Wojna w Iraku trwa już piąty rok, kolejne kontyngenty narodowe - ostatnio brytyjski - albo opuszczają kraj, albo redukują swoje siły. Jeszcze tylko Amerykanie wierzą, że walczą tam w szlachetnej sprawie, a wojnę można wygrać. I Polacy. Wiarę jankesów da się jakoś uzasadnić, sami zaczęli tę awanturę, teraz honor każe im zakończyć ją z twarzą, ale co my tam jeszcze robimy?

I na początku wojny, i tuż przed przyjazdem do Iraku dziewiątej zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego media pisały o dwóch znaczących, choć pozornie nieistotnych, zjawiskach. W 2003 roku w prasie pojawiło się zdjęcie żołnierzy GROM w Um al-Kasr pod amerykańską flagą. Zadano wówczas pytanie: W jakiej właściwie armii służy ta formacja? W 2007 roku media zaś doniosły, że polscy żołnierze dopinają sobie do mundurów amerykańskie dystynkcje. Sam widziałem je i w Iraku, i w Afganistanie. - Jesteśmy w ten sposób bardziej rozpoznawalni, bo Amerykanie nie wyznają się na polskich szarżach i nie wiedzą, z kim mają do czynienia - tłumaczyli wojskowi. Trudno jednak się oprzeć wrażeniu, że dochodzi tu też do głosu fascynacja Wielkim Bratem. W kontyngentach innych wojsk, w tym wielce egzotycznych i jeszcze mniej rozpoznawalnych, jak bośniacki czy mongolski, żołnierze nie używają dystynkcji USA.

Flagi i owe nieszczęsne stopnie obrazują nasze podejście do interwencji w Iraku. Pojechaliśmy tam tylko dlatego, że chcieliśmy pokazać Amerykanom naszą lojalność, która pozostaje niezachwiana do dziś, mimo iż sytuacja w tym kraju zmieniła się radykalnie. Pozostajemy nad Eufratem pod wezwaniem wojny z terroryzmem, tymczasem w prowincji Kadisija, resztówce polskiej strefy okupacyjnej przyznanej nam w 2003 roku, terrorystów praktycznie nie ma. Nie operuje tam Al-Kaida ani grupy z nią sfederowane. Mamy natomiast do czynienia z szyickim ruchem oporu, który może liczyć na poparcie znacznych kręgów społeczeństwa, szczególnie tych biedniejszych. Nie powinno to zresztą dziwić.

Irak pod rządami Saddama był piekłem, ale piekłem uporządkowanym, po interwencji zamienił się zaś w chaos. Ludzie stracili elementarne poczucie pewności bytu, a nawet życia, które wcześniej mimo wszystko mieli. Dziś mogą zginąć od kuli, zamachu, porachunków sąsiedzkich, znalezienie pracy graniczy z cudem, a setki tysięcy musiały uciec ze swoich domów przed czystkami połączonymi z mordami. Gdzie jest obiecywany przez Amerykanów porządek, demokracja, sprawne rządy? Dziś w Iraku miarą sukcesu misji jest to, że w niektórych dzielnicach Bagdadu bojówki nie wystają jawnie na rogach, kontrolując pojazdy, tylko pochowały się w domach i na podwórkach. Dalekie to od stabilizacji. Jeszcze dalsze od wizji samodzielnego, przewidywalnego państwa.

Interwencja odeszła od pierwotnych założeń, a jej wiarygodność osiągnęła niemal dno. Pierwszym ciosem dla prestiżu misji było ujawnienie, że administracja amerykańska oszukała opinię światową, podając, iż Saddam Husajn posiada broń masowego rażenia oraz współpracuje z Al-Kaidą. Kolejnym - Abu Ghraib, ponurej sławy więzienie, w którym Amerykanie torturowali i poniżali więźniów. Przeważającą większość z nich następnie zwolniono, gdyż nie można im było udowodnić żadnej winy. Irak stał się brudną wojną, której w dodatku nie da się wygrać. To nie Afganistan, gdzie większość społeczeństwa nie chce powrotu talibów, nawet za cenę interwencji, i jest gotowa tolerować obce wojska. W Iraku wszystkie frakcje - i te pozostające w rządzie, i te w zbrojnej opozycji - gotują się już na walkę po wyjściu sił międzynarodowych. Nikt, włącznie z premierem i prezydentem tego kraju, nie wierzy, że w końcu ustabilizują one sytuację.

Widać to choćby w Dywaniji, gdzie znajduje się baza dowodzonej przez Polaków Wielonarodowej Dywizji Centrum - Południe. Przez cztery lata nie udało się oczyścić miasta z bojówek, nie pomagały ani masowe obławy, ani punktowe uderzenia. Wroga nie sposób zniszczyć, gdyż w Dywaniji i całej prowincji czuje się on jak ryba w wodzie. To rebelianci, a nie władze ani tym bardziej siły międzynarodowe sprawują tam rząd dusz. Walczymy nie z terrorystami, ale z ruchem oporu.

W zgodnej opinii przebywających w Iraku polskich oficerów policja jest albo skorumpowana, albo współpracuje z rebeliantami. Podobnie administracja. Ani na jednych, ani na drugich nie można liczyć. Pozostaje jedynie armia iracka, która cieszy się znacznie lepszą reputacją, ale co może zrobić sama? Musiałaby przejąć władzę i zaprowadzić wojskową dyktaturę, wariant ten jest zresztą ciepło przyjmowany w nieoficjalnych rozmowach nawet z wysokiej rangi przedstawicielami sił międzynarodowych. Głośno nikt o tym nie powie, bo zaprowadzenie jej byłoby z pewnością korzystne dla stabilizacji kraju, ale skompromitowałoby ideę demokratycznego Iraku, o który przecież walczymy.

Reklama

Niewątpliwie nie można zarzucić ani prezydentowi Kwaśniewskiemu, ani premierowi Millerowi, którzy wprowadzili nasze wojska nad Eufrat, złych intencji. Chcieliśmy pomóc i zaskarbić sobie jednocześnie wdzięczność wielkiego sojusznika. Podobnymi intencjami kierowali się zapewne ich następcy, ale czy ta wierność musi prowadzić nas w środek bagna? Zrobiliśmy swoje, pomogliśmy, przez lata utrzymywaliśmy strefę odpowiedzialności. Skończmy tę misję z podniesionym czołem. Nie dlatego, że tak chce opozycja podnosząca Irak w kampanii przedwyborczej - to głosy doraźne, nastawione na szybki efekt wyborczy i nie należy ich brać poważnie pod uwagę. Nie dlatego też, że w związku z wyborami nasiliły się ataki na Polaków - nie wolno uginać się przed przemocą. Nie ewakuujmy się nawet, dokończmy po prostu dziewiątą zmianę, nie przedłużajmy pobytu naszych wojsk i spakujmy się: spokojnie, z godnością. Powiedzmy o tym Amerykanom już teraz, tak jak Brytyjczycy redukujący w przyszłym roku swoje siły o połowę. Nikt nie będzie miał do nas pretensji.

Nie łudźmy się, Polska nie ma wpływu na rozwój sytuacji w Iraku, naszych żołnierzy jest zbyt niewielu, by zaprowadzić spokój choćby w Dywanii, zresztą nie mają do tego mandatu. "Kończ waść, wstydu oszczędź" - przemówił Kmicic do Wołodyjowskiego, gdy poczuł, że sprawy w ich pojedynku idą źle. W Iraku też poszły źle. Pomogliśmy, teraz niech sami Amerykanie posprzątają po sobie.