MAREK BIERNACKI*: Przekazanie władzy odbyło się częściowo spontanicznie. Część aparatu partyjnego i ludzi służb specjalnych precyzyjnie przygotowała się do jej oddania. Najważniejsze było zabezpieczenie finansowe. Tworzono setki firm, które miały zostać zapleczem gospodarczym dla dawnych ludzi władzy. Największy paradoks polegał na tym, że osoby, które zgodnie ze swoją wieloletnią ideologią należały do zwolenników własności państwowej i gospodarki sterowanej centralnie, w praktyce zastosowały zasady wolnego rynku i postawiły na własność prywatną.
Ze sprawozdania likwidatorów majątku PZPR, Arnosta Becka i Jacka Molesty, wynika, że większość spółek zakładanych przez działaczy partyjnych i z kapitałem wyprowadzonym z majątku partyjnego błyskawicznie upadła. Sukces odniosły tylko niektóre, np. BIG Bank SA i towarzystwo ubezpieczeniowe Polisa. Ale to też do czasu.
Taka też była rola wielu z tych firm. Trafiły do nich pieniądze partyjne, a potem one szybko przekazywały je do kolejnych. Transferowano kapitał i gubiono następców prawnych. To nie przypadek, że zniknęły nawet dokumenty rejestrowe niektórych z tych spółek. Środki zasiliły prywatne majątki prominentnych postaci dawnego aparatu, co i dało potem podstawy działania postkomunistów. Ugrupowania postsolidarnościowe nie miały pieniędzy na działalność polityczną. SLD zawsze miał zaś hojnych sponsorów, dysponował zapleczem i kapitałem.
Dlaczego nasze państwo okazało się tak słabe, że nie potrafiło tego procesu powstrzymać ani odzyskać i rozliczyć większości tych operacji?
Likwidatorzy majątku PZPR nie mieli wystarczających instrumentów, by skutecznie odzyskiwać dla państwa majątek PZPR. Zakładano, że nastąpi to w sposób spontaniczny, po wyborach ludzie związani z systemem komunistycznym odejdą w niepamięć, a majątek partyjny przejmie państwo. Silna była też presja ustaleń Okrągłego Stołu. Konsensus polityczny między obiema stronami spowodował, że nie zdecydowano się na działania radykalne.
A to procentowało politykom SLD przez całe lata. Oni zawsze mieli w odwodzie grupę sponsorów skłonnych wyłożyć miliony na kolejne kampanie parlamentarne i prezydenckie.
Oczywiście, nawet na samorządowe. Działacze partyjni mieli zabezpieczoną przyszłość czy nawet czas na przeczekanie czterech lat do kolejnych wyborów. Kiedy byli u władzy, dawali zarobić swoim, a kiedy ją tracili, mieli zapewnione miejsce z wysoką pensją na przeczekanie. W tym systemie funkcjonowali też ludzie ze służb. Zresztą na samym początku, tuż po wygraniu przez nas pokojowej rewolucji, to nie my, ale właśnie ludzie ze służb i aparatu partyjnego mieli łatwiejszy start. Wyjeżdżali za granicę, nawiązywali kontakty, mogli zakładać modne wówczas spółki joint venture. Mieli swoje kontakty w kadrze urzędniczej, która przecież w większości resortów się nie zmieniła. To owocowało wiedzą o planowanych rozwiązaniach prawnych i możliwością przygotowania się z własnym biznesem pod te pomysły. Wystarczy przypomnieć słynne kantory, których sieć Aleksander Gawronik otworzył wzdłuż zachodniej granicy o północy, dokładnie w momencie wejścia przepisów o wymianie walut. To właśnie dzięki takim operacjom powstawały szybkie fortuny.
czytaj dalej
Jednym z ciekawszych mechanizmów było robienie prywatnych fortun na centralach handlu zagranicznego. Dotychczasowi ich szefowie tworzyli firmy o tej samej nazwie, tylko już jako spółki z ograniczoną odpowiedzialnością, po czym przejmowali najlepsze kontrakty zagraniczne i czerpali zyski już tylko dla siebie. Państwo traciło, bo spółki matki generowały wyłącznie koszty. W takich centralach prym wiedli ludzie ze służb specjalnych.
Wówczas wiele firm upadło w sposób kontrolowany, kiedy już cały ich majątek został wyprowadzony, albo po to, by właśnie tanio go przejąć jako masę upadłościową. Następowało uwłaszczanie się na majątku partyjnym czy państwowym przez ludzi z dawnego aparatu władzy. Wszędzie tam było widać polityków i służby.
Na przykład z sądu rejestrowego zniknęły akta słynnej transakcji, w której przewijały się nazwiska od Jerzego Szmajdzińskiego i Marka Siwca po Leszka Millera.
To tylko jeden przykład.
Krążą legendy o tajnym funduszu wywiadu PRL wygenerowanym m.in. przez centrale handlu zagranicznego i tajne operacje polskich służb specjalnych. Miał zostać ukryty na kontach poza granicami Polski, by potem zasilić prywatne biznesy ludzi, którzy mieli do niego dostęp.
Pieniądze z zagranicy wracały do Polski m.in. przez spółki joint venture. Takim centrum był m.in. Wiedeń. Wiele firm, w których pojawiali się ludzie ze służb, miało partnerów austriackich. Taka firma funkcjonowała przez jakiś czas, a potem wspólnicy dzielili się pieniędzmi. Sama spółka albo bankrutowała, albo zmieniała właścicieli. Ginęły ślady po pierwotnym kapitale i działalności. Zdarzyło mi się spotkać w latach 90. kolegę ze studiów, który był potem oficerem w SB. "Dostałem duży spadek" - odpowiada na pytanie, co słychać. Myślałem w pierwszej chwili, że od rodziny. Potem się okazało, że pieniądze dostał właśnie pośrednio ze służb.
Znane były przykłady, kiedy ludzie z SB po odejściu ze służby niby na emeryturę przejmowali firmy, które wcześniej zakładali na swoich agentów albo jako przykrywki dla swojej działalności.
To często byli młodzi ludzie i wtedy dopiero rozkwitali. System wynagradzał swoich funkcjonariuszy i działaczy partyjnych.
Czy teraz po 20 latach jest jeszcze jakaś szansa dowiedzenia się prawdy o majątku PZPR? O moskiewskiej pożyczce?
Stopniowo archiwa będą się otwierały i te sprzed roku 1989, i te po 1989 r. Ale mało prawdopodobne, by udało się kogokolwiek z tego rozliczyć i postawić przed sądem. Większość tego typu przestępstw się przedawniła.
czytaj dalej
W ustach byłego likwidatora PZPR brzmi to jak bezsilność.
Likwidatorzy majątku PZPR dotarli do kont, które zwykle były już wyczyszczone. Na prowadzenie skutecznych procesów o odzyskanie nieruchomości czy spółek potrzebne były środki. Tymczasem jako likwidator dostawałem 90 zł miesięcznie, co nie wystarczało nawet na dojazdy do Warszawy. Miałem to szczęście, że mecenas Becka współpracował ze mną społecznie. Odzyskaliśmy wiele miliardów złotych - gdybym miał procent od tego, byłbym osobą bardzo majętną.
Powinniście brać stawkę komorników, to mielibyście nie tylko z czego żyć, ale moglibyście nawet zatrudniać detektywów do wyszukiwania zawłaszczonego majątku.
Tak, ale nikomu nie zależało na skutecznym odzyskiwaniu mienia, a postkomuniści byli przygotowani do prywatyzacji i reprywatyzacji. Wiedzieli, jak skutecznie inwestować.
W sprawozdaniu likwidatora znalazłam fragment o tym, jak wojewoda gdański z SLD cofnął panu pełnomocnictwo do wystąpienia do sądu przeciwko spółce Servicus (pojawili się w niej m.in. Leszek Miller i Jerzy Jaskiernia).
Na szczęście mogłem też współpracować z Maciejem Płażyńskim, który wspierał moje działania.
Dawni działacze PZPR, wspierani finansowo przez swoje zaplecze gospodarcze, w końcu jednak zostali najpierw zepchnięci na margines przez paru młodych działaczy. A zaraz potem cała partia znalazła się na samym dole.
Upadek zaczął się paradoksalnie od sukcesu - wygranej SLD w wyborach w 2001 r. Nagle minął im strach przed rozliczeniami, zachłysnęli się władzą. Zniknął syndrom oblężonej twierdzy, który utrzymywał całe lata w jedności działaczy postkomunistycznych. Zaczęły się wewnętrzne kłótnie i wyciąganie sobie nawzajem brudów, także gospodarczych. Padła solidarność partyjna i lojalność wobec przywódców. Do tego doszły afery opisane przez prasę - sprawa Rywina, przeciek starachowicki - i wszyscy zobaczyli, że król jest nagi. Maski spadły.
Czy Urząd Ochrony Państwa nie mógł od początku lat 90. skuteczniej ścigać przestępstw popełnianych przez byłych działaczy PZPR i ludzi ze służb specjalnych PRL? To przecież nie było tylko fałszowanie dokumentów, ale także korupcja, międzynarodowe operacje gospodarcze z udziałem obcych, zwłaszcza rosyjskich służb specjalnych. Wystarczy przypomnieć biznesową działalność znanego wielu politykom SLD Władimira Ałganowa.
UOP nie był gotowy do ścigania korupcji i dużych przestępstw gospodarczych. W tamtym czasie zlikwidowano nawet pion do walki z przestępczością gospodarczą w policji. Poza tym większość funkcjonariuszy ówczesnego UOP miała rodowód w SB. Trudno było oczekiwać, że podejmą działania wobec niedawnych kolegów, podwładnych czy szefów. Zresztą jak ognia unikano wtedy nawet nazwania tego zjawiska mianem "mafia". A mafia się wtedy tworzyła i działała bardzo aktywnie.
Czy konkretni politycy SLD, do dziś funkcjonujący w polityce, uwłaszczyli się na majątku dawnej PZPR lub państwowym?
Nie wymienię konkretnych nazwisk polityków i biznesmenów. Od tego są służby specjalne, które powinny to monitorować. Każdy uważny obserwator naszego rynku zdaje sobie sprawę, jakie są konotacje niektórych firm.