Towarzystwo Dziennikarskie, które monitoruje kadrową karuzelę w mediach publicznych, podaje, że liczba dziennikarzy – ofiar dobrej zmiany – sięgnęła już 170 osób. – Spora część w tej grupie to dziennikarze pracujący na kontraktach. Formalnie nie zostali zwolnieni, ale musieli odejść, bo kierownictwo nie odnowiło z nimi umów. Niektórzy zniknęli z grafiku z dnia na dzień, inni sami odeszli. Byli też tacy jak były szef "Teleexpressu", których przeniesiono do innych redakcji. W przypadku Jerzego Modlingera, który jest pracownikiem chronionym, padło na telewizyjną komórkę, rzekomo szkolącą dziennikarzy – opowiada Seweryn Blumsztajn, prezes Towarzystwa Dziennikarskiego.
To nie pierwszy raz, kiedy polityczna miotła w mediach publicznych poszła w ruch, bo czystki robili zarówno ludowcy, lewica, jak i Platforma. Ale tym razem skala zwolnień była większa. W ciągu kilku tygodni bez pracy znalazło się kilkadziesiąt osób. Potem grupa rosła – i nadal się powiększa. Co się z tymi ludźmi dzieje? Gdzie wylądowali? Knują i żyją żądzą odwetu na PiS czy chcą jak najszybciej o dziennikarstwie zapomnieć?
Chłonny internet
Trwa jeden z największych testów na chłonność medialnego rynku od lat. Jego wynik jak na razie nie jest szczególnie imponujący. – Nikt nie czekał na nas z otwartymi ramionami. Wiedziałam, że znalezienie pracy będzie trudne, bo w samej Warszawie było na początku roku około setki dziennikarzy w podobnej sytuacji. Teraz jest ich jeszcze więcej, to prawdziwa czystka – mówi Ewa Rogala, która przez lata prowadziła serwisy informacyjne w Programie I Polskiego Radia. Teraz pisze dla Wirtualnej Polski, prowadzi też kilka projektów związanych z mediami społecznościowymi.
Etatu nie ma, jest wolnym strzelcem. I próbuje odnaleźć się w tej sytuacji. – Czy słucham publicznego radia? Coraz rzadziej. Telewizji publicznej już nie oglądam. Dla świętego spokoju – mówi. W rozgłośni pracowała 13 lat. – Dziś, z perspektywy kilku miesięcy, czuję ulgę, że nie muszę robić tego, co robią moi dawni koledzy z redakcji. Dostrzegam pozytywne strony dobrej zmiany. Nie zajmuję się już polityką, teraz mam więcej do czynienia z kulturą, co bardzo mnie cieszy. Ale jednego żałuję, że nie miałam możliwości pożegnania się ze słuchaczami. Przez ponad dekadę spotykałam się z nimi codziennie, a tu nagle nie było mi wolno powiedzieć na antenie: "Dziękuję, do usłyszenia”. To bolało najbardziej – mówi.
Kilkoro z grona zwolnionych dziennikarzy TVP znalazło pracę w Agorze. Za serwis wideo "Gazety Wyborczej" odpowiadają m.in. Maciej Czajkowski, były sekretarz redakcji "Wiadomości", oraz była reporterka polityczna Justyna Dobrosz-Oracz, którą z "Wiadomości" w skandaliczny sposób zwalniała publicznie posłanka PiS Krystyna Pawłowicz. W radiu TOK FM można usłyszeć Karolinę Lewicką, wyrzuconą z TVP Info po kontrowersyjnym wywiadzie z ministrem kultury. Audycję prowadzi tu również Piotr Maślak. Ale oboje z anteną byli związani, zanim nowe szefostwo TVP im podziękowało.
– Media nie mają pieniędzy, jest ich co prawda coraz więcej, ale są coraz biedniejsze – tłumaczy Blumsztajn. Zwraca uwagę, że niewielu wyrzuconych dziennikarzy zostało przyjętych do największych stacji komercyjnych. TVN przejął Jacka Tacika, Dianę Rudnik i Piotra Kraśkę, a Polsat do niedawna nie miał w swoich szeregach żadnej z ofiar dobrej zmiany. Ostatnio do stacji trafiła dziennikarka TVP Warszawa, odsunięta od prowadzenia za to, że pozwoliła koledze pożegnać się z widzami. Ale na tym koniec. Rynek żył w przekonaniu, że to efekt polityki Polsatu, który nie chce się narażać PiS. – Solorz ma rozliczne interesy, w których państwo ma ogromne możliwości presji – zauważa Blumsztajn. Szefowa polsatowskich "Wydarzeń" Dorota Gawryluk zaprzeczała, twierdząc, że dla jej pracodawcy liczą się kompetencje. Pracownicy Polsatu nieoficjalnie przyznają, że dla nowych osób zwyczajnie nie ma miejsca i pieniędzy, bo zespoły są kompletne. Ale politycznych względów też nie wykluczają.
Zupełnie inaczej sytuacja wygląda w przypadku nowych mediów. Do sieci trafiło wielu "wymiecionych" z TVP i Polskiego Radia. Z Tomaszem Lisem na czele. Jego sztandarowy program "Co z tą Polską?" co tydzień emitowany jest w Onecie pod wymyśloną na potrzeby internetowego pozycjonowania "oryginalną" nazwą "Tomasz Lis". Dla tego portalu materiały wideo robi też były reporter czołowego serwisu TVP1 Kamil Dziubka. Piotr Jaźwiński, który z "Wiadomości" wyleciał po 24 latach pracy, jest redaktorem w serwisie Gazeta.pl, a twarzą Wirtualnej Polski miał zostać Piotr Kraśko, gwiazda "Wiadomości". Właściwie wszystko było dogadane, ale dziennikarz porzucił internet, gdy na horyzoncie pojawiła się propozycja od Edwarda Miszczaka z TVN. Dziś Kraśko prowadzi śniadaniowe "DD TVN" i "Fakty z zagranicy" w TVN24 BiŚ. Jego znajomi mówią, że w prywatnych rozmowach Kraśko porównuje się do żony alkoholika, która w końcu zrozumiała, że można żyć inaczej.
Cała grupa dziennikarzy z TVP trafi też zapewne do nowych kanałów telewizyjnych, które do końca roku zadebiutują w naziemnej telewizji cyfrowej. Informacjami oraz publicystyką w tworzonym przez Grupę ZPR Media (m.in. wydawca "Super Expressu" i właściciel Fokus TV) zajmuje się Tomasz Sygut, były dyrektor Telewizyjnej Agencji Informacyjnej. Z moich informacji wynika, że prowadzi rozmowy m.in. z Jarosławem Kulczyckim. Z kolei do kanału tworzonego przez WP kierownictwo ściąga m.in. Małgorzatę Serafin i Kamilę Biedrzycką-Osicę.
– Nie znam nikogo, kto po odejściu z TVP głodowałby albo rozpaczał. Nikt z moich znajomych biedy nie klepie – przekonuje Izabela Leśkiewicz, wyrzucona z TVP Info po aferze z relacjonowaniem marszu KOD na antenie. Prezes telewizji nie chciał, by marsz był relacjonowany na żywo, bo ważniejsze miała być posiedzenie Konferencji Episkopatu Polski na temat Światowych Dni Młodzieży. Leśkiewicz się postawiła. I szybko z TVP wyleciała. Dziś jest rzeczniczką dwóch niepublicznych szpitali. – Miałam kilka propozycji z mediów, głównie newsowych, ale pomyślałam, że to dobry moment na zmianę. Chciałam się nauczyć czegoś nowego. Poza tym każdy, kto rozstaje się z TVP, szybko zaczyna rozumieć, że życie toczy się gdzie indziej. Newsy będę miała zawsze we krwi, ale dziś newsy to już nie TVP Info. Czy oglądam? Coraz rzadziej. Kolegom, który musieli tam zostać, współczuję. To nie znaczy, że oni nie mają kręgosłupów. O tych, którzy pracę w narodowej telewizji traktują dziś jako misję życia, szkoda gadać – mówi.
Pociągi pod redaktorskim nadzorem
Wyrzucanym bądź zmuszanym do odejścia dziennikarzom najczęściej towarzyszą poczucie żalu i rozgoryczenia oraz zniechęcenia. Zwłaszcza jeśli z mediami publicznymi byli związani przez lata. Ale są i tacy, którzy polityczną miotłę przyjęli z dystansem. Igor Sokołowski przyznaje wprost, że wiedział, na co się pisze. Do TVP Info trafił z TVN24. – Zdawałem sobie sprawę z tego, gdzie idę i czym grozi praca w mediach publicznych – mówi.
Ale też miał komfort, którego koledzy mogą mu pozazdrościć. Inny fach w ręku. Notabene jego historia to świetny dowód na to, że powodem zwolnienia z telewizji mogą być błahostki. – Mam wrażenie, że padłem ofiarą chwilowej fanaberii Jacka Kurskiego– śmieje się Sokołowski. Opisuje, jak w czasie ostatniej rozmowy z szefem kanału dowiedział się, że przez niego ten wyszedł na głupka przed Kurskim. Prezes TVP w czasie odwiedzin na placu Powstańców sam zaordynował bowiem, w jakiej kolejności mają się wypowiadać komentatorzy. A Sokołowski kolejność zmienił – na prośbę gościa, który chciał wyjść wcześniej ze studia. Ten drugi, z "Naszego Dziennika", który wisiał na telefonie, musiał chwilę poczekać. – I wyciągnięto mi przy okazji, że tydzień wcześniej nie chciałem puścić setki prezesa PiS. Mariusz Pilis zapytał mnie: Co zrobisz, jeśli wydawca zmieni ci startówkę? Odpowiedziałem, że i tak powiem to, co sobie zaplanowałem, bo nie muszę czytać z promptera. "Ma pan czytać to, co wydawca napisze” – odparł Pilis. A ja stwierdziłem: "Oj, to się chyba nie dogadamy”. Szanuję go jednak, że tego dnia pozwolił mi poprowadzić serwis wieczorny, dzięki temu miałem szanse pożegnać się z widzami – mówi Sokołowski.
Jeśli chodzi o jego dalszą karierę zawodową, to zdecydowanie najciekawszy przypadek. Sokołowski kieruje 300-osobowym zespołem na kolei. – Pochodzę z kolejarskiej rodziny, wychowałem się na kolei i po podstawówce złożyłem nawet papiery do kolejówki. To matka mnie przekonała, żeby pójść do liceum – opowiada Sokołowski. Przez kilka lat łączył dziennikarstwo: najpierw w TVN24, potem w TVP Info, z pracą dyżurnego ruchu. Na pół etatu. W zeszłym roku dostał awans na naczelnika ds. inżynierii ruchu, więc zwolnieniem z TVP się nie przejął.
Z mediami całkowicie nie zrywa, prowadzi rozmowy. – Ale już z pozycji człowieka, który ma zupełnie inną pracę, a w mediach realizuje się po godzinach – mówi.
Śladem niepokornych?
– Moje koleżeństwo nie odrobiło lekcji, którą przyniosło życie. Do tej pory w wynikach popularności telewizyjnych twarzy przoduje Kamil Durczok. A co się wydarzyło, gdy on zniknął z wizji? Nic. Oglądalność "Faktów” nie drgnęła. Podobnie było z Jarkiem Kuźniarem, który najpierw odszedł z TVN24, a potem z "DD TVN”. Musimy się liczyć z faktem, że zastąpią nas piękni dwudziestoletni, i szukać poczucia bezpieczeństwa oraz stabilności w innym zawodzie – mówi Sokołowski.
Sęk w tym, że większość dziennikarzy zna się tylko na jednej robocie. Trudno się im przestawić nagle na zupełnie inne zawodowe tory. Wielu – jak Adam Feder czy Beata Tadla – zaczyna prowadzić własny biznes oparty na medialnych szkoleniach i produkcji telewizyjnej. Ale do tego najlepiej mieć znaną twarz. Osobom "niewizyjnym" pozostaje przejście na drugą stronę, czyli do PR-u, albo próba budowy własnych mediów.
W przeszłości, gdy zwalnianych w ramach czystek politycznych dziennikarzy rynek nie mógł wchłonąć albo oni sami nie widzieli dla siebie odpowiedniego miejsca, powstawały nowe media. Miotła była impulsem do rozwoju medialnego poletka. Zwłaszcza na prawej stronie sceny. W latach 90. tzw. pampersi (młodzi dziennikarze ściągnięci do TVP przez jej ówczesnego prezesa Wiesława Walendziaka) stworzyli TV Puls i Radio Plus oraz "Życie", kilka lat później dziennikarze niepokorni zbudowali własne portale, tygodniki, a nawet telewizję. – Jeden z kolegów po fachu z Telewizji Republika powiedział mi niedawno: jesteście w takiej samej sytuacji, w jakiej my byliśmy. Sęk w tym, że na rynek w jednym czasie nie trafiło prawie 200 prawicowych dziennikarzy bez pracy. Utworzyliśmy medium podziemne, ale nie jesteśmy jednostronną tubą – broni się przed takimi porównaniami Katarzyna Pilarska, szefowa radia Medium Publiczne.
To inicjatywa Ewy Wanat oraz Rafała Betlejewskiego. Wanat została zwolniona z publicznego Radia dla Ciebie za kontrowersyjny wpis na Facebooku, Betlejewski odszedł z nią w geście solidarności. Razem założyli fundację oraz Medium Publiczne, na które składają się portal internetowy, kanał na YouTubie i radio. Całość tworzy dziś ok. 50 stałych współpracowników. Większość robi to po godzinach – mają pracę, i to w różnych zawodach. Ktoś jest wykładowcą, ktoś pracuje na budowie. Jest też paru dziennikarzy, w tym również z radiowej Jedynki. Własne audycje prowadzą Przemysław Szubartowicz i Krzysztof Rzyman. – Nie chcemy robić radia dla lewaków, lecz antenę otwartą dla wszystkich. Nie zamierzamy tu też budować drugiej radiowej Jedynki. Unikamy polityki, skupiamy się na tematach społecznych. Nie damy rady stać się realną alternatywą dla mediów publicznych z uwagi na olbrzymie dysproporcje: u nas nie mamy IAR, nie ma kto robić informacji. Za to pielęgnujemy stare dobre zasady rzetelnego dziennikarstwa, żeby dotrwały do lepszych czasów – mówi Pilarska.
W odróżnieniu od tzw. mediów niepokornych nie mają wsparcia finansowego ze strony żadnej z partii politycznych i nie zabiegają o nie. Choć od polityki trudno im się będzie oderwać, choćby dlatego, że twarzą przedsięwzięcia – obok Wanat i Betlejewskiego – jest Anna Grodzka, była posłanka Ruchu Palikota.
Medium Publiczne zbiera pieniądze od czytelników i słuchaczy: od trzech miesięcy apeluje, by abonamentową kwotę 22 zł miesięcznie przekazywać – zamiast na rzecz TVP i PR – do ich fundacji. Nie zdradzają, ilu mają darczyńców i jaką sumę udało się zebrać do tej pory. Przyznają, że nie są to duże kwoty. Wszyscy – łącznie z Pilarską – pracują jako wolontariusze. Pilarska była związana z radiową Jedynką dokładnie przez trzy lata i trzy miesiące, wcześniej pracowała w Radiu Katowice. W grudniu dostała długo wyczekiwany etat. – Już po akcji z hymnem i zwolnieniu Kamila Dąbrowy wiedziałam, że będę musiała szukać nowej pracy. Złożyłam wypowiedzenie i nikt mnie szczególnie nie zatrzymywał – wspomina.
Zaraz po odejściu z PR przez trzy miesiące zajmowała się promocją płyty Karoliny Cichej. W najbliższych dniach jest umówiona na rozmowę o pracę. Ale nie chce zdradzać, gdzie aplikuje. – Mam dość mediów, chciałabym rozwijać inne pasje, bo dziennikarsko czuję się zmęczona. Zawodowo wolałabym spróbować pracy poza branżą – przyznaje Pilarska. Czy słucha Jedynki? – Ależ skąd. Wolę Radio Slovensko – żartuje.
Wewnętrzne spory
W budowę nowego medium zaangażowała się z kolei była szefowa Trójki Magda Jethon. Portal KODuj24.pl ma być początkiem medialnej ofensywy Komitetu Obrony Demokracji, w planach są bowiem telewizja i radio. Ale nie wiadomo, czy znajdą się na to pieniądze. Jethon przyznała, że portal tworzą wolontariusze. W tym wiele znanych nazwisk: Magdalena Środa, Chris Niedenthal, Krystyna Kofta. Swój tekst opublikował m.in. Jerzy Sosnowski, były kierownik redakcji publicystyki w radiowej Trójce, zwolniony za czasów poprzedniej szefowej, Pauliny Stolarek-Marat, która dzień po tym, jak zakomunikowała mu decyzję zarządu i zaproponowała odejście za porozumieniem stron, sama rzuciła papierami. – Moja współpraca z KODuj24, żeby być ścisłym, sprowadziła się jak dotąd do napisania jednego tekstu. Magdę Jethon cenię i lubię, obiecałem jej ewentualne dalsze teksty, w miarę potrzeb i czasu. Ale na razie się nie złożyło, bym coś kolejnego napisał – mówi Sosnowski.
Zwraca uwagę, że zaraz po uruchomieniu KODuj24.pl Jethon zaatakował nie kto inny jak Rafał Betlejewski, za to, że robi "upolitycznione medium". – Atak Betlejewskiego i wywodzące się stamtąd pytania o upolitycznienie mam za przejaw zrozumiałej, choć w mojej opinii niemiłej i niepotrzebnej, wojny wizerunkowej. Widocznie uznano, że po stronie "nie-PiS” nie ma miejsca na więcej niż jedno medium internetowe, i zaczęła się walka o to, czy będą nim Media Publiczne, czy coś innego. W ten sposób osłabiamy jednak naszą stronę i mimowolnie wspieramy partię rządzącą – mówi Sosnowski. On sam nie obawia się "ukierunkowania ideowego" portalu KODuj24.pl. – Głównie ze względu na moją ocenę generalnej sytuacji w mediach. Otóż nie da się ukryć, że partii obecnie rządzącej udało się spolaryzować Polskę tak bardzo, że właściwie nie sposób wskazać żadnej inicjatywy publicznej, która nie dawałaby się określić w stosunku do zasadniczego podziału PiS – nie -PiS – wyjaśnia. Co ciekawe, podobne spory trawiły swego czasu prawicowych dziennikarzy – podziały w tym środowisku są widoczne do dziś.
Sosnowski, podobnie jak wielu innych zwolnionych dziennikarzy, ma już dosyć. – Jestem tak zniesmaczony tym, co się stało z mediami publicznymi w Polsce, że właściwie wycofałem się z zawodu dziennikarza i próbuję sobie i innym przypomnieć, że jestem pisarzem, który popracował 16 lat w radiu, a nie radiowcem, któremu zdarza się pisać książki. Lubiłem tę pracę, starałem się ją porządnie wykonywać, praca pod poprzednim kierownictwem Trójki była przyjemnością i zaszczytem. Ale jeśli mój naród dopuszcza do tego, by za to wszystko taki zespół, jaki tworzyliśmy, nie został nagrodzony, ale rozbity, to mam ochotę powiedzieć: "A, sp...cie”. Choć nie jestem ciągle pewien, do kogo mam to skierować. Bo przecież nie do słuchaczy Trójki, których mi szkoda – mówi.
W planach ma napisanie trzech książek, a jesienią zaczyna zajęcia na jednej z prywatnych uczelni, trochę jeździ po kraju ze spotkaniami i – jak mówi – w gruncie rzeczy nie narzeka.
Nie knujemy
Sosnowski wytoczył już sprawę Polskiemu Radiu, przy czym nie o przywrócenie do pracy, lecz – dla zasady – o odszkodowanie. Czeka na proces. Szef Towarzystwa Dziennikarskiego, które zaproponowało wszystkim pomoc prawną, przyznaje, że niewielu dziennikarzy procesuje się z byłym pracodawcą. – Wielu nie ma do tego podstaw prawnych. Ale są też tacy, którzy z tych czy innych względów nie chcą wchodzić na drogę sądową. To błąd – mówi Blumsztajn.
Z Polskim Radiem wygrał w pierwszej instancji zwolniony dyscyplinarnie były szef Jedynki Kamil Dąbrowa. W proteście, jak tłumaczył, przeciwko dobrej zmianie, która dokonała się na początku roku, i łamaniu standardów puszczał na antenie co godzinę hymn państwowy. Jego akcja tak nowe kierownictwo, jak i prawą część opinii publicznej doprowadziła do szewskiej pasji. Dąbrowa długo bez zajęcia nie pozostawał, wrócił do prowadzenia "Szkła kontaktowego" w TVN24.
Za Dąbrową w Jedynce poleciały głowy. Choć to nie jest do końca precyzyjne określenie. Jak informuje nas Polskie Radio, ze spółką rozstało się do tej pory 34 dziennikarzy na etacie i 30 współpracowników. Większość etatowców odeszła za porozumieniem stron, współpracownikom najczęściej po prosto nie przedłużano umowy.
Justyna Dżbik-Kluge z Polskiego Radia odeszła sama i – jak mówi – nie czuje się ofiarą dobrej zmiany. – Pochodzę z rodziny dziennikarskiej, wierzę, że media publiczne powinny być jak BBC. Ale w Polsce ich poziom obniżył się do tego stopnia, że trudno było to zaakceptować. Nie chodziło tylko o politykę, ale przede wszystkim o promowanie byle jakiego dziennikarstwa i zatrudnianie dyletantów – przyznaje. Wspomina rozmowę Antoniego Trzmiela, którego z TV Republika do radiowej Jedynki ściągnął jej nowy szef, z Cezarym Gmyzem. Zapowiadała ten wywiad w ramach prowadzenia zlikwidowanego przez nowe szefostwo magazynu popołudniowego. – Słuchałam tego wywiadu w reżyserce i coraz szerzej otwierałam oczy ze zdumienia. To się działo w samym środku afery o agenturalną przeszłość Lecha Wałęsy. To był jednostronny sąd nad byłym prezydentem. Gmyz wydał wyrok, a Trzmiel pytał tak, by tylko utwierdzić słuchaczy w przekonaniu, że Wałęsa był agentem, kapował na kolegów i brał za to pieniądze. Zero drugiej strony. Pod koniec wywiadu co prawda Trzmiel się zorientował i próbował zadawać pytania w kontrze do tego, co mówił jego gość, ale już było za późno. Boże, pomyślałam, jak ja mam wrócić do studia po czymś takim? – wspomina dziennikarka.
Wtedy czara goryczy się przelała. Nowej pracy zaczęła szukać niedługo po zmianach na górze. Zajęło jej to dwa miesiące. Odeszła do radiowej ZET-ki, gdzie prowadzi program "Halo ZET". – Nas, dziennikarzy, praca nie szuka, bo kryzys w mediach trwa od 2008 r. Szukałam w kilku miejscach. Miałam propozycję współpracy z medium KOD. Szanuję ich działanie, ale nie jestem kodowcem. Interesuje mnie po prostu konkretna dziennikarska, rzetelna i obiektywna robota. O moich poglądach i ideałach, w które wierzę, mogę pogadać przy piwie, nie przy mikrofonie. Znam się z ludźmi, którzy już nie pracują w Polskim Radiu – z Tomkiem Michniewiczem prowadziłam wiele świetnych audycji w Czwórce, Kasia Pilarska była moim wydawcą w Jedynce, pan Tomasz Zimoch jest moim radiowym mentorem, ale każdy z nas ma swoją historię. Nie spotykamy się teraz w żadnej grupie, by planować rewoltę byłych pracowników Polskiego Radia – mówi.
W odróżnieniu od dziennikarzy wyrzucanych z mediów publicznych przez ostatnie dwie dekady tym razem grupa jest szalenie niejednorodna. – Łączy ich to, że niekoniecznie są zwolennikami PiS. Ale to nie jest zorganizowana ideologicznie jaczejka – przyznaje Blumsztajn.
Wspólny wróg to za mało, by ich zjednoczyć czy zmobilizować. Poza tym, że niewątpliwie przyspieszą merytoryczny i jakościowy skok na plus w przypadku nowych mediów – bo dawno internet nie miał tak dużego zastrzyku profesjonalistów – trudno oczekiwać, że zmienią oblicze rynku. Bez wsparcia finansowego nie będą też w stanie zbudować własnych mediów, zwłaszcza że konkurencję w postaci silnych, liberalnych portali, stacji czy tytułów mają już sporą.