Kilka miesięcy temu, latem, odebrałam telefon od organizatorów obozu językowego w Londynie, na którym uczyła się moja nastoletnia córka. Dzwonili, by poinformować, że kilkanaścioro z ponad setki dzieci (w tym najbliższa koleżanka córki) choruje na świńską grypę. Ale – zapewniali – sytuacja jest opanowana. Matczyny instynkt kazał mi nie wierzyć w te zapewnienia i jak najszybciej zabrać córkę do Polski. Na szczęście ona sama zaprotestowała, oświadczając, że prędzej przykuje się do kaloryfera, niż pozwoli zabrać z obozu. Dlaczego na szczęście? Bo błyskawicznie okazało się, że chore dzieci (odseparowane oczywiście od zdrowych) jedno po drugim wracają do zdrowia, leczone zwykłą aspiryną i tamiflu. Nowych zachorowań nie było, bo pozostali obozowicze szybko nauczyli się, że mają myć ręce trochę częściej niż zwykle.

Reklama

Dlatego dzisiaj czytam doniesienia z Ukrainy z całkowitym spokojem. I wiem, że rację mają ci, którzy apelują, by nie panikować, bo ani ta grypa nie jest taka zabójcza, ani zagrożenie takie wielkie, jak niektórzy próbują nam wmówić.

A że z podejrzeniem grypy trzeba natychmiast iść do lekarza? O tym, jestem pewna, wszyscy doskonale wiedzą.