Niestety, dla unijnych przywódców najważniejsze okazało się poszukiwanie idealnych parytetów. O tym, kto nadaje się na dwa kluczowe stanowiska, decydowały głównie przynależność partyjna, kraj pochodzenia i płeć. Na przedstawienie przez kandydatów własnej wizji Europy, o co zabiegała Polska, zabrakło miejsca.
Traktat lizboński miał uczynić Unię silniejszą, bardziej przejrzystą – i jak z upodobaniem dodawali euroentuzjaści – mówiącą jednym głosem. Okazuje się, iż Unia, owszem, mówi jednym głosem – ale wcale nie potrzebuje silnego prezydenta, tylko kogoś, kto nie będzie jej przeszkadzał w realizowaniu własnych interesów.
Pocieszające może być tylko to, że brak jakiejkolwiek decyzji, na co jeszcze wczoraj wieczorem się zanosiło, byłby jeszcze gorszym rozwiązaniem. A Van Rompuyowi pozostaje życzyć, aby przekonał do siebie sceptyków – w końcu od 1 stycznia, chcąc nie chcąc, będzie on także naszym prezydentem.