donald Tusk tak naprawdę dopiero jesienią 2007 roku musiał ostatecznie przeprowadzić gdański liberalizm do Warszawy. By stało się to możliwe, trzeba było wystawić surową ocenę liberalizmowi początku lat 90. i dokonać trzech istotnych korekt.

Korekta populistyczna

Najistotniejsza dla sukcesu politycznego Platformy była korekta populistyczna. Nie chcą jej zauważyć nie tylko życzliwi PO komentatorzy, ale także jej twardzi przeciwnicy. Co więcej, odrzucają ją także eksperci i naukowcy. Być może dlatego, że populizm nie jest dla nich kategorią opisową, ale określeniem przy użyciu którego w elegancki sposób mogli dawać do zrozumienia, jakich partii nie lubią. Sprawa jest poważna, albowiem niedostrzeganie korekty populistycznej w programach dwóch głównych partii prowadzi do pomijania ważnych zmian, jakim uległy realia politycznej rywalizacji w Polsce ostatnich lat. Co więcej, PO i PiS nie stworzyły przesłanek owej korekty, ale w walce o władzę dostrzegły zmianę zasadniczego tonu mediów, dostrzegły głęboki kryzys polskich elit i dostosowały się dość bezwzględnie do nowych reguł gry.

Na czym polega owa korekta populistyczna w wypadku PO? Po pierwsze, na skrajnie antypolitycznej retoryce, której wyrazem jest znana broszura Tuska "4 x tak". Po drugie, na budowaniu wrażenia, iż podobnie jak PiS przed układem Platforma obroni szarego człowieka przed złowrogimi pomysłami polityków i urzędników. Po trzecie wreszcie, na rezygnacji z formułowania jakiegokolwiek rzeczywistego programu politycznego jako fundamentu kontraktu wyborczego i obiecywaniu wyborcom wszystkiego, czego sobie zażyczą. To dlatego jeden z liderów KLD z lat 90. Janusz Lewandowski musi dziś budować skomplikowane koncepcje i twierdzić, że jako liberała pociesza go: "Dystans, z jakim ludzie przyjmują dziś wszelkie obietnice polityków. Bo to oznacza, że mniej oczekują od państwa, a bardziej wierzą we własne siły, byle tylko państwo nie przeszkadzało". Jego zdaniem to "dlatego Tusk nie musi się specjalnie tłumaczyć z tego, co naobiecywał".

Tusk może sądzić, że trzy punkty populistycznej korekty: ustrojowa, antypolityczna i polegająca na obietnicy radykalnej poprawy warunków życia nie będą go tak naprawdę obowiązywały (tak jak elektorat Jarosława Kaczyńskiego nie rozliczył go nigdy z obietnic delegalizacji SLD, deubekizacji czy powołania Komisji Prawdy i Sprawiedliwości). Wydaje się jednak, że o ile dwa pierwsze elementy rzeczywiście zostaną zapomniane, o tyle obietnice ekonomiczne wrócą nieuchronnie w postaci roszczeń wymuszających zasadniczą orientację polityki rządu.

Korekta etatystyczna

Istotą programu liberalnego z lat 90. było powiedzenie, że przyczyną, dla której państwo nie powinno rozbudowywać swoich funkcji, jest nie tylko brak pieniędzy, ale demoralizujący skutek obecności państwa w licznych dziedzinach życia społecznego. W 1993 roku Jan Szomburg formułował precyzyjne analizy rodzącego się kapitalizmu, postulując wyrazistą korektę na rzecz rozwiązań rynkowych przeciwko nadmiernym regulacjom właściwym modelowi japońskiemu czy niemieckiemu. Liberałowie początku lat 90., podobnie jak konserwatyści, upatrywali szansy dla Polski raczej w rynkowym rywalizacyjnym modelu rozwoju. Deregulacja była potrzebna po to, by ludzie brali sprawy w swoje ręce, a przekonanie, że Polska jest krajem biednym stawiano jako główny argument na rzecz nieetatystycznej drogi rozwoju. Uznawano, że nie stać nas na rozbudowaną opiekę socjalną ani na państwowy sektor usług publicznych. W wyobraźni liberałów źródłem wzrostu mogła być jedynie indywidualna przedsiębiorczość, nigdy zaś uporządkowana aktywność państwa - może z wyjątkiem sytuacji, gdy likwidowało ono pozostałości dawnego etatyzmu.

Dziś Tusk mówi, że "ludziom w Polsce, szczególnie tym, którzy są zależni od publicznych pieniędzy, należą się wyższe wynagrodzenia, koniec, kropka. (...) to będzie istota rządów mojego gabinetu i rządów Platformy i PSL - zrobię wszystko, żeby ludzie mieli satysfakcję materialną ze swojej pracy, ale te decyzje nie będą efektem nacisków typu demonstracja czy strajk. (...) nie odbieram nikomu prawa do protestu, ale proszę mnie zrozumieć - ja wstydziłbym się za swój rząd i za siebie samego, gdybym ulegał każdemu, kto głośniej krzyknie". Jakkolwiek jest w tym sformułowaniu prosty wykład elementarnej sprawiedliwości, ale sformułowania te zapowiadają raczej kontynuację umiarkowanego etatyzmu á la SLD i PiS niż jakąkolwiek liberalną rewolucję.

Niezmiernie istotnym przykładem etatyzmu obecnej ekipy staje się też jej stosunek do idei bezpłatnych studiów. O ile można rozumieć taktyczną niechęć do wprowadzenia współpłatności za studia, o tyle dziwi całkowita bierność wobec studentów, którzy pokrywają w pełni koszty swojej nauki. Zwłaszcza w sytuacji, gdy premier Tusk doskonale rozumie obłudę obecnego systemu. W lutowym wywiadzie dla "Dziennika" mówił broniącym status quo dziennikarzom: "A może spojrzycie panowie na to inaczej? Może warto, aby podstawą finansowania był poziom nauczania. By zasady były takie same dla wszystkich? Jestem przeciwny dyskryminacji sektora prywatnego edukacji". Jednak w pakiecie reformującym system szkolnictwa wyższego idea równości pojawia się tylko w odniesieniu do studiów doktoranckich, o prowadzenie których szkoły niepubliczne będą zabiegać jeszcze przez lata. To mniej więcej tak jak ofiarowanie krajom afrykańskim pługów śnieżnych na wypadek wystąpienia tam kiedyś zimy.

Korekta obyczajowa

Trzecią istotną korektą wprowadzoną przez Tuska jest korekta światopoglądowa i obyczajowa. Przypomnijmy, że w roku 1993 KLD był zdecydowanie przeciwny ustawie antyaborcyjnej - w stopniu większym niż podzielone w tej sprawie Unia Demokratyczna czy PSL. Jedynie SLD i Unia Pracy miały stanowiska ostrzejsze.

Dziś Tusk mówi jednak: "Nasze poglądy w tych sprawach są jednoznaczne, co nie znaczy radykalne. W sprawie aborcji jesteśmy za utrzymaniem status quo". Kwestionuje również postulat, by państwo aprobowało związki homoseksualne jako małżeństwa: "Nawet jeśli będę płacić za to wysoką cenę, będę podtrzymywał to, co niektórzy nazywają letniością PO" - deklaruje. Co więcej w wywiadzie dla KAI twierdzi, iż "każdy przywódca polityczny działający w warunkach jednoczącej się Europy, a równocześnie przywiązany do jej dziedzictwa i wiary, stoi przed dylematem: jak pogodzić wymogi nowoczesności z przywiązaniem do świata tradycyjnych wartości i idei". To PO jest ugrupowaniem, które organizuje sobie - z przyczyn trudnych do odgadnięcia - własne partyjne rekolekcje. Platforma potrafi skutecznie zabiegać o wsparcie dla kolejnych uczelni kościelnych, a także dyscyplinować ministrów, którzy użyją sformułowań niezgodnych z oczekiwaniami hierarchii. O ile ewolucja polegająca na złagodzeniu języka światopoglądowych polemik wydaje się godna pochwały, o tyle ciągotki klerykalne w tym wykonaniu zadziwiają, a niekiedy wprost śmieszą.

Miłe wrażenia i przywództwo transakcyjne

Trzy wymienione korekty polityki KLD są zrozumiałe, gdy uważnie przeanalizujemy moment porażki tej partii, która nie przekroczyła w 1993 roku progu wyborczego i musiała wtopić się w szerszy dominujący organizm Unii Demokratycznej. Kluczowe dla linii politycznej Tuska okazało się wyrażone wówczas na łamach "Przeglądu Politycznego" przekonanie, że należy realizować kanon zasad liberalnych w formule, która daje szanse na zdobywanie władzy, a nie recenzowanie innych. Wówczas pomysłem na taką formułę miała być wspólna partia KLD, UD i Partii Konserwatywnej. Kiedy konstrukcja ta okazała się zbyt słaba, Tusk wycofał się, był prawie nieobecny w głównych sporach politycznych. Wrócił w roku 2000 z nowymi pomysłami, które udało się zrealizować w ryzykownej z początku formule Platformy Obywatelskiej. Formule, która nie odwoływała się już ani do liberalnej ortodoksji, ani nawet wprost do liberalnych symboli. Jednak jeszcze w pierwszej fazie miała w sobie więcej liberalnej wyrazistości, niż ma to miejsce obecnie. Dziś kanonem rządzenia stają się nie wizje, ale sympatyczny wizerunek. Na pytanie dziennikarzy "Polski" "A co z wielkimi projektami cywilizacyjnymi?", premier odpowiada: "Projekty cywilizacyjne, za którymi panowie tak tęsknicie, to choćby oszczędności na administracji i przeniesienie tych pieniędzy na infrastrukturę".

Premier zapowiada przy tym - po raz kolejny - istotny proces deregulacji projektowany dziś: "W takim trójkącie, który zbudowałem: komisja Przyjazne Państwo, Rządowe Centrum Legislacji, taki departament wydzielony w Ministerstwie Gospodarki. I ten trójkąt pracuje na rzecz przygotowania właśnie ustaw deregulacyjnych. W tej chwili mamy przygotowane projekty, które uchylą ponad 150 tysięcy idiotycznych przepisów. A proszę mi wierzyć, że opór stawia nie tylko opozycja, opór stawia także rutyna urzędników również w moim rządzie, to jest wielki projekt, to jest wielka walka, która polega także na przełamaniu złej rutyny, takich złych przyzwyczajeń".

Wydaje się jednak, że znacząca część projektów ofensywnej polityki rządu (na przykład w obszarze nauki) nie jest zgodna z logiką deregulacji, ale przeciwnie - stara się podporządkować logice administracyjnej nowe nieobjęte nią dotąd sfery życia społecznego. Pytanie tylko, co jest istotą polityki rządu - terapia polegająca na unikaniu przykrych dla społeczeństwa zdarzeń czy też jakaś skorygowana wersja liberalnego programu.

Problem polega na tym, że odpowiedzi na to pytanie możemy nie poznać do ostatnich dni rządu. W newralgicznych sprawach premier woli bowiem zajmować - wzorem Aleksandra Kwaśniewskiego - wygodną pozycję arbitra. Zamiast przywództwa transformacyjnego nastawionego na realizację pewnej wizji uprawia przywództwo transakcyjne nastawione na arbitraż między sprzecznymi tendencjami. Ciekawy przypadek tak rozumianego przywództwa odsłonił wywiad, jakiego przed dwoma miesiącami udzielił premier Katarzynie Kolendzie-Zaleskiej. Pytany o stosunek do likwidacji podatku Belki, uparcie twierdził, że jest spór między klubem Platformy a Ministerstwem Finansów. Dociskany w sprawie stanowiska politycznego w tej sprawie odpowiedział w końcu: "Podejrzewam, że jeszcze w tym tygodniu posadzę ministra Rostowskiego i Zbigniewa Chlebowskiego, który też jest specjalistą od finansów publicznych, sam usiądę trochę pośrodku, trochę z boku, i będziemy, jak będzie trzeba, godzinami wymieniać się argumentami, co jest możliwe".

Trasa z Gdańska do Warszawy to nieco ponad 200 mil niezbyt wygodnej drogi. To odcinek, na którym ambitne, choć czasami mało realistyczne, projekty Kongresu Liberałów traciły swoją ideową wyrazistość, by zamienić się - po 20 latach - w centroprawicowy amalgamat ogólnie słusznych haseł i całkowicie rutynowych rządów. Dawny liberalizm stanowi dziś w politycznej retoryce Tuska zasób efektownych konstatacji i - na co celnie zwrócił uwagę Lewandowski - pewną barierę przed etatystycznymi złudzeniami, które kuszą rządzących perspektywą łatwych zysków.

Lewandowski przekonuje nas, że rządzenie jest złą miarą zawartości liberalizmu w Tusku, bo jego rząd nie staje wobec dramatycznych wyzwań, które wyostrzają profil ideowy. Jednak argument ten działa niejako podwójnie - nie tylko rehabilituje Tuska, ale wzmacnia także zarzut wobec liberalizmu mówiący, że przestał być istotną inspiracją polityki w Polsce. Pytanie, na które będziemy szukać zatem odpowiedzi w najbliższych miesiącach, brzmi: czy w głowach doradców premiera, w jego politycznej strategii pojawiło się coś w miejsce dawnego liberalizmu? A może plan główny pozostaje czystą kartką z naszkicowanym na marginesie kalendarzem wyborczym?

Najbardziej optymistyczne byłoby przypuszczenie, że dokonywana obecnie druga korekta liberalizmu to jakieś niezwykle istotne przewartościowanie celów i zasad rządzenia. To tworzenie - w odniesieniu do nowych doświadczeń - nowego politycznego języka. Warto wierzyć, że suma doświadczeń rządów sprawujących władzę po populistycznej korekcie lat 2003 - 2005 złoży się na zasadnicze przeformułowanie osi politycznej rywalizacji i treści rządzenia.

Perspektywa pesymistyczna zakłada jednak, że rządy PO to tylko kolejny epizod demokracji amortyzacyjnej, a zatem politycznego spektaklu, którego celem jest nie tyle rozwiązywanie problemów, ile łagodzenie ich psychicznej uciążliwości. W tym sensie terapeutyczny wdzięk Donalda Tuska nie przyniesie istotnej i pożądanej poprawy. A liberalna przeszłość premiera będzie ważyć tyle samo, ile jego piłkarskie sympatie lub muzyczne gusta z czasów licealnych.

Rafał Matyja

p

*Rafał Matyja, ur. 1967, politolog, historyk, wykładowca Wyższej Szkoły Biznesu w Nowym Sączu. Jeden z najbardziej znanych polskich publicystów i komentatorów politycznych - dziś związany z "Dziennikiem". W latach 90. pełnił funkcję redaktora naczelnego "Kwartalnika Konserwatywnego" oraz redaktora "Nowego Państwa". Ostatnio wydał "Państwowość PRL w refleksji politycznej lat 1956 - 1980" (2007). Wielokrotnie gościł na łamach "Europy" - w nr 205 z 8 marca br. zamieściliśmy jego tekst "Ślepa uliczka".