Czyż nie straciliśmy wyjątkowej szansy na globalne przywództwo, nie mianując Tony’ego Blaira albo jakiejś innej gwiazdy, lub przynajmniej kogoś, czyje nazwisko potrafimy wymówić?

Reklama

Myślę, że nie. Przeciwnie – belgijski premier i brytyjska komisarz UE należeli do najlepszych kandydatów na stanowiska prezydenta Rady Europejskiej i wysokiego przedstawiciela ds. polityki zagranicznej. Mówię to nie dlatego, że znam tych dwoje polityków lepiej niż większość moich kolegów. Nie znam. Twierdzę tak, ponieważ mam inną interpretację wyzwań stojących przed UE w następnej dekadzie. W szczególności nie akceptuję dominującego poglądu, że fundamentalne problemy Europy to reprezentacja i komunikacja – czyli kwestie, które najlepiej miałby rozwiązać Blair.

Bo trzy fundamentalne problemy dzisiejszej UE to: niezdolność do wyznaczania precyzyjnych celów politycznych, brak konsekwencji i, co prawdopodobnie najważniejsze, słaba koordynacja w sytuacjach kryzysowych.

Krótko mówiąc, problemy Unii wymagają bardzo specyficznego rodzaju przywództwa. Spójrzmy na sytuację sprzed roku, kiedy UE nie potrafiła zareagować na kryzys finansowy. Komisja Europejska schowała głowę w piasek; Nicolas Sarkozy, prezydent Francji, która wówczas sprawowała rotacyjną prezydencję w UE, nie miał zamiaru uzgadniać wspólnej strategii z kanclerz Niemiec Angelą Merkel. Nie było nikogo, kto uderzyłby pięścią w stół.

Reklama

Mam więc nadzieję, że Van Rompuy okaże się kimś, kto podczas kryzysu nie opuszcza rąk, tak jak to zrobiło w ubiegłym roku zbiorowe kierownictwo UE. Jego osiągnięcia jako premiera Belgii są godne podziwu. Zanim objął to stanowisko rok temu, kraj znajdował się w środku poważnego kryzysu konstytucyjnego. Konflikt pomiędzy grupami językowymi narastał. Niektórzy obserwatorzy mówili nawet o podziale kraju na część flamandzką i walońską. Perspektywa ta wydawała się tak realistyczna, że niemal wszyscy uwierzyli w telewizyjny dowcip o podziale kraju. Na ekranie mogliśmy zobaczyć króla Alberta, który wraz z rodziną opuszcza Belgię. Zaniepokojeni byli nawet dyplomaci, którzy nie byli pewni, czy państwo, przy którym zostali akredytowani, jeszcze istnieje. W ciągu niespełna roku Van Rompuy zdołał zjednoczyć zwalczające się frakcje wewnątrz chwiejnej, wielojęzykowej koalicji. To te dokonania, a nie zamiłowanie do poezji haiku przekonały innych unijnych przywódców. Belgijski premier dał się poznać jako człowiek zdolny do precyzyjnego prześwietlania skomplikowanych procesów politycznych.

Krytycy twierdzą jednak, że Belgia jest niewielkim krajem, zamieszkanym przez nieco tylko ponad 10 milionów mieszkańców. Z pewnością nie da się jej porównać z 500-milionowym kolosem, jakim jest Unia. Nie sądzę jednak, by rozmiar miał tak duże znaczenie. UE pod wieloma względami bardziej przypomina Belgię niż jakikolwiek duży kraj członkowski. Podobnie jak UE Belgia jest językowo i kulturowo podzielona. Sztuka belgijskiego przywództwa politycznego polega na szukaniu konsensusu pomiędzy rozlicznymi frakcjami.

Dokładnie to będzie musiał robić prezydent Rady Europejskiej. W takich warunkach ostatnia rzecz, jakiej potrzebujemy, to charyzmatyczny lider z wizją. Nie ma sensu porównywać Van Rompuya z prezydentem USA Barackiem Obamą.

Reklama

Czy nominacja Van Rompuya oznacza, ze UE wyzbyła się wszystkich swoich aspiracji do globalnego przywództwa i skazuje się na kolejną dekadę kiszenia się we własnym sosie? Nie sądzę.

Dobra wiadomość jest taka, że przynajmniej przez dekadę nie będziemy rozmawiać, negocjować ani ratyfikować żadnego dużego europejskiego traktatu. Głównym zadaniem będzie sprawienie, by UE w obecnym kształcie funkcjonowała lepiej, a to w nieunikniony sposób oznacza przyjęcie na siebie większej odpowiedzialności za sprawy globalne. Jeżeli chcemy rozwiązać męczący problem niedorzecznej nadreprezentacji Europy w organizacjach międzynarodowych, potrzebujemy poważnego procesu politycznego, który doprowadzi do istotnych zmian politycznych i prawnych w kilku państwach członkowskich. Malowany prezydent, który będzie sprawiał wrażenie, że reprezentuje jednolity europejski front, tego nie dokona.

Nie ma oczywiście gwarancji, że Van Rompuyowi się powiedzie. Być może nie. Jednak z tego, co wiemy, ma on pewne kompetencje potrzebne, by rozwiązać konkretne problemy stojące w tym momencie przed UE. Belgijski premier wciąż ma mnóstwo czasu, by nas rozczarować. Do tej chwili jednak niech wątpliwości świadczą na jego korzyść.