— Zdobyczny czołg! Zdobyczny czołg! — dolatywało z ulicy. Mnie też udzielił się ten entuzjazm. To było po prostu wspaniałe, nie mogłam w to uwierzyć. Sytuacja coraz trudniejsza, Niemcy w natarciu, po naszej stronie pada coraz więcej rannych i zabitych, dramat. A tu nagle taki sukces. Wszystko to wyglądało jak sen. Jak jakaś defilada zwycięstwa. A może, pojawiła się myśl, to naprawdę koniec? Może Niemcy kapitulowali? Może wygraliśmy?
Gdy czołg skręcił w Kilińskiego, tłum zgęstniał i zaczął coraz bardziej napierać na czołg, każdy chciał go dotknąć. Ludzie wylegli z mieszkań, z piwnic. Maszyna posuwała się powoli, wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. A jednocześnie było takie wyraźne. Pamiętam najdrobniejsze detale. Jakiś mężczyzna wręczył idącej obok pojazdu młodziutkiej sanitariuszce bukiet kwiatów. Uśmiechnęła się szeroko, poprawiła odruchowo włosy.
Wtedy coś mnie tknęło, spojrzałam na czołg. Chyba zaczęło się coś w nim psuć, coś zaczęło powoli zsuwać się z pancerza. Z góry było wszystko widać jak na dłoni. Coś się odłączyło od konstrukcji i zaczęło spadać na ziemię... Zamarłam, ale ludzie na około niczego nie zauważyli. Euforia była zbyt wielka. Jakiś mały chłopczyk, na oko czteroletni, podbiegł do samej gąsienicy, otworzył szeroko buzię, żeby krzyknąć z radości....
W tej samem sekundzie nastąpiła eksplozja. Największa z eksplozji, jaką kiedykolwiek widziałam. Głucha detonacja, oślepiający błysk i fala uderzeniowa, która zatrzęsła ziemią. W promieniu dobrego kilometra wszystkie szyby wyleciały z okien, ludzi zwaliło zaś z nóg. Jakieś martwe ciało — najprawdopodobniej kierowcy — wleciało z impetem na nasz balkon. To był sam korpus — bez głowy, rąk i nóg — który odbił się od ściany budynku i potężnie uderzył mnie w plecy. Przewróciłam się, byłam cała we krwi i kawałkach wnętrzności.
Fala uderzeniowa rozpruła mi spódnicę, całe ubranie wisiało na mnie w strzępach. Wówczas jednak nawet tego nie zauważyłam. Byłam w szoku, dzwoniło mi w uszach. Rzuciłam się w panice do środka, do mieszkania, niewiele widząc w kłębach unoszącego się wszędzie, gryzącego pyłu. Razem z innymi powstańcami zbiegłam na dół, a stamtąd na podwórze. A tam… pandemonium. Tak chyba musi wyglądać piekło.
Pył powoli opadał, a ulicami chodzili w kółko oszołomieni, ranni ludzie. Chodniki były usłane trupami i wijącymi się rannymi. Nieludzkie wycia, błaganie o pomoc, zapach prochu zmieszany ze słodkim swądem spalonego ciała. Spojrzałam pod nogi, przeraźliwie zdeformowane ludzkie ciało, a właściwie jego resztki, pełzały po podwórzu. Zaczęłam się krztusić, miałam odruch wymiotny. Jakiś leżący na ziemi chłopak wyjął scyzoryk i wył do jednej z moich koleżanek:
— Dobij mnie!
Zawróciłam i popędziłam na górę po moją torbę sanitarną. Dopiero w tej chwili uświadomiłam sobie, że zostałam ranna, na szczęście bardzo lekko. Nie miałam jednak czasu, żeby myśleć o sobie. Trzeba było przenieść rannych do szpitala. Ale jak to zrobić? Rannych były setki. Cała ulica była pokryta lepką mazią, w której grzęzły nasze podeszwy. To było połączenie ludzkiej krwi, z kurzem i pyłem. Trudno było w tym iść.
Spojrzałam w górę i zmartwiałam. Na oknach, rynnach i balkonach wisiały fragmenty ludzkich ciał. Nogi, ręce, korpusy, kiszki. W tłumie chodziły kobiety i przeraźliwymi, obłąkanymi głosami nawoływały dzieci. Nikt im jednak nie odpowiadał...
Masakra na Kilińskiego, którą spowodowała eksplozja niemieckiego czołgu wypakowanego materiałami wybuchowymi, należy do najbardziej tragicznych epizodów Powstania Warszawskiego. Zginęło wówczas kilkaset osób. Ci, którzy byli jej świadkami, nie zapomną tego do końca życia. Do dzisiaj, gdy zamykam oczy, widzę te koszmarne obrazy. Później dowiedziałam się, że w tym morzu trupów leżał mój cioteczny brat. Dostał odłamkiem w tętnicę, i zginął na miejscu. Przynajmniej się nie męczył.
CZYTAJ TAKŻE:
"Ocaliłam ojca braci Kaczyńskich". Ciotka prezydenta Komorowskiego i inne dzielne dziewczyny z Powstania >>>