U progu wiosny 2010 miało być europejskie święto. Po 10-letnim wysiłku Unia Europejska miała dogonić (a nawet przegonić) świat, gdy idzie o postęp i nowoczesność. "Najbardziej konkurencyjna gospodarka oparta na wiedzy w skali globu" - taki cel wytyczyli europejscy przywódcy przed dziesięciu laty podczas szczytu w Lizbonie. Nauka, innowacje, uniwersytety, rozwój - w ciągu upływającej dekady to było najważniejsze wspólne europejskie przedsięwzięcie. Rządy wyznaczyły specjalnych ministrów do roli krajowych "Mr. Lisbona", mających troszczyć się każdego dnia o te cele. I choć niektórzy kręcili nosami, iż wszystko to mogą się okazać pobożne życzenia, w Europie zapanował wtedy urzędowy i absolutnie obowiązujący entuzjazm innowacyjności.

Reklama

W ciągu 10 lat Europa nie tylko nie zbliżyła się w innowacyjnym pościgu do Ameryki, ale uciekła nam także po drodze Azja. Owszem, Europa wysupłała w tym czasie resztki swoich zasobów, ale nie na innowacje i rozwój, ale na bardziej lub mniej protekcjonistyczne starania o własne banki, fabryki samochodów i lawinowo rosnące dopłaty do systemów emerytalnych. Gdy zaś idzie o przedsięwzięcia wspólne - nie była w stanie wyzwolić się z narastających dopłat rolnych, przyczyniając się do astronomicznego wzrostu cen żywności, większego głodu na świecie i ekologicznych zniszczeń wywołanych presją na wzrost wydajności produkcji rolnej. Ogłaszane obecnie pokryzysowe plany redukcji krajowych deficytów finansowych każą patrzeć sceptycznie nie tylko na przyszłość europejskiej nauki i technologii. Skłaniają nawet do sceptycyzmu, gdy idzie o europejską zdolność utrzymania obecnego wysiłku modernizacji dróg, kolei czy infrastruktury energetycznej. Właśnie brytyjska królowa w imieniu swego rządu ogłosiła na Wyspach czteroletni plan zaciskania pasa.



Ma rację Andrzej Sadowski, gdy upatruje głębokich przyczyn tego kłopotu w słabości europejskiego przywództwa politycznego. Proces lizboński mógł się udać tylko w przypadku wielkiego europejskiego przestawienia zwrotnicy, na iście napoleońską skalę. Tymczasem stabloidyzowana europejska polityka jest widocznie pozbawiona takiej mocy. A zjawisko, które niektórym polskim romantykom wydaje się chorobą specyficznie polską, ma charakter epidemii kontynentalnej. Jawnie antyreformatorski rząd Tuska nie jest dziś na kontynencie jakimś ewenementem. Dojutrkująca we wszystkim pani Merkel nie różni się jakoś istotnie na tym polu, krzykliwie reformatorski Sarkozy już trzeci rok uprawia francuską grę pozorów, Anglia Browna na powrót stała się chorym człowiekiem Europy, nie wspominając już o mężach stanu i reformatorach tej miary, co Berlusconi, Papandreu albo Zapatero. To zła polityka, niezdolna osiągać jakichkolwiek ambitnych celów, zaciążyła nad Europą w ciągu ostatniej dekady. I to ona, a nie światowy kryzys, pozbawiła nas europejskiego święta nowoczesności u progu wiosny 2010 roku!

"Upadek Lizbony" - jak to mocno określił szwedzki premier Reinfeldt - wymaga od nas stanięcia twarzą w twarz z jeszcze inną, dość nieprzyjemną prawdą. Unia Europejska nie jest dziś organizmem zdolnym osiągać nawet najbardziej priorytetowe spośród stawianych sobie celów. 10 lat temu każdy unijny premier miał usta pełne strategii lizbońskiej. Później strategię wyparło wielosłowie na temat konstytucji, przemienionej w traktat lizboński. Dzisiaj z kolei nie ma europejskiego spotkania, na którym nie walczono by z ociepleniem klimatu i nie promowano odnawialnej energii. Czasy strategii lizbońskiej cofnęły nas wobec Azji i Ameryki. Traktat lizboński osłabił polityczną jedność i zdolność Unii do działania na globalnej scenie. Jest bardzo możliwe, że tak samo będzie z klimatem i energią. Ale jeśli tak właśnie dzieje się z europejskimi ȁE;celami głównymiȁD; - to tylko jeden rodzaj polityki krajowej w Unii wydaje się mieć sens. Brać swoje ile się da, a całej reszty nie traktować nazbyt poważnie. Lecz gdyby tak już miało w Europie zostać a la longue, nie byłaby to wiedza radosna dla ideowego europejskiego federalisty.

Jan Rokita
jan.rokita@infor.pl