To istotnie byłaby duża nowość, jeśliby po pięciu latach jałowych debat zapadła decyzja o przygotowaniu w NATO awaryjnych planów obronnych dla Litwy, Łotwy i Estonii. Taka informacja znalazła się właśnie na licznych portalach specjalizujących się w kwestiach wojskowych, w ślad za przeciekiem opublikowanym przez tygodnik The Economist. Dotąd wiadomo było oficjalnie jedynie tyle, że w październiku 2008 roku poprzedni amerykański dowódca NATO w Europie gen. Bantz Craddock poprosił rządy 28 państw o zgodę na rozpoczęcie prac nad owymi "contingency plans", zaś w swej słynnej praskiej mowie z kwietnia ubiegłego roku prezydent Obama zapewniał o jednakowej zdolności sojuszu do obrony każdego kraju członkowskiego. Ale - po pierwsze - co najmniej od czasu Busha wiadomo, że z realizacją publicznie deklarowanych intencji amerykańskich prezydentów przez administrację USA bywa bardzo różnie. Zaś - po drugie - nie było tajemnicą, że na sugestie Craddocka co najmniej Niemcy i Francuzi jednoznacznie zareagowali: nie! A potem przez ponad rok w sprawie planów była cisza.

Reklama

Omijanie politycznej barykady

Ciekawe jest zwłaszcza to, że Sojusz ma użyć politycznej sztuczki dla obejścia tego sprzeciwu. Plany obronne mają być bowiem przygotowywane na podstawie decyzji przyjętych jedynie przez wojskowy pion NATO, bez udziału pionu politycznego. Oznaczałoby to faktyczne obejście zastrzeżeń Berlina i Paryża, oraz postawienie w nieco kłopotliwej sytuacji sekretarza generalnego Sojuszu Duńczyka Rasmussena. Co więcej, informatorzy The Economist całe przedsięwzięcie przypisują naciskowi polskiemu, co - znów, jeśli istotnie jest prawdą - oznaczałoby realny polityczny sukces ministrów Sikorskiego i Klicha. Nawet jeśli plany obronne dla krajów bałtyckich miałyby być jedynie cząstkowe (tak jest zresztą także w przypadku planów obrony Polski), to i tak - jak na dzisiejszą sytuację NATO - jest to wiadomość tyleż dobra, co zaskakująca. Nie tylko z powodu znalezienia ścieżki omijającej francusko-niemiecką blokadę. Ale przede wszystkim dlatego, że siły Sojuszu utknęły w Afganistanie, a perspektywa ich azjatyckiego sukcesu zależeć może coraz bardziej od rosyjskiego wsparcia. I na dodatek polityczne realia świata, zwłaszcza od roku 2003, coraz bardziej przekierunkowują Sojusz na ekspedycyjne operacje typu "out-of area". A robienie sobie zbędnych kłopotów z powodu poczucia niepewności panującego w Wilnie, Rydze i Tallinie idzie bez wątpienia pod prąd wszystkim owym trendom.

Sojusznicze serwituty

Oczywiście, nie wolno przeceniać jednego bardzo dobrego, ale nieoficjalnego sygnału. Wolno i należy jednak dostrzec szersze implikacje, jakie niosłaby taka decyzja. Świadczyłaby ona przede wszystkim o tym, że - wbrew pozorom - rząd Obamy nie jest niewolnikiem niewątpliwej potrzeby skaptowania Rosji dla rozbrojeniowego i środkowo-azjatyckiego „Grand Bargain”, a tradycyjny amerykański stosunek do świata nie uległ na razie totalnemu przemodelowaniu. Z perspektywy polskiej polityki pouczający zwłaszcza byłby inny wniosek. W dzisiejszej międzynarodowej konfiguracji, w której nasz region dawno przestał być centrum świata, postawa Ameryki w kwestiach bezpieczeństwa Wschodniej Europy może nas od czasu do czasu rozczarowywać. Ale z pewnością europejskie mocarstwa będą nadal rozczarowywać nas jeszcze bardziej. Przecież podobno - od czasu upadku planów tarczy - mamy nie najlepszy okres w relacjach z Ameryką, za to z Niemcami prawdziwy powrót do miodowego miesiąca. Tyle, że jak przychodzi do fundamentalnej kwestii bezpieczeństwa rzeczy ciągle - jak się zdaje - mają się całkiem odwrotnie. Decyzja NATO byłaby też w końcu jakimś pierwszym od dawna argumentem w wewnętrznej polskiej debacie dla tych, którzy nadal bronią poglądu, że wywiązywanie się z niewygodnych sojuszniczych serwitutów - także w Afganistanie - buduje jednak jakąś polską pozycję i możliwości wpływu na tę organizację. Nawet przy nienajlepszej geopolitycznej pogodzie, jaka ostatnio panuje dla naszego kraju.