Zatem z pytaniem o wiarę (lub niewiarę) własną i o własny stosunek do religii zwróciliśmy się do wierzących po przejściach albo wątpiących po nawróceniach - do ważnych postaci polskiej inteligencji liberalnej, do ludzi, co do których, akurat w kwestii wiary, nie można mieć żadnej pewności. I co się okazuje? Paweł Śpiewak bez skrępowania przyznaje, że najważniejszym jego intelektualnym zajęciem jest studiowanie i komentowanie Biblii, Agnieszka Holland z ironią, ale i z nostalgią opowiada o latach swojej walki - wewnętrznej i zewnętrznej - o to, by stać się katoliczką, Ireneusz Krzemiński wyznaje, że tylko łaska osobistej wiary pozwala mu wciąż znosić nieakceptowane przez siebie działania i deklaracje instytucjonalnego Kościoła, Bronisław Łagowski, najbardziej wydawałoby się odczarowany polski konserwatysta, wychwala pod niebiosa kult maryjny, Zygmunt Bauman opłakuje podmywanie wiary przez naszą płynną nowoczesność, Sławomir Sierakowski przedstawia polskich inteligentów starszych od siebie jako ludzi, którzy nadużywali religii do najrozmaitszych celów, choć sami pozostawali letni. Robi to tylko po to, aby na tle Kołakowskiego, Michnika i młodszych prawicowych "wyznawców sloterdijkowskiego cynizmu" wygłosić własne wyznanie wiary żarliwszej i bardziej autentycznej. Słynne zdanie Marksa o "religii jako opium dla ludu" cytuje tylko Agata Bielik-Robson, i to jedynie w tym celu, żeby dalej dowodzić, iż nawet sam Marks tak nie myślał.

Reklama

p

Agnieszka Holland:

Religia miała dla mnie smak owocu zakazanego

Miałam z religią dziwny kontakt, ponieważ pochodzę z rodziny, która była ateistyczna. Ponadto mój ojciec, kiedy byłam dzieckiem, był wierzącym w komunizm komunistą. Potem mu to przeszło, jednak w okresie mojego dzieciństwa o Kościele nie było raczej mowy. Ale właśnie dlatego religia miała dla mnie smak owocu zakazanego. Do kościoła prowadzała mnie potajemnie niania. Kiedy miałam 11 lat, zdecydowałam, że chcę chodzić na lekcje religii, robiłam to przez dłuższy czas w tajemnicy przed rodzicami. Doznałam wtedy swego rodzaju nawrócenia i zabiegałam o to, żeby mnie ochrzczono. Księża jednak odmawiali, bali się kłopotów. Jednak przez kilka lat byłam bardzo gorliwą katoliczką. Kiedy nawracałam się jako dziecko, miałam bardzo religijną przyjaciółkę, która mnie do Kościoła wprowadzała. Ponieważ ksiądz odmówił mi chrztu, ta koleżanka ochrzciła mnie sama, to był chrzest z wody. Obie nie byłyśmy pewne, czy to się liczy, czy nie. Ona jednak mówiła mi, że komunia to jest doznanie mistyczne, które otwiera wrota do komunikacji z absolutem. Bardzo chciałam zaznać tego uczucia, więc poszłam do komunii, a wcześniej do spowiedzi, nie będąc nawet pewną, czy mam do tego prawo. Kiedy przyjmowałam hostię na język, ta sama koleżanka znalazła się obok mnie i szepnęła: "Popełniasz grzech śmiertelny i udusisz się". Ze strachu wyplułam tę hostię, co było oczywiście świętokradztwem. Moje pierwsze przeżycie z eucharystią było więc dość traumatyczne. Nie wiem, dlaczego ta koleżanka tak się zachowała. Najwyraźniej podobało jej się to, że nawraca pogan, pochodziła jednak z endeckiej rodziny i pewnie musiała wysłuchać w domu wielu połajań za to, że utrzymuje ze mną kontakty. Więc jej stosunek do mnie jako nowo nawróconej też musiał być mocno zaburzony.

Reklama

Kościół otwarty

Mimo tego widomego znaku, że z rytuałem i instytucją będę miała kłopoty, starałam się być katoliczką z całą gorliwością młodej dziewczyny. Stopniowo zniechęciły mnie jednak do praktykowania nieprzyjemne kontakty z klerem. Pierwszym z wielu negatywnych sygnałów, jakie potrafiła zrozumieć nawet dziewczynka, był antysemityzm, który ja - wiedząc od szóstego roku życia, że mój ojciec jest Żydem, oraz mając sporą wiedzę o Holocauście i skutkach niechęci do Żydów - przyjmowałam jako coś niebywałego. Wypowiedzi takie słyszałam zarówno z ust księży, jak też od wierzących koleżanek i kolegów. Niektóre z nich to były bezmyślne "chlapnięcia", bez świadomości, że jestem Żydówką, ale część była przy mnie wypowiadana całkiem świadomie jako idiotyczna prowokacja. Mówiono na przykład, że Hitler był zbrodniarzem, ale przynajmniej z Żydami zrobił porządek. Także to, czego uczono nas na lekcjach religii, wydawało mi się niezbyt zgodne z tym, co przeczytałam w Ewangelii. Po paru latach usiłowań stania się katoliczką doszłam do wniosku, że wolę wierzyć, nie praktykując. Dopiero po powrocie do Polski, po studiach w latach 70., spotkałam kilku księży, którzy obudzili we mnie głębsze zaufanie do Kościoła. Nigdy jednak nie stałam się już osobą w pełni praktykującą. Wydawało mi się, że przy moich poglądach, pochodzeniu i niezależności byłoby to trudne. Ale w drugiej połowie lat 70. zarówno w Kościele, jak też wokół różnych nurtów opozycyjnych spotkałam kilku księży - a także ludzi ze środowisk laikatu - którzy stali się dla mnie ważni. Na przykład Popiełuszko, a potem Tischner, którego spotkałam później, dopiero pod koniec lat 80. Popiełuszkę spotykałam kilkakrotnie w Warszawie. Byłam na mszy, jeszcze przed stanem wojennym, a potem widywałam go na jakichś spotkaniach towarzyskich. Wydał mi się bardzo ujmujący i charyzmatyczny - w taki specyficzny spokojny sposób. Rozmawialiśmy wówczas z wieloma księżmi (nie wszystkie nazwiska już teraz pamiętam) na tematy zarówno religijne, jak i społeczne. Uczestniczyli w tych rozmowach nie tylko księża, ale także zakonnicy oraz osoby świeckie, intelektualiści, młodzież ze środowiska "Tygodnika Powszechnego" czy Klubów Inteligencji Katolickiej. Na przełomie lat 70. i 80., a następnie po moim powrocie do kraju dziesięć lat później, napotkałam bardziej otwarty i personalistyczny nurt w Kościele katolickim. W tym środowisku ważną postacią był także ksiądz Musiał, z którym spotykałam się i rozmawiałam kilkakrotnie bodajże na początku lat 90. Dla mnie ważne było, żeby kapłan był człowiekiem Ewangelii w sensie pewnej pokory wobec innych, otwarcia, miłości i zaciekawienia światem. W Polsce takich kapłanów nie poznałam zbyt wielu, ale mogłabym do nich zaliczyć jeszcze Wojciecha Drozdowicza, warszawskiego kamedułę, czy księdza Andrzeja Lutra. Wielu takich księży spotkałam we Francji. Księża katoliccy mają tam sytuację dość odmienną od polskiego kleru, różni ich nie tylko głębsze i bardziej wszechstronne wykształcenie (żeby dostać święcenia, trzeba na przykład mieć ukończone dwa fakultety - a przecież nie tylko o przygotowanie intelektualne, ale i o mądrość życiową tu chodzi), ale też i to, że wybór drogi duchownego we Francji wymaga wielu wyrzeczeń - pozycja społeczna i ekonomiczna księży nie jest tam wysoka, można wręcz powiedzieć, że na ogół żyją w biedzie, kapłaństwo nie jest tam też postrzegane jako droga awansu społecznego, dostania się do jakiejś elity, ale raczej jako dziwactwo. Stąd wybór tej drogi nie wiąże się z żadnymi widocznymi korzyściami - jest skutkiem głębokiego powołania. Czuje się, że jest to Kościół borykający się z kłopotami zwyczajnego życia, ale może dlatego nie ma w nim takiej pychy czy skłonności do wykluczania, jakie mogę obserwować w Polsce, zwłaszcza od końca lat 90., kiedy w polskim Kościele zaczął dominować z jednej strony triumfalizm, a z drugiej skrajne tendencje endekoidalne.

Reklama

Teoria (moralna) i praktyka

To jednak, co razi mniej najbardziej, to rozdźwięk między tym, w co się ponoć wierzy - między rytuałem, doktryną - a postępowaniem w życiu codziennym. Oczywiście łączenie moralnych teorii z praktyką jest problemem wszystkich - wierzących i niewierzących. Jednak gorzej znosi się to u ludzi, którzy, mając własne słabości i ograniczenia, jednocześnie bardzo ostro osądzają innych z pozycji, która wydaje im się etycznie uprzywilejowana. W innych krajach aż takiego rozdźwięku nie widzę. Na przykład w USA katolicy czy w ogóle chrześcijanie starają się nieco bardziej, przynajmniej w granicach najbardziej ogólnych zachowań społecznych, postępować zgodnie z tym, czego uczy ich ksiądz albo pastor. Polska jest jedynym znanym mi krajem, gdzie ludzie w jakiejś miejscowości mogą się organizować przeciwko budowie w sąsiedztwie hospicjum czy domu dziecka, nie unikając przy tym odniesień religijnych. Moją uwagę zwróciła szalenie agresywna akcja mieszkańców bogatego osiedla w Łódzkiem przeciwko umieszczeniu tam hospicjum zorganizowana w drugą rocznicę śmierci papieża. Trudno szanować takich katolików. Nie chcę przy tym popadać w pychę i mówić, że mój instynkt teologiczny daje mi gwarancje nieomylności i szlachetnych zachowań. Moja wiedza religijna jest wiedzą samouka. Ale jeśli coś jest mi w religii chrześcijańskiej bliskie, to przede wszystkim to, co z niej moralnie i społecznie wynika i co - w moim pojęciu - wynika jasno z nauki Chrystusa. Ale jest też wymiar religii najbardziej prywatny, osobiste spotkanie z transcendencją. Mam takie momenty, że wydaje mi się, iż komunikuję się z jakimś transcendentnym bytem, odczuwam jego obecność. Ale są i inne - dłuższe - okresy, kiedy nie ma we mnie żadnej wiary. Jednak przy tych wszystkich własnych wahaniach od dziecka raził mnie radykalny i agresywny ateizm - przekonanie, że można wiedzieć na pewno, iż niczego innego poza tą rzeczywistością nie ma, a ci, którzy wierzą, to ludzie słabi, tchórze obawiający się samotności czy śmierci.

Paweł Śpiewak:

Istnienie Boga było dla mnie oczywiste, znalazłem go w Biblii

Dorastałem w domu, w którym religia była nieobecna. Pierwszy raz znalazłem się w kościele, gdy miałem 18 czy 20 lat. Skutek jest taki, że właściwie w żadnym miejscu wspólnej modlitwy ani w żadnej świątyni nie czuję się u siebie. Wszystkie rytuały są dla mnie do pewnego stopnia obce, żaden nie jest mój w tym sensie, że to moje dzieciństwo, moje zapachy, słowa i formuły, które byłyby wbite w moją najgłębszą pamięć, składały się na moją tożsamość. W tym sensie jestem wolny od doświadczenia religijności jako przeżycia wspólnotowego. Właściwie poczucie wspólnotowości, przynależenia do grupy, to chyba ostatnia rzecz, jaką odczuwam, myśląc o własnym stosunku do religii. Mogę nawet tęsknić do tego przeżycia wspólnotowości, która dla wielu ludzi jest jednym z najistotniejszych wymiarów religii, ale mam pewność, że to akurat doświadczenie nie będzie mi dane. Tutaj byłem po prostu zmuszony szukać własnej drogi.

Spotkanie ze Słowem

Jeśli natomiast oddzielimy od religii wiarę - mimo że często i nie bez podstaw te dwa wymiary są ze sobą łączone - to muszę powiedzieć, że wiara jest dla mnie czymś absolutnie naturalnym. Wiara, czyli poczucie istnienia, obecności, przeczuwania tajemnicy, siły istniejącej poza mną. To poczucie, doznanie wiary było przeze mnie w różnych okresach mojego życia różnie artykułowane. Na początku docierałem do wiary przez katolicyzm. Później nie tyle katolicyzm odrzuciłem - choć rzeczywiście nie mogłem go w wielu aspektach pojąć (nie potrafiłem na przykład zrozumieć pojęcia Trójcy i dogmatycznych sporów wokół tego pojęcia). Nie chodziło tu jednak o odrzucenie, tylko o znalezienie czegoś bardziej dla mnie właściwego i zrozumiałego.

Tropem, który pozwolił mi wreszcie zrozumieć i wyartykułować własną odrębność w moim przeżywaniu wiary, ale jednocześnie wejść w obręb jakiejś wspólnoty - czyli połączyć dwie rzeczy, które wcześniej wydawały się w moim przypadku zupełnie nie do połączenia - była Biblia, czytanie Biblii. Pozwoliło mi to na obiektywizację mojej osobistej wiary i na spotkanie z innymi. Oczywiście z czytaniem jest taki problem, że nawet czytanie Biblii jest po prostu spotkaniem ze słowem, jest interpretacją. Mocniej i bardziej przekonującą, ale jednocześnie pozostawiającą pustą przestrzeń dla osoby czytającej i interpretującej. Lektura Hioba czy Eklezjasty była dla mnie zawsze przejmującym doświadczeniem, ale punktem zwrotnym obiektywizującym to moje spotkanie z Biblią, zakorzeniającym je w jakiejś tradycji, były początkowo dwie lektury biblijne idące z dwóch różnych stron. Pierwsza, jeszcze szkolna lektura Kierkegaarda, dzięki której zrozumiałem, ile tekst biblijny, nieraz jedna linijka tego tekstu, albo jeden obraz - na przykład obraz Abrahama prowadzącego Izaaka, żeby dokonać ofiary - zawiera sensu, wielowymiarowości, jak głęboko można go odczytać, nawet przekraczając sam tekst. Druga lektura to czytanie przez Tomasza Manna opowieści o Józefie i jego braciach. Dopiero po latach dowiedziałem się, jak bardzo to odczytanie jest własnym, twórczym odczytaniem literackim, a jednocześnie jak głęboko jest osadzone w tradycji, także żydowskiej, jak bardzo wynika z głębokich studiów teologicznych. Z czasem podjąłem wysiłek, by nie tylko czytać Biblię, ale być blisko tradycji biblijnej interpretacji. Żeby czytając Biblię, nie zagłębiać się tylko w osobistym doznaniu wiary, rozumienia tekstu Tory, ale pogłębiać także wiedzę o wcześniejszych odczytaniach. Żeby to była nie tylko wiara, ale i wiedza. Bo to wiedza obiektywizuje, przybliża mnie do innych, którzy Biblię czytali i czytają.

Wiara i wiedza

Istnienie Boga było dla mnie oczywistością, nie miałem wątpliwości, że jest coś takiego, co w różnych tradycjach jest nazywane Bogiem. Nawet jeśli wiedziałem, że w tym doświadczeniu religijnym może się także mieścić odrzucenie pojęcia Boga jako jednego z przedstawień, ale niewyczerpującego, niewypełniającego do końca całego doświadczenia spotkania z tą Rzeczywistością, przeczuwania jej czy doznawania. Wychowywałem się przecież w domu bez religii, ale pełnym przedstawień Boga, gdzie na każdej półce stało po dziesięć świątków, Bóg Ojciec, Jezus Frasobliwy, aniołowie… Łatwo było w tej sytuacji pojąć, że to są tylko piękne drewniane czy drewnopodobne przedstawienia. Tu nawet nie chodzi o to, że one jakoś celowo fałszują czy zasłaniają doświadczenie Boga, ale że go nie wyczerpują, nie wypełniają, że należy szukać dalej. To było dla mnie oczywiste jak prawo ciążenia. Podobnie oczywiste było dla mnie przekonanie, że ateizm jest błędem, niepotrzebną redukcją nas samych, naszego patrzenia na świat, na człowieka... Nie rozumiem ateizmu, jest on dla mnie zupełnie niepotrzebnym zubożeniem naszego przeżywania świata.

Ale ten nacisk na doświadczenie czytania Biblii wiązał się także z odkryciem, że nasze pojęcie Boga, sposób ustosunkowywania się do tego pojęcia, interpretowania go, jest zapożyczeniem z tradycji greckiej. W Biblii, tak jak ją rozumiem i czytam, czyli w Biblii Starego Testamentu, tak rozumianego pojęcia czy problemu Boga w ogóle nie ma - ten grecki Bóg nie jest tam potrzebny. Różne imiona, różne sytuacje, jakie w Biblii zostają opisane, przekraczają te filozoficzne, greckie konstrukcje skoncentrowane wokół pojęcia "theos". "Wierzę w Boga" - w rozumieniu greckim zdanie oczywiste - dla mnie oczywiste nie jest, nie wiem, jak się do tego ustosunkować.

Moja lektura Biblii nie jest arbitralna, zakłada zgodność z tradycją interpretacji. Te wszystkie midrasze, komentarze, legendy z jednej strony ustawiają do pionu i pozwalają się dyscyplinować, ale z drugiej strony pozostawiają wielką swobodę rozumowi. To nie jest irracjonalna egzaltacja religijna, sentymentalizm, subiektywne wzruszenie, które są słabością wielu tradycji i doświadczeń religijnych. To obszar wymagający metodycznego działania rozumu. A jednocześnie nie jest to wiedza naukowa, ale interpretowanie wydarzenia, opowieści, która jest dla mnie zobowiązująca. Chcę zrozumieć, co czuł Józef, kiedy znalazł się w studni zdradzony przez swoich braci, chcę wiedzieć, z kim zmagał się Jakub nad rzeką Jabbok. W nauce tego nie ma, tymczasem tu jakieś wydarzenie i świadectwo o nim jest szyfrem, przez który wzywa nas Bóg. To coś więcej niż nauka, bo oprócz nauki jest tu zarazem imię Boga.

Sławomir Sierakowski:

Uwierzyłem, kiedy uświadomiłem sobie, że wiara zanika

Ostatnimi czasy w Polsce wiara przestała być problemem. Dla wierzących i dla niewierzących. Od dawna nie widzę wokół siebie żadnych poważnych dyskusji o wierze, znaczących tekstów. Nie przypominam sobie nawróceń, zdarzają się zwątpienia, ale spokojne, bez głębszej refleksji: to po prostu powolne zobojętnienie. Prawie nie spotykam też ludzi przejętych wiarą, choć spotykam często osoby wierzące. Dominuje rytuał. Kombinat pracuje, oddycha, buduje...

Cynizm i martwe formy

Nigdy nie umiałem odnaleźć się w przygotowanych przez poprzednie pokolenia formach zbliżenia do wiary albo religii. Po żarliwych próbach zawarcia strategicznego sojuszu przeciw PRL (ale sojuszu mającego wykraczać poza tę walkę) między inteligencją laicką i katolicyzmem zostały dziś jedynie dobre maniery nakazujące wspominać czasem o lękach metafizycznych, obecności mitu i tęsknocie za sacrum. I powtarzanie, że "nie ma to jak dekalog", ale bez jakiejkolwiek próby pogłębionej refleksji etycznej, którą zastąpiło zinstrumentalizowane politycznie moralizatorstwo. Poza tym każdy powinien mieć za sobą jakieś przeżycie religijne, długą i szczerą dyskusję z księdzem, albo choćby stanięcie na krawędzi, gdzie rzędem stoją Michnik, Kołakowski i inni. Ale jest to dziś wyłącznie kod wewnątrzpokoleniowy, zupełnie obcy następcom. Zresztą bezpośrednich następców hurtowo na katolicyzm nawrócił raczej stan wojenny, a nie lęki metafizyczne, a tym bardziej książki i debaty. Zaś horror metaphysicus Kołakowskiego i Michnika przerwany został wrzuceniem ich z powrotem do obozu lewicy laickiej przez jeszcze mniej krygujące się w sprawach metafizyki pokolenie. W latach 90. zbliżenie inteligencji laickiej z Kościołem wykazało swą bolesną właściwość "odgiętej gałęzi". Jeśli odegnie się gałąź, smagnie nas, powracając do poprzedniego położenia. Zniknął nawet ostatni bastion, czyli "kościół otwarty". Wystarczy zobaczyć, ile otwartości zostało u Jarosława Gowina. Tyle mniej więcej, ile lewicowości u Leszka Millera.

Na pokolenie roczników sześćdziesiątych - niemal w całości manifestujące swój katolicyzm zwany także antykomunizmem - patrzyłem po 1989 roku jak na dziwaczny płód "Kościoła, lewicy, dialogu", z którego wyrosnąć miał ojcobójca. Mieliśmy tu dziwaczne połączenia fanatyzmu religijnego z nihilizmem, gwałtowne nawrócenia i odwrócenia. Daleko zresztą mniej efektowne niż Wiktora Woroszylskiego, Jerzego Andrzejewskiego albo Aleksandra Wata - legendarnego przedwojennego marksisty, któremu na koniec zdarzyło się z krzyżykiem na szyi przewodzić wycieńczonym Żydom zamkniętym w areszcie w ZSRR, przyjąć chrzest w roku śmierci Stalina, zbliżyć się do judaizmu, a na koniec popełnić samobójstwo. Rzucanie się od ściany do ściany roczników sześćdziesiątych odbywało się w bardzo wąskim pomieszczeniu. Zaś po okresie epilepsji metafizycznej pacjent wpadł w śpiączkę sloterdijkowskiego cynizmu.

Gdy czytałem filozoficzne książki Kołakowskiego przygotowujące sojusz inteligencji z Kościołem, a także polityczne książki Cywińskiego, Michnika i innych, raziła mnie dwuznaczność zestawiania podniosłych analiz indywidualnych aktów wiary z argumentami o funkcjonalności religii dla życia społecznego. Cała ta literatura nie zbliża dziś w żaden sposób do wiary albo religii, bo nie ma tam miejsca na wiarę niepotrzebną.

I tak rozedrgana w wieku XX do granic możliwości amplituda metafizycznych wahań zbliżyła się w Polsce początku wieku następnego niemal do zera. A później żadnych pokoleń już nie było. Były tylko indywidualne kariery i porażki. Nowe religie i nowe rytuały konsumpcji. I nawet sztucznie zapłodnione przez media Pokolenie JP II było już tylko wykwitem tej nowej religii i ogólnonarodową (czytaj: obejmującą wszystkie kanały telewizji) konsumpcją śmierci papieża Polaka.

W "Uśmiechu grejpfruta" Jan Klata pokazuje dwóch dziennikarzy czekających na "ten" moment w apartamencie z widokiem na plac św. Piotra. Rozmawiają na temat prasowej relacji z wizyty papieża na wsi. Przytaczane są wypowiedzi prostych ludzi o ich życiu, wierze, marzeniach. Obaj wybuchają śmiechem. Gdy jeden odbiera komórkę, z telefonicznej wymiany zdań dowiadujemy się, że czekają na wiadomości o papieżu. "...zbliżenie na drżącą dłoń" - mówi jeden z nich do komórki i dodaje po chwili. - "Tak, tak, dłoń wyciągniemy z archiwum. Full profeska. Dobrze będzie". W epilogu sztuki okazuje się zresztą, że Victoria ze Spice Girls rozstała się z Davidem Beckhamem, a więc news o śmierci papieża spada z pozycji "namber łan". Klata swoją sztukę napisał jeszcze przed śmiercią papieża. Symptomatyczne pendant do niej stanowi powieść Piotra Czerskiego "Ojciec odchodzi", którą wydał Piotr Marecki w lewicującym wydawnictwie ha!art - była to jedyna książka na ten temat w Polsce, co najlepiej świadczy o kulturotwórczym potencjale Pokolenia Jana Pawła II.

Moje własne nawrócenie

A jednak miałem swoje nawrócenie na wiarę. Wtedy dokładnie, gdy zorientowałem się, że po obu stronach istniejącej i w Polsce, i na świecie barykady wiara niemal zanikła. Myślę tu o fanatykach religijnych z jednej strony i sceptycznych humanistach zwanych także liberalnymi ironistkami z drugiej. W coraz bardziej skomplikowanym i niepewnym świecie rozpowszechniana z obu stron wiedza miała być coraz bardziej pewna i konieczna. Ścisła jak ekonomia, niepodważalna jak prawdy religijne, absolutna jak prawa człowieka. Wokół sami eksperci, pełen szacunek dla racjonalności, hołdy oddawane nauce oraz tytułom naukowym nawet w Radiu Maryja i wśród radykałów islamskich. Oraz scholastyka wyprowadzająca wszystkie prawdy pomniejsze z prawd podstawowych: o zbawieniu przez wolny rynek albo o konserwatywnej duszy polskiego narodu. Dzisiaj nikt już w nic nie wierzy, bo wszyscy wiedzą swoje. A ktoś, kto nie ma swojej wiedzy, a woli przyznać się do wiary, nazywany jest ideologiem.

Nawróciłem się, gdy uświadomiłem sobie, że wszyscy już wiedzą i nikt nie musi wierzyć. I że wiara to zawsze bronienie pewnych zasad w imię arbitralnie podjętej - a nie rzekomo wywiedzionej z fachowych ustaleń - decyzji o ich słuszności. Bo inaczej znika wymiar etyczny takiej decyzji. Nawrócenie na wiarę jest tożsame z inicjacją polityczną. Nie ma etyki bez wiary i nie ma polityki bez wiary. Wiara w Boga podobnie jak wiara w możliwą lepszą przyszłość pod pewnymi względami jest podobna - jest wiarą w coś, co nie istnieje. Autentyczna wiara nie dotyczy faktów, ale wyraża bezwarunkowe etyczne zobowiązanie. Wystarczy sobie uświadomić, co będzie, jeśli spróbujemy umocować prawa człowieka w wiedzy o ludzkości - dojdziemy do wniosku, że ludzie bardzo się różnią, a jedni zachowują się mądrzej i godniej niż inni. W prawa człowieka wierzymy więc nie na podstawie jakiejś wywiedzionej naukowo wiedzy pozytywnej, ale na podstawie arbitralnej decyzji, że uznajemy je za dobre i potrzebne. Wiem dobrze, że największym zagrożeniem dla wiary jest jej przemiana w usypiającą pewność. Dostrzegam i akceptuję emancypacyjny ładunek płynący z postmodernistycznej lekcji, że nie ma jednej obiektywnie słusznej racji, ale dostrzegam też impas, do jakiego prowadzi uznanie tylko racji cząstkowych. Widzę bowiem, że z impasu takiego obronną ręką potrafią wyjść jedynie bogatsi albo bezwzględniejsi - co najlepiej widać w świecie polskich mediów albo na scenie politycznej.

Ireneusz Krzemiński:

Wiara pozwalała mi znosić błędy mojego Kościoła

Zostałem ochrzczony, ale wychowałem się w raczej niereligijnej rodzinie. A jednocześnie w tej niereligijnej, ateistycznej rodzinie, święta katolickie obchodzono bardzo intensywnie, nawet intensywniej niż u moich kolegów należących do zorganizowanego Kościoła. To nie było tylko Boże Narodzenie, ale i Wielkanoc. Przejawiało się w tym doświadczenie przynajmniej pewnej części polskiej inteligencji, która od Kościoła odchodziła, także pod wpływem powojennej sytuacji politycznej i ideowej. Moja matka opowiadała mi, jak ze swoją bardzo bliską koleżanką, gdy już w Polsce walczono z "przesądem religijnym", nosiły w ukryciu gdzieś przypięte po lewej stronie sukienek krzyżyki i medaliki. Bo chociaż przemawiał do nich "naukowy światopogląd", to jednak były wciąż przywiązane do symboli wiary. Ale potem ten światopogląd ateistyczny, postępowy i - oczywiście! - naukowy na jakiś czas zwyciężył. I to było doświadczenie sporej części rodzin inteligenckich, a zatem także i ich dzieci, które wchodziły w życie bez żywej obecności religii.

Doświadczenie soboru

Mimo to byłem zawsze religią bardzo zainteresowany. Jako 13-, 14-latek odkryłem, że istnieją takie pisma jak "Znak" czy "Więź", kupowałem je sobie, czytałem z zainteresowaniem i dyskutowałem potem z kolegami. W mojej szkole - IX Liceum Ogólnokształcącym w Gdańsku - bardzo namiętnie dyskutowaliśmy na temat Boga i Kościoła, zwłaszcza że w roku 1966, kiedy zbliżałem się do końca szkoły średniej, w Polsce dobywały się wielkie obchody 1000--lecia państwa i zarazem 1000-lecia chrztu Polski. Dochodziło wtedy do ostrych przepychanek między partią a Kościołem. W szkołach też toczyła się swoista "wojna antyreligijna", ale część moich wierzących kolegów, jak na przykład Andrzej Kosecki czy Wojciech Okoński, namiętnie ze mną na temat religii i jej znaczenia dyskutowali.

Wszystkie te zainteresowania zintensyfikowały się po 1968 roku, który był bardzo ważnym doświadczeniem dla mojego pokolenia. Dwie trzecie mojego roku na warszawskiej socjologii należało do ZMS, gdzie bez przerwy prowadziliśmy spory pomiędzy reformistami i partyjnymi hunwejbinami - głównie o to, jak to jest z antysemityzmem w Polsce i czy partia zdradziła humanistyczne ideały, do tego antysemityzmu się odwołując. Te dyskusje trwały przez jakieś dwa, trzy lata, po czym ustały, bo już praktycznie wszyscy się z ZMS wypisaliśmy.

Zrażeni w ten sposób do systemu wkraczaliśmy w lata 70., które okazały się niezwykle istotne, bo były okresem dość spóźnionych przemian posoborowych w polskim Kościele. Miałem szczęście po Marcu trafić do środowiska Znaku, Więzi, warszawskiego KIK, a to były jedyne środowiska legalnie w PRL istniejące, które ośmieliły się otwarcie wystąpić przeciwko zorganizowanej, państwowej antysemickiej akcji. Tam poznałem wielu wybitnych, znaczących ludzi. I wtedy polubiłem ten Kościół odnawiający się, soborowy. Po dziś dzień jestem najgłębiej przekonany, że Sobór Watykański II był wydarzeniem doniosłym nie tylko w dziejach Kościoła katolickiego, nie tylko w dziejach chrześcijaństwa, ale i w dziejach europejskiej kultury. I to bez względu na to, jak bardzo potencjał duchowy i kulturowy tego soboru jest dziś "zablokowany".

W latach 70. mamy w Polsce do czynienia z intensyfikacją wielkiej reformy Kościoła, z jego otwarciem się. Jednocześnie rodzi się polityczna opozycja, której znacząca część (w tym moi koledzy, a nawet pierwsi studenci) właśnie wiązała się, albo już była silnie związana, z Kościołem - właśnie tym kościołem KIK, środowiska Więzi i Znaku, z "katolicyzmem odnowionym", jak to nazwała Mirosława Grabowska. Zaczęło mnie to bardzo przyciągać - pamiętam różne uroczystości, kościelne śluby młodzieży związanej z Komitetem Obrony Robotników i z Ruchem Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Wielkie wrażenie robił na mnie wspólnotowy wymiar tego rozkwitającego, także w środowiskach inteligenckich Kościoła. Całe pokolenie ateistycznej, lewicowej inteligencji, zwłaszcza młodszej, zwracało się wtedy ku Kościołowi. Książka Adama Michnika "Kościół, lewica, dialog", niezależnie od jej politycznej funkcji miała być symbolem tego zbliżenia.

Fascynacja Kościołem

Wreszcie nadchodzi ten moment przełomowy - przede wszystkim wybór Karola Wojtyły na papieża, początek wielkiej ideowej rewolucji, która otworzyła znaczną część polskiej inteligencji na Kościół, na to, co on ma do powiedzenia zarówno w sprawach religii, jak też w sprawach społecznych. Jan Paweł II był wówczas, co warto przypomnieć, reprezentantem bardzo humanistycznego, personalistycznego, fenomenologicznego nurtu w Kościele. Był taki przynajmniej do pewnego momentu swego pontyfikatu. To on niejako naturalizował prawa obywatela i człowieka, uznając je za coś, co człowiekowi zapewnia sam Bóg. Odpowiedzią na to był szeroki wybuch fascynacji religią i Kościołem.

Uczestniczyłem w tym wszystkim, choć wówczas jeszcze religia wciąż była dla mnie pewnym zbiorem przekonań, obrazem świata, a nie czymś, co przeżywałbym na poziomie osobistej wiary. Jednak przyciągał mnie już Kościół, pytania o Boga - czy ten Pan Bóg istnieje, czy nie istnieje, jak pogodzić światopogląd naukowy z wiarą. Ale ciągle były to pytania stawiane sobie intelektualnie, w sposób zobiektywizowany. Nie była to jeszcze wiara.

Myślę, że w tym aspekcie moje doświadczenie jest jakoś znaczące, bo będąc bardzo osobistym doświadczeniem, jest jednocześnie zanurzone w istotny społeczny proces, jest więc jakby społecznie podzielane. Etapami tego procesu były: wybór Jana Pawła II, powstanie "Solidarności", a potem zachowanie Kościoła w latach 80., kiedy stał się on wielką reprezentacją nie tylko narodowych, religijnych, ale przede wszystkim demokratycznych dążeń Polaków. I to było bardzo ważne, czasami rozstrzygające dla inteligentów, którzy powracali do Kościoła. Społecznie odnajdywaliśmy się w Kościele, który nacechowany był szacunkiem do ludzi, do praw człowieka i dla którego podmiotowość społeczna była kategorią najważniejszą. Cały początek pontyfikatu Jana Pawła II to jest wielki akcent kładziony na człowieka, który jest podstawą moralnego porządku świata, dokonując wyborów w sytuacji wolności gwarantowanej niejako przez Boga. I właśnie w latach 80. mamy ogromną falę nie tylko polityczno-ideowych, ale prawdziwych nawróceń religijnych wśród polskiej inteligencji. Napisałem już kiedyś takie zdanie, że nad Polską wówczas jakby pękł balon pełen ducha. Co ciekawe, nie były to tylko nawrócenia na chrześcijaństwo, czyli głównie na katolicyzm (bo w takiej sytuacji wybiera się to, co jest dominujące w danej kulturze). Wielu moich przyjaciół, którzy wcześniej wyznawali w pełni naukowy światopogląd, nawracało się wtedy także na buddyzm czy też trafiało do wspólnot protestanckich.

Autorytaryzm i sumienie

I tu wchodzę w wymiar wiary najbardziej osobisty. Bo całe to ideowe przygotowanie, przemiany soborowe w Koście, zmiana roli Kościoła w życiu społecznym - to wszystko otwierało mnie na wiarę, ale wiara rodzi się tylko z tego najbardziej intymnego doświadczenia: spotkania człowieka z Bogiem. To jest łaska i akt ten jest zawsze wyłącznie osobisty, ale fascynujące było obserwowanie, jak w Polsce przybrał on także charakter społeczny. Zwracał na to uwagę swego czasu dominikanin ojciec Salij i… bardzo się tą falą nawróceń martwił. Powrót inteligencji do Kościoła, jak słusznie przewidywał, mógł prowadzić do różnych "fermentów"!

Do tej pory żałuję, że jako socjolog nie przeprowadziłem badań, czy choćby "zwiadu socjologicznego", polegającego na tym, by zebrać od ludzi ich świadectwa osobistych momentów spotkania z Bogiem, świadectwa tego, w jaki sposób przyszedł do nich Bóg (bo w chrześcijaństwie to zawsze Bóg przychodzi do człowieka). I to doświadczenie osobiste, owo niezwykłe spotkanie, przyjście Boga, jest fundamentem mojego pozytywnego zakorzenienia w Kościele. Fundamentem pozwalającym mi znosić także wszystko to, co mi się w Kościele nie podobało i nie podoba coraz bardziej. Z tej perspektywy patrzę na wady Kościoła jako instytucji, z takiej pozycji przeżywam to wszystko, co mnie w Kościele rani, co nawet ostatnio znowu odczuwam z większą intensywnością. Kościół, zwłaszcza polski Kościół katolicki, bez przerwy zapomina o historii, także o własnej historii, za której grzechy przepraszał wiernych i świat. Dla mnie Kościół - to może nie tylko "skrzywienie socjologiczne", ale niezwykle doniosła lekcja XX wieku - pozostaje ziemską instytucją i ten aspekt nie może być w żaden sposób zapoznany.

Otóż w końcu lat 70., zanim uwierzyłem, stale mi się wydawało, że Kościół katolicki - mimo zyskującej wówczas coraz większe znaczenie retoryki podmiotowości osoby - ma w swojej tradycji rys bardzo autorytarny, narzucający jednostce wiele rzeczy, o których ona sama powinna rozstrzygać w duchu wolności, w zgodzie z własnym sumieniem. Zawsze był w Kościele rys autorytarny, przytłaczająca organizacja i hierarchia, która może coś człowiekowi nakazać. Później Jezus zadziałał i ta przeszkoda zniknęła. Powraca ona jednak w chwili, gdy myślę o tym, co dzieje się w Kościele katolickim jako całości, a w polskim Kościele szczególnie, poczynając od tego społeczno-instytucjonalnego "urabiania" sumień. Otóż coraz bardziej jestem przekonany, że mamy do czynienia z bardzo negatywną fazą historii Kościoła, z fazą powrotu do epoki przedsoborowej, do wszystkich tych momentów w tradycji i dogmatyce, które były nieufne wobec wolności jednostki, wobec jej podmiotowości, wobec siły indywidualnego sumienia człowieka spotykającego się z Bogiem. Czuję narastającą nieufność Kościoła do mnie jako jednostki i indywidualnego sumienia. I przy całej prawdziwości mojej wiary także dzisiaj na tę nieufność nie potrafię nie odpowiadać nieufnością własną. Tę nieufność wzbudza także chęć władania ludzkimi osobami, ludzkimi sumieniami oraz traktowanie przez byle księdza ludzi jako tłumu (oczywiście głupszych) "owiec", które muszą pokornie słuchać jego - żenujących niekiedy - wywodów.

Za tym powrotem do epoki przedsoborowej idą konsekwencje w postaci zmieniającej się znowu formuły obecności Kościoła w świecie. Tu znowu widać postawę obronną, postawę Kościoła jako oblężonej twierdzy, która musi przeciwstawiać się osaczającemu ją ze wszystkich stron upadłemu światu. To postawa absurdalna, nieprawdziwa, niesłuszna, która przyszłości Kościoła i religii nie służy.

Upiory przeszłości

A polski Kościół jest tu przypadkiem zupełnie szczególnym. Kult Jana Pawła II zabił tu wszelki ruch umysłowy, przyszpilił całą tę żywą, różnorodną, bogatą wiarę, jaką wypełniony był polski katolicyzm choćby w ponurych latach 80. Te lata nabrały dzięki niej jakiejś wartości, jasności - pełne są przejawów niepodległego, ludzkiego ducha i ludzkiej solidarności. Nie mówię tu zresztą o mszach za ojczyznę, które były bardzo schematyczne, ale o bogactwie liturgii, o eksperymentach posoborowych, o duchu, który panował, poszukiwaniach społecznych... To wszystko było powoli trwonione, zamierało, aż zamarło zupełnie.

Wielką klęską pontyfikatu Jana Pawła II i szerzej ducha soboru, było też dla mnie powstanie Katechizmu Kościoła Katolickiego. Katechizm ma bardzo złą tradycję w historii Kościoła - mamy już zresztą dwie redakcje tego ostatniego Katechizmu, w których widać powrót do tradycjonalizmu w traktowaniu wiernych, do nieufności wobec zasady współodpowiedzialności wiernych, do narzucania przez zorganizowaną religię kościelną swojego stanowiska wiernym we wszystkich kwestiach moralnych. To jest zaprzepaszczenie wielkiego odkrycia Soboru Watykańskiego II, że Kościół to są również wierni, że Duch Święty działa także przez nas, a nie tylko przez instytucję. Tego katolicy na całym świecie są już świadomi i tego nie da się im tak łatwo odebrać. Nawet młodzi tradycjonaliści w Polsce - mimo że nie potrafią się do tego przyznać i ubierają swoją tęsknotę za wolnością w rozmaite języki i argumenty - domagają się głosu, nie chcą być rządzeni jak owce przez na ogół zarozumiałych, niedouczonych, głupkowatych księży. Do tego dochodzi triumfalny powrót na początku lat 90. idei Kościoła współrządzącego, powrót przedwojennego modelu obecności Kościoła i hierarchów w życiu społecznym i politycznym. Hierarchia Kościoła okazuje się też obojętna na język nienawiści propagowany w Radiu Maryja, uważając prawdopodobnie, że korzyści są ważniejsze niż cena, jaką się za nie płaci. Ja to wszystko kiepsko zniosłem i z tego wzięły się moje wątpliwości, czy nie nadszedł czas, by jeszcze raz przemyśleć własną więź kościelną. I czy czasem nie zdecydować się na przeniesienie do protestantów? Religijny i kościelny monopol, z jakim mamy do czynienia w Polsce, naprawdę nie służy wolności ducha.

Paweł Huelle:

Człowiek jest jak wahadło - raz zbliża się do Boga, a raz od niego oddala

Zacznę od tego, że z religią i wiarą jest jak z miłością do kobiety. Można ją szaleńczo kochać, a równocześnie zdradzać. Jedno nie wyklucza drugiego, współistnieje z nim. Oczywiście powtarzam to za Izaakiem Bashevisem Singerem, który mówił o tym w swoich rozmowach z Burginem. Arcydzieło Singera - myślę tutaj o "Sztukmistrzu z Lublina" - jest w dużej mierze właśnie o tym.

Nigdy nie odszedłem od religii - w sensie stania się ateistą czy walczącym scjentystą. Ale religijność, postawę religijną, traktowałem zawsze znacznie szerzej niż tradycyjny katolicyzm, w którym zostałem wychowany i ukształtowany. Religijny człowiek to ktoś, kto na widok stuletniego drzewa zatrzyma się na chwilę i zachwyci jego istnieniem, formą. To ktoś, kto raczej zgodzi się doznać krzywdy czy upokorzenia, niż znaleźć upodobanie w krzywdzeniu kogoś. To także ktoś taki, kto - jak Święty Franciszek - czuje i widzi, że nie jesteśmy na ziemi sami, że musimy się dzielić prawem do istnienia z innymi, stworzonymi przez Boga (czy Naturę) stworzeniami. Oczywiste, że religijność jako taka jest ponadwyznaniowa, wyraża ją chrześcijaństwo, buddyzm, sufizm, szamanizm. Pięknie i mądrze, najmądrzej w XX wieku, pisał o tym Thomas Merton. W tym sensie zawsze byłem raczej religijny niż niereligijny. A kiedy w momentach nierozważnych od takiej religijności się oddalałem, czułem, że nie jest to dobre. Ale nie z powodu katolickiego wychowania (katechizm to rzymski kodeks - suchy i bezduszny), tylko z powodu danej mi intuicji, którą zresztą posiada każdy.

Wiele razy rezygnowałem natomiast z praktyk kościelnych, rzymskokatolickich - zrażony osobiście głupotą kaznodziejów, prymitywizmem argumentów, dwulicowością spowiedników, pychą niektórych hierarchów. Nihil novi sub sole. Święta siostra Faustyna była przerażona, gdy w wizji piekła, którą miała, zobaczyła tam, w tych czeluściach, aż tak wielu przedstawicieli kleru, duchowieństwa katolickiego. Ja bym się temu - zwłaszcza po przeżyciu takiej wizji - nie dziwił. Nie przeszkadzało mi to zresztą nigdy przyjaźnić się z kilkoma księżmi, także zakonnikami, których posługę i duchowość podziwiam i szanuję. Wiele się od nich - gdy chodzi o pojmowanie najtrudniejszych chrześcijańskich aporii - nauczyłem.

To, że most między mną a Kościołem nigdy nie został spalony, zawdzięczam chyba Biblii. Stałemu z nią obcowaniu. Czytaniu jej i z chęci poznania, i dla przyjemności. Każdy piszący prędzej czy później zdaje sobie sprawę, że jest sługą Logosu. Może oczywiście potraktować ten fakt buntowniczo, szyderczo, mądrze lub idiotycznie. Ale nie zmienia to tego, że w słowie, zwykłym słowie zawsze jest jakiś odblask Słowa.

Zabieram się teraz do pisania sztuki o betankach. Tych z Kazimierza nad Wisłą. Mam nadzieję, że wówczas uda mi się powiedzieć coś więcej niż w tej wypowiedzi. Ale będzie tam chodziło o to samo: człowiek jest jak wahadło, które raz zbliża się do Boga, raz od niego oddala. Czasem spada w czeluść, bez możliwości powrotu. To przypadek biesowatych. Ale to już zupełnie inny temat.

Agata Bielik-Robson:

Bez religii żylibyśmy jak zwierzęta, bez Wyjścia

Nie wyobrażam sobie życia bez religii, choć jednocześnie nie jestem członkiem żadnego Kościoła ani wyznania. Dla mnie religia to nie zespół rytuałów, które porządkują egzystencję wiernym, dając im do ręki kilka ostatecznych pewników, ale coś niemal dokładnie odwrotnego: to dziedzictwo niezwykłych tekstów, jedynych w swoim rodzaju tekstów Starego i Nowego Testamentu (choć ze szczególnym uwzględnieniem tego pierwszego), w których po raz pierwszy narodziła się pewna bardzo cenna perspektywa, ognisty i niespokojny sposób patrzenia na świat, który nie ma swojego odpowiednika w żadnej innej kulturze. Dla mnie zatem religia to nie religia w ogóle - jestem jak najdalsza od permisywnego liberalizmu New Age - lecz w pierwszym rzędzie judaizm, a dopiero potem chrześcijaństwo widziane wyłącznie jako kontynuacja pewnych wątków tego pierwszego, jako realizacja żydowskiego mesjanizmu.

Wydaje mi się, że bez religii - takiej, jak ją pojmuję - życie nasze wyglądałoby dokładnie tak, jak to opisuje Thomas Hobbes, mówiąc o życiu w stanie natury: byłoby nieprzyjemne, zwierzęce i krótkie. W naszej współczesnej kulturze za przejaw dobrego tonu uchodzi snobowanie się na Grecję i jej rzekomo światłą i humanistyczną cywilizację hellenistyczną: cała nasza humanistyka skażona jest tym błędem założycielskim, który uwznioślił Ateny kosztem Jerozolimy. Ja tymczasem uważam, że jedyne dziedzictwo humanistyczne godne tego miana wywodzi się z myśli hebrajskiej, która pozwoliła człowiekowi na wielki eksperyment Wyjścia, dzięki czemu opuścił on naturalny dom niewoli, podczas gdy Grecy - zwłaszcza ci, którzy najbardziej zachwycali Nietzschego i Heideggera - jawią mi się jako barbarzyńskie półzwierzęta, całkiem pogrążone w świecie brutalnej przyrody. Dzięki religii żydowskiej narodziło się w świecie coś niesłychanego, coś naprawdę nowego, co wyrwało nas z zaklętego kręgu natury: narodziła się perspektywa krytyczna, bez której nie sposób uprawiać poważnego myślenia. Gdyby nie Hiob, który jako pierwszy odważył się skrytykować porządek stworzenia i rzucić w twarz Stwórcy oskarżenie o to, że dręczy niewinnych, zsyłając na nich skandaliczne cierpienie, nadal tkwilibyśmy w jaskini bytu naturalnego, szukając mniej lub bardziej wymyślnych sposobów na przystosowanie się do dość hańbiących warunków życia - zwierzęcego i krótkiego. A tak mamy przynajmniej język, w którym możemy ponarzekać - wygłosić skargę absolutną, wszechobejmującą, wytaczającą proces całemu istnieniu. Jeśli więc w ogóle w myśleniu tli się nadal iskra krytycyzmu, dzięki któremu coś nas różni od zwierząt i ich nieświadomej hańby adaptacji, to tylko za sprawą owej jedynej w swoim rodzaju religii, jaka znalazła wyraz w skardze Hioba.

W dzisiejszej Polsce perspektywę krytyczną kojarzy się zwykle z ateizmem, nihilizmem i - to już najgorsze ze wszystkiego - marksizmem, a nie chce się pamiętać, że nawet u Marksa religia, zwłaszcza ta mesjańska, o jaką mi tutaj chodzi, pojawia się jako ważne źródło inspiracji. Samemu Marksowi pamięta się tylko to, że w "Przyczynku do heglowskiej filozofii prawa" wypowiedział swoją słynną diagnozę: "Religia to opium dla mas", a zapomina się, że jest to zdanie wyjęte z kontekstu, który w całości brzmi tak: "Religijna skarga stanowi wyraz realnego nieszczęścia, jest protestem przeciw niemu. Religia to westchnienie zniewolonego stworzenia, to serce w świecie bez serca, to duch bezdusznej epoki". Jeśli więc religia jest istotnie opium dla mas, to tylko dlatego, że jako jedyna przechowuje w sobie obietnicę wyższego szczęścia.

Nie ukrywam też, że na tle tego wszystkiego, co tu powiedziałam o religii, katolicyzm, zwłaszcza polski, odsłania mi się jako formacja niebywale wprost pogańska. Niechęć Kościoła katolickiego do nowoczesności jako epoki zepsucia i "cywilizacji śmierci", przywiązanie do retoryki prawa naturalnego rodem z Arystotelesa i św. Tomasza oraz zamiłowanie do martwego, hierarchicznego porządku - to cechy pogańskie, greckie, całkowicie zapoznające ten mesjański ogień, który tak wyraźnie rozpala jeszcze ducha Ewangelii. Kościół katolicki tak bardzo oderwał się od swoich korzeni, że nie jest w stanie dostrzec w nowoczesnym projekcie emancypacji jednostki żadnego echa mesjańskiej obietnicy Wyjścia - tak z porządku prawa naturalnego, jak z porządku każdej społecznej organizacji, która na to prawo się powołuje. Antymodernizm katolicki, który uparcie postrzega w nowoczesności jedynie przejaw zgubnego nihilizmu, nic nie rozumie z ducha religii, z jakiej rzekomo się narodził. To nie tylko nie jest objaw religijnego renesansu, w którym miałby nastąpić powrót do surowych zasad pierwszego chrześcijaństwa, ale coś odwrotnego - kompletny regres na pozycje pogańskie.

Zygmunt Bauman:

Wiara może przeszkadzać, ale co będzie, kiedy jej zabraknie?

Nieba w moim światoobrazie nigdy nie rozpostarto, więc nie było czemu stawać w płomieniach. Za to wierzący byłem. I jak każdy wierzący balansowałem przez czas jakiś na skraju przepastnej otchłani zwanej dogmatyzmem (dogmaty nie są ani wynalazkiem, ani monopolem religii!). Kiedy tę otchłań wreszcie zoczyłem i w nią spojrzałem, przeraziło mnie to, co spostrzegłem. Z dwu powodów: wbrew obietnicom wiary nic tam wyrosnąć nie mogło, bo grunt był do cna jałowy, a słońce nie docierało. No i z ludźmi nie było po co dogmatykom się spotykać... Albo spotykali się współwyznawcy i wtedy przelewali z pustego w przepełnione, albo różnowiercy i wtedy, miast rozmawiać, chwytali za guziki wyrzutni rakietowych, pistolety czy łomy - co kto miał pod ręką. A jeśli nawet otwierali usta zamiast sięgać po spluwy, zachowywali się jak ów chasyd i ksiądz z anegdoty: Chasyd kpi z księdza, że ten wierzy, iż Chrystus przeszedł suchą nogą przez jezioro Genezaret. Ksiądz w odpowiedzi wypomina chasydowi jego wiarę w to, że cadyk przepłynął rzekę Zbrucz na chustce do nosa. Na to chasyd, oburzony, kończy rozmowę dumnym: "No tak, ale to jest prawdą!". Przeraziło mnie także to, że te skłonności wiary (czy aby nie przyrodzone? Przypisane nieodwołalnie?) sprawiają, iż niejednemu rozczarowanemu wyda się nihilizm - nie mniej od niej groźny - uroczą (i równie naturalną!) dla niej alternatywą. A więc do wszystkich swoich grzechów ten jeszcze wiara dodaje, że wystawia zawiedzionych i przerażonych na pokusę nihilizmu. Stryjkowi zachwala walory kijka, a innym doradza użyć rynny zamiast parasola... Grzech to zaiste śmiertelny, no bo czy bez wiary da się żyć?

Uwodzicielski urok

W świecie, który wymaga skrzętnego rachunku celów i sił, mierzenia zamiarów wedle sił, a sił wedle zamiarów, i poprawnego odróżnienia tego co możliwe (co w zasięgu ludzkiej możliwości) od mrzonki (tego, co ludzkie siły przekracza), rozum jest potężnym orężem w ludzkiej walce o byt i przetrwanie. Chciałoby się rzec, że miecz rozumu wykuty został na miarę wyzwań przez walkę o byt. Trudno się sprzeczać z opinią, że jeśliby walka o byt wyczerpywała zawartość życia ludzkiego i jeśliby trwanie przy życiu było celem życia, a odroczenie śmierci było tym, co sens życiowej krzątaninie nadaje, to rozum byłby ludzką odmianą instynktu samozachowawczego wspólnego wszystkim istotom żywym i trzeba by go się słuchać, i wypadałoby się tylko rozumem w życiowych poczynaniach kierować, nie dając się innym doradcom sprowadzić na manowce. Ale gdyby tak właśnie było i walka o przetrwanie wszystką by prawdę o człowieczeństwie człowieka zawarła, trudno byłoby odróżnić człowieka od reszty świata zwierzęcego. Ba, nie byłoby zresztą komu pytania o różnicę, o ludzką osobliwość, zadawać i odpowiedzi nań szukać! Byłby rozum co najwyżej "zapchajdziurą", namiastką instynktów samozachowawczych, których natura, szczodra wobec zwierząt, gatunkowi ludzkiemu poskąpiła i których niedobór kazała ludziom własnym sumptem nadrabiać.

Z tym dylematem zmagałem się przez z górą pół wieku. Ale i tego nie wystarczyło, by przystać na zawieszenie broni. Oto dokąd, u kresu drogi, dotarłem (nawet półmetkiem nie ośmieliłbym się tego punktu nazwać). Wiara jest pojęciem szerszym od religii, która jest szczególną wiarą, w istnienie Boga. Pojęcie "wiary" odnosi się do wszelkiego z góry udzielonego kredytu zaufania, do pewności, że coś czy ktoś nas nie zawiedzie, że na czymś czy kimś możemy polegać i że coś się stanie, jak się stać musi. Wiara to tyle, co subiektywna pewność - i w tym jej uwodzicielski urok. To tyle co przekonanie nie do zachwiania: niedomagające się dowodów, a głuche na dowody mu przeciwne. Ludzie wobec wiary sceptyczni daremnie będą się domagali od ludzi wierzących legitymowania się z zasadności ich przekonań. A jeśli uczeni teologowie, pragnąc przysłużyć się wierzącym, poszukują dla wiary rozumowych podwalin - to jak Leszek Kołakowski zauważył - iście niedźwiedzią wyrządzają wierze przysługę. Tertulian uznał Sokratesa (nie bez racji!) za praojca wszelkiej herezji...

Nieuniknioność Boga

Wiara jest jak owa doksa - ów podstawowy zasób pojęciowych narzędzi, bez którego żadne myślenie się nie obejdzie, ale na którym rzadko kiedy dociekliwe spojrzenie się skupia. Jest jak owa aparatura sceny teatralnej - dźwigni, wyciągów, reflektorów - która prowadzi oczy widzów, ogniskując ich wzrok na tym, co się na scenie dzieje, wypreparowuje "fabułę" z bezładnego natłoku zdarzeń i oddziela to, co dla fabuły istotne, od tego, co jest li tylko tłem. Unaocznia więc wątek w gmatwaninie ruchów postaci scenicznych. Tyle że wszystko to osiąga pod warunkiem, że sama pozostaje przez czas cały poza zasięgiem wzroku.

W przesłanie Ewangelii można wierzyć albo nie. Dowodzenie i logika niewiele mają tu do rzeczy. Ewangelia roi się od kwestii rozumowi uwłaczających - i nie o zmartwychwstanie czy niepokalane poczęcie głównie idzie, ale o sprawy, nad którymi uczeni w piśmie mieli łamać sobie bezskutecznie głowy przez stulecia: jak pogodzić wszechmoc i wszechwiedzę Boga z panoszeniem się zła, Jego dobroć i agape z ludzką niedolą i cierpieniem? Takie "absurdy" dowodzą niesamowystarczalności ludzkiej, a szczególnie niewydolności ludzkiego umysłu (dzieją się rzeczy, jakich ludzki umysł ogarnąć nie może, rzeczy, o jakich filozofom się nie śniło...) - a więc pośrednio dowodzą nie tyle istnienia, co potrzeby, konieczności, nieuniknioności Boga...

W świecie dzisiejszym dotkniętym raczej nadmiarem niż niedoborem "dowodów" na wszystko, co się przyśnić może, świecie, w którym każdemu popularnemu dowodowi depcze po piętach nie mniej popularny kontrdowód, w którym oferowane natrętnie i hałaśliwie "dowody" konkurują zaciekle o uwagę i aprobatę adresatów, kłócąc się ze sobą, przecząc sobie nawzajem i podważając swe racje - w takim świecie zapotrzebowanie na wiarę jest większe bodaj niż kiedykolwiek. Zaufanie, tak bardzo człowiekowi dla równowagi ducha potrzebne, daremnie szuka spokojnej przystani, gdzie mogłoby zarzucić kotwicę.

To, że człowiek potrzebuje wiary, nie znaczy, że ją otrzyma. Prawie nic w naszym rozpędzonym świecie nie zachowuje kształtu na dłuższą metę. Nawet solidne w gruncie rzeczy kształty podejrzewane są o utajoną kruchość. Potężne z pozoru instytucje znikają bez uprzedzenia. Bankrutują lub są pożarte przez potężniejszych jeszcze i drapieżniejszych konkurentów. Nieomylne dziś zdawałoby się recepty życiowego sukcesu demaskowane są po iluś tam dniach jako błędne tropy. Patentowane wzory "skutecznych rozwiązań" kompromitują się w użyciu i okazują się przepisami na katastrofę. Ludzie, którym wierzono, że wiedzą, że mogą i że chcą, okazują się niegodni zaufania, a kronika polityki mającej z założenia czynić świat gościnniejszym dla człowieka, bardziej mu przyjaznym i przychylnym, usiana jest mogiłami niespełnionych obietnic.

Bez uniesień i tajemnic

Na dzisiejszym targowisku wiar znakomita ich większość obiecuje nie tyle rozwiązanie zagadki jutra, ile uwolnienie od utrapień i lęków płynących z niemożliwej do odgadnięcia przyszłości. Namawia do carpe diem - ciesz się dniem, używaj życia, póki je masz. I przekonuje, że aby być gotowym do zmiany, gdy nadejdzie - a nadejdzie niechybnie - nie trzeba wiązać sobie rąk na dłuższą metę. Nie wolno podejmować zobowiązań, które mogłyby krępować przyszłą swobodę manewru. Wiary tego typu kłócą się zawzięcie niemal o wszystko. Ale w jednym punkcie są zgodne: skoro i tak przyszłego obrotu spraw nie zdołasz przewidzieć - przestań się tym, co kiedyś nastąpi, przejmować. Przekuj przemijalność rzeczy w program życiowy skupiania się na tym, co pod ręką i planowania na krótką tylko metę. Korzystaj z tego co tuż-tuż, a "tam się zobaczy".

Ale czy "tam" będzie jeszcze coś warte zobaczenia? Czy raczej będzie tak, jak odnotował w swym dzienniku dwudziesty piąty z kolei klon Daniela, bohatera "Możliwości wyspy" Michela Houellebecqa: "Radości ludzkie pozostają nam ("neoludziom", naukowo oczyszczonym z naszych ludzkich uchybień i niedostatków) nieznane. I odwrotnie - nie mogą nam doskwierać ich smutki. Naszych nocy nie mąci ani strach, ani ekstaza. A jednak żyjemy; kroczymy przez życie, bez uniesień i tajemnic…".

Cezary Wodziński:

Wciąż fascynuje mnie jak nasze myślenie nawiedza Bóg

Religia jako taka nigdy mnie szczególnie ani nie grzała, ani nie ziębiła. Co innego myślenie, które jawnie lub skrycie aspirowało do miana religijnego. To zawsze budziło moją ciekawość, ponieważ graniczy ze światem, w którym czuję się u siebie. Inny to świat, ale przecież sąsiedni. Na czym polega jego sąsiedzka inność? W jaki sposób religijność wpływa na myślenie? Czy jest to jakiś brak, czy też nadwyżka w stosunku do myślenia niereligijnego? Jak kształtuje się jego język, nie tylko pod względem słownika, ale również ze względu na właściwą temu językowi logikę i gramatykę? I bodaj najważniejsza i najciekawsza dla mnie kwestia: w jakim języku możliwy jest dialog między tymi światami? Czy zasadą tego dialogu jest przekład, który zakłada pewną wspólnotę mimo odmienności, czy na odwrót: dążenie do dominacji i zawłaszczenie, a więc intencje niedialogiczne? Co dzieje się z myśleniem, kiedy nawiedza je Bóg, jak mawiał Lévinas?

Moją szczególną uwagę i ciekawość przyciągali ci myśliciele, dla których właśnie myślenie religijne było zagadką wartą szczególnego namysłu. W osobliwy sposób stawało się ono wtedy problemem i zagadką także dla mnie. Nie mogę i nie chcę unikać konfrontacji ze sposobem myślenia innym niż mój. W ten sposób moje areligijne myślenie zostaje wtórnie nawiedzone przez "boga". Fascynująca jest dla mnie również figura myśliciela bluźniercy - od Hioba po Nietzschego i Ciorana. Pasja bluźnierstwa nie jest pusta. Dzięki bluźniercom umacnia się ten, komu się urąga. Wydaje się, że bluźnierstwa mają niekiedy większą moc kreacyjną i prokreacyjną niż modlitwy i hymny. Mogą ranić i razić, czyli mają sens tylko wtedy, gdy potwierdzają boleśnie istnienie tego, kogo rażą i ranią. Ryzyko bluźnierstwa może się obrócić na korzyść tego, kogo prawo do istnienia bluźnierstwo próbuje zakwestionować.

Spór między zwolennikami i przeciwnikami religii, o ile jest debatą akademicką, wydaje się jałowy - jest kryptosporem. Religia opiera się na akcie wiary i ten akt jest bezsporny. Debata pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami religii przypomina spór pomiędzy ślepymi i głuchymi o to, czy dźwięki są kolorowe, a kolory dźwięczne, oraz o to, czy istotniejszy jest kolor, czy dźwięk. Oczywiście całkiem inny sens ma taki spór w przestrzeni politycznej czy etycznej. W tych wymiarach potrafi on urastać do rangi struggle for life, "Kampf um Dasein" - jak Darwina przetłumaczyli Niemcy. Kto traktuje ten spór jako mein Kampf, ten musi liczyć się z tym, że poleje się krew - jego własna i przeciwników - niezależnie od tego, po czyjej jest stronie. W imię religii, również tej zeświecczonej, toczyło się najwięcej wojen, w imię jedynego boga wylano oceany krwi i wzniesiono Himalaje trupów. To jedna z ulubionych rozrywek dzieci bożych.

Stefan Chwin:

W religii najważniejsze jest to, że nie obiecuje zbawienia

Kto dzisiaj mówi o tym, co nas od religii oddala, a co nas do niej przyciąga, stąpa po polu minowym. Już samo najzupełniej niewinne pytanie: "Jaki jest twój stosunek do religii?", jeśli zostanie zadane publicznie, ma u nas posmak moralnego szantażu i nawet najtwardsi ateiści czują się nieswojo, gdy tym pytaniem przygważdża się ich do muru. W wolnej Polsce najlepiej o "tych sprawach" po prostu milczeć, bo właściwie - jak uważa wielu ludzi - po co się pchać w "niepotrzebne" kłopoty?

Wielki Policjant Kosmosu

We wczesnej młodości od religii oddalały mnie moje doświadczenia z polskim Kościołem, które, niestety, nie były dobre. Po prostu jedni mieli szczęście do księży, ja zaś do księży szczęścia nie miałem. Proboszcz naszej parafii, który w niedzielne przedpołudnie odprawiał uroczystą mszę, miał zwyczaj krzyczeć z ambony, co zawsze przyprawiało mnie o bicie serca. Byłem w tamtych czasach małym chłopcem, potrzebowałem duchowej siły, a ten człowiek w czarnej jak smoła szacie, wymachując rękami, krzyczał z ambony, że w obliczu Boga wszyscy jesteśmy niczym. Po każdym kazaniu proboszcza S. czułem się naprawdę niczym. Chrześcijaństwo, w którego duchu wzrastałem w latach 50. ubiegłego stulecia, nie było religią miłości, do czego przyczynił się z pewnością swoimi czynami Gruzin z Kremla, a wcześniej Adolf z Berlina. Było to chrześcijaństwo groźby i strachu. Wizyty w kościele raczej więc mnie druzgotały, niż wzmacniały. W tym sensie sam Kościół głosem swojego kapłana zniechęcał mnie do religii.

Miało to skutki dalekosiężne. Nigdy potem nie byłem w stanie uwierzyć, że Bóg jest Miłością i nawet Jan Paweł II nie potrafił mnie do tej wiary przekonać, chociaż, jak pamiętam, bardzo się starał. Myśląc o Bogu, zawsze widziałem twarz okrutnego, starotestamentowego Jahwe z czarnymi wąsami Stalina - nawet jeśli patrzyłem na łagodną twarz Jezusa mówiącego: "Pozwólcie dziatkom przyjść do mnie". Bóg, w którego kazano mi wierzyć w latach dzieciństwa, był właściwie bezwzględnym Policjantem Kosmosu, który tylko czyha na grzeszników, by wlepić im ognisty mandat Piekła.

Potem, gdy podrosłem, zniechęcało mnie do religii to, że unikała niewygodnych pytań, które chodziły mi po głowie. Przez całe moje świadome życie w kościele parafialnym, do którego chodziłem, nigdy żaden ksiądz nie zapytał nawet jeden raz głośno i wprost, jak to możliwe, że "Bóg zgodził się na Auschwitz", o czym ja sam wiele razy rozmyślałem. Raziło mnie milczenie dostojników Kościoła w tej i innych kwestiach. Głosili pochwałę ubóstwa, a na piersiach nosili krzyże z grubego złota. Gdy któregoś dnia dowiedziałem się, co w izbach tortur wyprawiała z ludźmi Święta Inkwizycja, przeraziłem się, że w pewnych okresach niektóre instytucje Kościoła były równie okrutne jak tajne służby z XX wieku, a może nawet okrutniejsze, bo palono żywcem kobiety na ulicach i placach, czego służby jednak nie robiły. Książka Andrzejewskiego "Ciemności kryją ziemię", którą przeczytałem w liceum, mówiła, że ludzie z "bezpieczeństwa" wiele mogli nauczyć się od inkwizycyjnego zakonu dominikanów, na przykład jak za pomocą męczarni wymusić na niewinnym człowieku przyznanie się do kontaktów z diabłem. I że to właśnie Kościół stworzył pierwsze modele państwa totalitarnego, a "przeklętych dysydentów i heretyków" dręczył "ku chwale Pana" w pełnej - jak uważał - zgodzie z łagodnym światłem Ewangelii. Nie zachwycały mnie ani wyprawy krzyżowe, ani chrześcijańscy rycerze nawracający "pogan" dobrze wyostrzonym mieczem. Nie potrafiłem złożyć tego wszystkiego w całość. Czy te straszne rzeczy - pytałem siebie - które Kościół robił w średniowieczu, wynikały z istoty religii, która była i moją religią (bo przecież wierzyłem w to samo, w co wierzyli inkwizytorzy), czy też były tylko przypadkowym skutkiem ludzkich "błędów i wypaczeń", z samą religią nie mając nic wspólnego? Czy też - przeciwnie - to właśnie w samej religii tkwił potencjał zła, który co jakiś czas wybuchał w straszliwy sposób? A Kościół tylko wtedy wykazuje dobroć, miłosierdzie i czułość dla ludzi, gdy jest słaby - bo kiedy robi się silny i potężny, to jest tak samo bezwzględny i okrutny jak w średniowieczu? Być może - myślałem - samym rdzeniem, samą niezmienną istotą każdej religii jest wiecznie żywy, niezniszczalny, nieśmiertelny urząd inkwizycji, czasem jawny, a częściej głęboko ukryty przed ludzkim wzrokiem. A żadna religia bez jakiejś formy inkwizycji istnieć na ziemi nie może…

Widziałem na własne oczy, jak nasz polski Kościół, kościół kardynała Wyszyńskiego i Karola Wojtyły, walczy o wolność i jest po stronie Miłości. Ale przecież ten sam Kościół, który był i moim Kościołem, bronił wolności i głosił Miłość, wcześniej był przeciwko wolności, wsadzał niewinnych ludzi do więzienia, ogłaszał listy książek zakazanych i "z miłości" palił kobiety żywcem na stosach "dla ich własnego dobra". Więc jak jedno - pytałem siebie - z drugim da się pogodzić?

Zniechęcała mnie także wrogość religii wobec innych religii, której nie umiały zasłonić żadne ekumeniczne hasła. Wszystkie religie wołały to samo: "Tylko nasz Bóg jest bogiem prawdziwym!". Kiedy dowiedziałem się, że na świecie istnieją setki religii, coś się we mnie zachwiało: zacząłem rozmyślać, która z nich jest prawdziwa. Twarde przykazanie: "Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną!" - pachniało krwią, prześladowaniem ludzi innego wyznania, płomieniami stosu i bezbrzeżnym ludzkim cierpieniem.

Zbyt łatwy optymizm

Przed maturą byłem więc już po stronie buntu. Podejrzewałem, że religia rodzi się z grozy istnienia, lęku i ludzkiej bezsilności i że niektórzy robią na niej złote interesy, chociaż źródłem wszystkiego jest rozdzierający ból człowieka. Fatalne pytania teodycei dopadły mnie wcześnie. Parę razy poraziła mnie nieudolność wikarego i proboszcza, którzy próbowali objaśnić ciemny sens "dzieciobójstwa" Abrahama na górze Moria i straszną historię o spaleniu żywcem przez ogień z nieba mieszkańców Sodomy i Gomory. Z tych tajemniczych opowieści wyłaniał się budzący lęk obraz Boga, który dopuszczał się bez żadnej litości rzeczy okropnych, a na dodatek wymagał, żeby go kochać. Któregoś dnia próbowałem sobie wyobrazić, co czuł w swoim sercu Izaak, gdy na polecenie Boga własny ojciec przykładał mu nóż do szyi, i przyznam, że nie byłem w stanie pokochać takiego Boga, który posuwał się do tego rodzaju poleceń. Przerażała mnie opowieść o Hiobie, szczególnie ten fragment, w którym Bóg "zabija" Hiobowi wszystkie dzieci, a potem "wynagradza go" taką samą ilością dzieci nowych, Hiob zaś jest szczęśliwy, jakby ta ilościowa "wymiana" zupełnie załatwiała całą sprawę. Biblia wydała mi się mroczną księgą strachu, a religia hodowlą strachu.

Równocześnie porażał mnie "łatwy" optymizm religii. Pod zachwycającym bogactwem skomplikowanych struktur teologicznego myślenia odkrywałem uderzająco proste, pocieszające schematy. Co wcale nie znaczyło, że przestałem wierzyć. Przeciwnie: wierzyłem bardzo mocno. Idea Boga zamieszkała w mojej głowie na zawsze. Ale wierzyłem w Boga dużo - jak myślałem - "poważniejszego", nie w kogoś, kto się wiecznie krząta wokół ludzkich spraw, lecz w Boga, który ludźmi interesuje się raczej umiarkowanie, bo ma dużo ważniejsze sprawy do załatwienia. Moja wiara zawierała się w palącym słowie "nie!". Nie wyrażałem zgody na świat, który Bóg stworzył. Rozmyślałem - bagatela! - nad tym, co Bóg ma w głowie, podejrzewając, że Jego intencje wobec nas nie są całkiem jasne. Z kształtu stworzonego świata - prawdziwie skromny zamiar! - chciałem odgadnąć psychologię Stwórcy. Kościół mi w wyjściu z tych kłopotów nie pomagał.

Grzech i zbawienie

Do religii przyciągnęli mnie na powrót Słowacki i Byron, których czytałem na pierwszym roku studiów. Dwóch prawdziwych literackich wariatów z epoki romantyzmu mówiło o Bogu i religii rzeczy szalone, które mnie zachwyciły. Kiedy przeczytałem "Samuela Zborowskiego", zbiło mnie z nóg. Szedłem ulicą i widziałem nad sobą tęczę mistyczną, która łączyła Niebo z Ziemią. Wszystko nagle nabrało diamentowego blasku. "Kain" Byrona wciągnął mnie na piramidę bluźnierstw, które potrafią rozgrzać serce na zawsze. Kazania kardynała Wyszyńskiego, których słuchałem na tysiąclecie w 1965 roku, wydały mi się przy "Dialogu o Helionie" łagodną opowieścią dla dzieci. Gmach mistycznych wizji Słowackiego podbił mnie na zawsze i właśnie wtedy zrozumiałem, jak prawdziwe jest zdanie, że poezja jest córką teologii, bo bez niej po prostu usycha. Mój umysł zawsze znajdował upodobanie w teologicznych dywagacjach.

Odkryłem dla siebie, że właściwie tylko religia zajmuje się naprawdę poważnymi sprawami. Nie ma rady, możemy się krzywić, ale przestrzeń duchowego niepokoju, jaką religia ustanowiła w cywilizacji zachodniej, jest imponująca i rodzi od stuleci dzieła z religią niezwiązane, które mogą zachwycić także niewierzących. W chrześcijańskiej wyobraźni przyciąga mnie dzisiaj idea grzechu pierworodnego, przeciwko której buntuje się całe moje spragnione sprawiedliwości, nowoczesne, przywiązane do idei emancypacji serce, bo jest to idea okrutna, niesprawiedliwa i dla wielu nie do przyjęcia. W tym punkcie powaga religii przemawia do mnie bardzo silnie, chociaż podłożem jest niezgoda, bo ze wszystkich sił pragnę wierzyć, że nasze dzieci przychodzą na świat w barwach absolutnie czystej białości jak świeżo umyta lalka Barbie. Język religii uważam za przeciwieństwo języka sprytnej łatwizny, która obiecuje nam dzisiaj rozmaite formy ziemskiego zbawienia, krocząc - z pewnością rozumnym - tropem "błędów" Pelagiusza. Nie cenię tych, którzy mówią: "To nie ja, to oni, to świat, to system, to język, to dyskurs są odpowiedzialni za to, kim jestem. To okoliczności, geny i chwila historyczna mnie stworzyły. Ja sam jestem niewinny. Urodziłem się czysty jak łza. Winny jest świat, który mnie stworzył, to znaczy zabrudził swoim brudem po urodzeniu. Społeczeństwo zmusiło mnie do zła. To ono jest winne". Wolę tych, którzy potrafią powiedzieć o sobie: "To ja osobiście i tylko ja odpowiadam za to, kim jestem. To ja jestem winny, że jestem, jaki jestem. To ja ponoszę odpowiedzialność za to, że mam takie życie, jakie mam". I nawet jeśli te słowa są całkowicie niezgodne z prawdą - co socjologia i genetyka, wielkie służki nowoczesnej soteriologii, bez najmniejszego trudu potrafią udowodnić, strącając pierworodny grzech w krainę archaicznych urojeń - czuję się bezpieczniej pośród tych, którzy tak o sobie potrafią mimo wszystko powiedzieć.

Właśnie w tym widzę najgłębsze dziedzictwo religii, które z cywilizacji zachodniej chyba dzisiaj nieuchronnie wyparowuje - chociaż ma w sobie powagę, jakiej nie mają żadne jasne, zbawicielskie języki nowoczesnego świata.

Marcin Król:

Sekularyzacja to nie kryzys wiary, lecz wynik kompletnej inercji Kościoła

Moje stosunki z Kościołem i religią zmieniały się w kolejnych etapach życia. Początkowo były młodzieńcze wzloty i upadki, które tak dobrze opisuje Parandowski. Potem nastąpiło związanie - w okresie intensywnego oddziaływania Jana Pawła II. Z czasem przyszedł jednak taki moment - staramy się o tym nie pamiętać - że papież nie miał już siły zajmować się niektórymi sprawami. Nie umiem wskazać dokładnej daty - ale odszedł od Polski. Od tej pory pozostawałem w kręgu wiary, nie wdając się w nią specjalnie. Gdyby człowiek się tym denerwował, nieustannie braliby go diabli. Myślę, że lepszy jest stoicyzm i spokój. Kiedyś robiłem wywiad z Kisielem. On powiedział, że woli wstąpić sobie do kościoła na pięć minut we wtorek, niż pójść w niedzielę na całą mszę. Twierdził, że musi być sam, że ksiądz mu w niczym nie pomoże, że co do sakramentów to on tak naprawdę nie wie, a w spór o Trójcę Świętą nie chce się angażować.

W Polsce nie mamy dziś do czynienia z wojną religii z rozumem - oczywiście poza marginalnymi zachowaniami maniaków. Są tacy, którzy uważają, że można dowieść nieistnienia Boga w racjonalny sposób i próbują to robić - jak profesor Woleński z Krakowa. Są też tacy, którzy uważają, że racje rozumu muszą przed racjami wiary ustąpić. Jednak kwestia ta w ostatnim czasie straciła na znaczeniu. Straciła tym bardziej, że kulturową klęskę poniósł radykalny racjonalizm - prawie nikt nie sądzi już, że wszyscy ludzie są racjonalni. Dominuje spinozjańskie przekonanie, że to afekty, namiętności i emocje odgrywają zasadniczą rolę u większości ludzi.

W Polsce obserwujemy dziś natomiast niesłychany upadek cnót opartych na religii czy wierze w życiu publicznym. Jeżeli dostrzeżemy rozmiary podłości, nikczemności, oportunizmu, głupoty, niechęci do uczenia się, niechęci do wysłuchania cudzej opinii, dojdziemy do wniosku, że Polska jest krajem, który dziś przoduje w tych dziedzinach. To zanik cnót moralnych spowodował zupełny upadek możliwości prowadzenia debaty publicznej. Naturalnie w dużej mierze zawinili politycy. Tę podłość widać jednak także w episkopacie. Nie wypada mi przywoływać konkretnych przypadków, ale wiem, jak biskupi zachowują się na co dzień. Niskość tych zachowań jest zdumiewająca. Dokonało się więc coś fundamentalnego - Kościół w Polsce stracił cnotę. Stracił ją ostatnich kilkunastu latach przez nieumiejętne reagowanie na fakty z domeny życia publicznego i całkowitą utratę racjonalności. Proces ten przybrał takie wymiary, że wraz z żoną wolimy pójść do kościoła na Litwie czy na Słowacji - tylko po to, by nie rozumieć kazania. Słuchanie kazania po polsku kończy się tym, że żona liczy błędy stylistyczne i gramatyczne, a ja te związane z naruszeniem dogmatów. Innymi słowy Kościół sam się wpędził w sytuację, w której wiara nie może już być oparta na rozumie. I nie ma żadnych racjonalnych powodów, by szanować episkopat.

Pierwszy epizod tego upadku miał miejsce pod koniec życia prymasa Wyszyńskiego. Chodzi mi o błąd, jaki Wyszyński popełnił w sprawie "Solidarności", dystansując się wobec niej. To był jednak dopiero początek, potem sprawy przybrały znacznie gorszy obrót. Po Wyszyńskim głową Kościoła w Polsce został kardynał Glemp, o którym wolę się nie wypowiadać. Dziś w polskim episkopacie widać głównie jedną prawidłowość - większość gorszych nie chce dopuścić do głosu mniejszości lepszych i to powoduje nakręcanie się spirali w dół. Zapytałem niedawno arcybiskupa Nycza półżartem, czy polscy biskupi wybraliby dziś Karola Wojtyłę na papieża. Odpowiedział, że tak, ale pewnie niedużą większością.

Niestety przed tą degeneracją Kościoła nie ma kto wybronić. Takie zadanie w przeszłości przyjmowali na siebie kardynałowie Sapieha, Wyszyński czy Wojtyła. Dziś nie ma już takiej osoby. Nie sądzę, by ktokolwiek z obecnych dostojników Kościoła był w stanie unieść taki ciężar. Sytuacja jest beznadziejna i ma poważne konsekwencje. Obserwujemy dziś dramatyczny - mieszkam na wsi i mogę to potwierdzić własnymi obserwacjami - spadek frekwencji podczas nabożeństw. Kościół w mojej miejscowości był zawsze wypełniony po brzegi, część wiernych musiała stać na zewnątrz. Dziś jest ich o połowę mniej. To wynik utraty szacunku dla instytucji Kościoła.

Jaką zatem rolę pełni dziś Kościół w Polsce? Odpowiem dyplomatycznie: Bóg raczy wiedzieć. Z pewnością nie zajmuje się tym, czym powinien - czyli sytuacją społeczną, biedą i przede wszystkim religijnością. Zajmuje się ciągle - tak samo jak w czasach mojego dzieciństwa - walką z permisywizmem seksualnym we wszystkich możliwych postaciach i walką z alkoholem, co zresztą jest nieszczere, bo znaczna część księży często po niego sięga. Kościół jest czymś, co doskonale symbolizuje Polskę zdziecinniałą. Ten Kościół w gruncie rzeczy nie robi nic. Spadek liczby studentów seminariów nie wynika jedynie z tego, że pozycja proboszcza nie jest już taka sama jak 50 czy 100 lat temu. Coraz wyraźniejszy spadek powołań wynika także z tego, że Kościół przestał być instytucją w jakikolwiek sposób atrakcyjną.

W Polsce jest potencjał dla odrodzenia wiary. Jest wielu religijnych młodych ludzi. Nie chodzi o to, że rozum wygrywa z wiarą i dlatego Kościół traci. To sekularyzacja, którą Kościół zafundował sobie sam.

Bronisław Łagowski:

Gdy nie ma ludzi wierzących, zwycięża cynizm

Mój stosunek do Kościoła zmieniał się w czasie. W latach 70. byłem politycznym katolikiem. Przebywałem w środowiskach katolickich, współpracowałem z "Tygodnikiem Powszechnym". Kiedyś dyskutowaliśmy, między innymi z Januszem Szpotańskim, jakimi środkami należy zwalczać komunizm. Szpotański wykrzyknął wtedy: "Na Najświętszej Panience trzeba jechać!". Ja myślałem wówczas podobnie. Polityczny katolicyzm, który funkcjonuje obecnie, wydaje mi się jednak skrajnie nie na czasie. Jest głupi i szkodliwy. W jakim celu cynik, hipokryta wiąże się z religijnym autorytetem? Aby zabezpieczyć swoje stanowisko i poglądy przed krytyką oraz by przydać sobie autorytetu za sprawą społecznej potęgi Kościoła. Polityka korumpuje religię, a religia politykę.

Nie ma dziś wojny Kościoła ze społeczeństwem świeckim z tego prostego powodu, że Kościół społeczeństwo zdominował. Jeśli kiedyś taką wojnę prowadzono, to Kościół ją wygrał. W historycznym procesie, dzięki któremu ta instytucja zyskała obecną potęgę, nie ma nic tajemniczego. W okresie komunizmu Kościół był główną instytucją opozycyjną. Kiedy komuniści przestali z Kościołem walczyć, zaczęli go sobie zjednywać i czynić na jego rzecz daleko idące ustępstwa. Po 1989 roku do zdobyczy, które uzyskał od tak zwanych komunistów, Kościół dodał sobie kolejne i ciągle przyswaja nowe. Stał się potęgą, która nie zadowala się niczym i korzysta z koniunktury politycznej, aby odzyskiwać dobra materialne. Czyni to bez żadnych hamulców, dokonując rażących nadużyć.

Są to jednak sprawy tak oczywiste, że nie chciałbym się nad nimi rozwodzić. Znacznie ciekawsze wydaje mi się coś innego. Po pierwsze wytworzenie się w Polsce postmodernistycznej mieszanki religii i politycznego cynizmu. Dotyczy to mediów, inteligencji katolickiej oraz grup rządzących lub pretendujących do rządzenia. A także środowisk intelektualnych. Łączenie myślenia religijnego, w którym głównym problemem jest eschatologia - kwestie przeznaczenia człowieka i zbawienia - z polityką, gdzie dominuje doczesność i załatwianie spraw praktycznych, powoduje, że równocześnie stosowane są zupełnie przeciwstawne kryteria. To bardzo demoralizuje myślenie. Druga sprawa, która wydaje mi się ważna, to oddzielenie moralności od religii w Polsce. Kościół od zawsze uchodził za nauczyciela moralności. Nawet jeśli odstępował od tej misji, był do niej przywoływany przez wiernych. W dzisiejszej Polsce jednak te dwie rzeczy zupełnie się od siebie oddzieliły. Zaangażowanie religijne manifestowane publicznie wcale nie idzie w parze z wyższymi standardami moralnymi - hierarchowie oraz politycy i dziennikarze demonstrujący religijność i zaangażowanie w sprawy Kościoła pozwalają sobie na niebywały cynizm.

W Polsce z pewnością zmniejsza się oddziaływanie światopoglądu religijnego. Osłabienie wpływów religii widać choćby w tym, że nie toczy się dziś o nią żaden ostry spór. Można na ten temat mówić cokolwiek się komu podoba. Chociaż byle co może być obrazą uczuć religijnych, nic nie jest herezją. Nikt nie jest prześladowany za głoszenie poglądów antyreligijnych. Może co najwyżej mieć utrudniony dostęp do mediów - wszystkie telewizje zarówno prywatne, jak i państwowe są tubami propagandowymi Kościoła i przyjmują stanowisko tej instytucji jako naturalne i niepodlegające zakwestionowaniu. Przy różnych okazjach - jak na przykład rocznica śmierci czy wyboru papieża - organizuje się coś w rodzaju zbiorowego obłędu religijno-moralnego. Z Kościołem liczy się Sejm, władza wojewódzka i - co zdumiewające - także uniwersytet: nie ma już uroczystości akademickich, które nie zaczynałyby się od mszy. Uniwersytety podporządkowały się dobrowolnie autorytetowi Kościoła. Nie jest to skutek egzaltacji uczuciowej, lecz przejaw konformizmu i lęku przed nową władzą. Kościół po prostu przyzwyczaił społeczeństwo do tego, że odgrywa znaczącą rolę, że ma głos decydujący w sprawach, co do których zakładaliśmy jego rozdział od państwa. To podporządkowanie jest jednak sztuczne, powierzchowne i nie angażuje głębszych przekonań. Można się więc spodziewać, że w przyszłości nastąpi naturalne zobojętnienie, a być może nawet obrócenie się społeczeństwa przeciwko Kościołowi.

Postmodernistyczna mieszanka religijności i politycznego cynizmu doprowadzi do tego, że element cynizmu w tej mieszance z czasem weźmie górę. Być może powtórzy się sytuacja, jaka miała miejsce w poprzednim ustroju, który ja nazywam teokracją ateistyczną. Komunizm nigdy nie został przyjęty jako prawda. Nie był zwalczany argumentami, ponieważ nie zasługiwał na merytoryczną dyskusję. Został podmyty cynizmem - przestrzeń, jaką zostawił po sobie, zajął właśnie cynizm. Wydaje mi się, że również religia nie będzie zwalczana w otwartej dyskusji - choćby dlatego, że najpierw musieliby pojawić się ludzie wierzący na serio, by można było z nimi dyskutować. Pozycja Kościoła nie będzie zwalczana w otwartej walce na argumenty, ale przez naturalną przewagę cynizmu nad udawaną wiarą.

Narzeka się, że poziom intelektualny polskiego Kościoła i polskiej teologii jest niski, podczas gdy tak naprawdę niski nie jest. To zresztą zarzut nietrafny - czy ten poziom jest wysoki, czy niski pozostaje sprawą drugorzędną. Religia i Kościół odgrywają przecież pozytywną rolę w sferze, która z wysokim intelektualizmem nie ma nic wspólnego - to znaczy na wsi i w małych miasteczkach. Kościół pozostał jedyną siła integrującą wspólnoty lokalne, wiejskie, małomiasteczkowe. Podobną rolę odgrywa kult maryjny, który także jest krytykowany przez osoby stawiające Kościołowi wysokie wymagania intelektualne. Mit chrystologiczny jest w moim przekonaniu zbyt nieludzki jak na wrażliwość współczesnego człowieka. Przedstawmy sobie jego treść: dwa tysiące lat temu w Palestynie urodził się Bóg, a potem został umęczony i ukrzyżowany. A do tego twierdzi się, że wszystko zostało z góry ukartowane przez Boga Ojca, w pełni świadomego, co się stanie. W tym micie jest coś niesłychanie okrutnego i niesłychanie obciążającego ludzkie sumienie. Obciążaniu ludzkiego sumienia ma on zresztą służyć. Natomiast kult maryjny, postawienie Matki Boskiej w centrum życia religijnego, bardzo humanizuje tę religię.