Obecny kryzys w relacji prezydent - rząd jest kryzysem konstytucyjnym, przybierającym formę farsy ze względu na osobowości uczestników. Nieprzyjemna i burzliwa - jak widać z relacji przedstawionej w DZIENNIKU - rozmowa Lecha Kaczyńskiego z ministrem Sikorskim nie miała wcale tak dramatycznych konsekwencji, jak to dziś może się wydawać.

Reklama

Krytycznego 4 lipca prezydent po wyjaśnieniu swoich wątpliwości (np. co do tłumaczenia rozmowy z Dickiem Cheneyem) przez szefa MSZ, zrezygnował z telewizyjnego orędzia, w którym pierwotnie miał zamiar zaatakować rząd za nieudolne negocjacje w sprawie tarczy. Tak wówczas, jak i po publikacji DZIENNIKA, koncyliacyjny ton przybierał szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Władysław Stasiak. A minister Sikorski udał się do USA szukać możliwości dalszych rozmów. I choć ujawnienie przebiegu spotkania na nowo podgrzewa atmosferę, nie spowoduje - jak sądzę - załamania stosunków rząd - prezydent, którego nie dałoby się załagodzić.

Analizując na chłodno przebieg konfliktu, wypada zauważyć, że jest on przejawem poważnego kryzysu ustrojowego. Konstytucja w swoim zamiarze miała na celu wzajemne blokowanie się ośrodków prezydenckiego i rządowego. Jak żaden chyba inny kraj Polska pozostaje pod względem ustrojowym niezdecydowana: nie jest ani republiką prezydencką, ani kanclersko-parlamentarną. Dopóki jednak osobowości po obu stronach są wyważone, mechanizm działa we względnej równowadze. Konfliktogenność konstytucyjnej konstrukcji przejawia się z całą siłą, kiedy po obu stronach stają konfliktogenne osobowości.

Niestety spór tych osobowości objawił się już wcześniej, przy sprawie w moim przekonaniu dużo ważniejszej niż tarcza antyrakietowa: przy ratyfikacji traktatu lizbońskiego. W jego przypadku przy założeniu przewagi władzy rządu i parlamentu można by uznać, że ratyfikacja traktatu jest wyrazem wolnego wyboru każdego z państw Unii, bez oglądania się na kontekst europejski. Przy założeniu z kolei przewagi prezydenta głosowanie w parlamencie nie jest dla niego zobowiązujące, a decyzja o przyjęciu lub odrzuceniu traktatu jest decyzją polityczną. Interpretacje konstytucyjnego zamysłu mogą być więc różne. Tak więc starcie prezydent – minister Sikorski jest nie tylko polityczną kłótnią, ale i sygnałem poważnych tarć w mechanizmie regulowanym konstytucją.

Reklama

Tarcia te nie wyszłyby pewnie na jaw, gdyby nie obsesje i uprzedzenia obu aktorów. Z jednej strony mamy prezydenta Kaczyńskiego, który najwyraźniej zawierzył narracjom obsadzającym Radka Sikorskiego w roli czarnego charakteru: osoby o nieczytelnych powiązaniach, a zatem być może działającej w cudzym interesie. Stąd pytania: „Czy jest pan tłumaczem?”, które wynikały zapewne z przekonania o złej woli Radka Sikorskiego w negocjacjach z administracją Busha – przekonania opartego na paranoicznych wymysłach.

Z drugiej strony mamy szefa dyplomacji, który urażony w swoich ambicjach rozgrywa kwestię rozmowy z prezydentem z podobną ostentacją, z jaką rozegrał sławetne "pilne odwołanie" go przez Lecha Kaczyńskiego z międzynarodowego spotkania w Brukseli - czyli stawiając się w roli ofiary.

Nie przesądzam w tym miejscu, że to od Radka Sikorskiego pochodzi ujawniony przez DZIENNIK przeciek, choć jednocześnie trudno oprzeć się wrażeniu, że jeśli którejś ze stron mogło na takim przecieku zależeć, to właśnie jemu. To on jawi się jako obiekt niesprawiedliwego ataku, a opinia publiczna na ogół kieruje sympatię w stronę ofiar. Jeśli więc rzeczywiście stał za tym Sikorski, to mimo wszystko zagrał nie fair. Prezydent Lech Kaczyński 4 lipca na wieść o fiasku negocjacji z Amerykanami oczywiście działał - mówiąc łagodnie - impulsywnie. Jednak wysłuchawszy wyjaśnień Sikorskiego, zrozumiał błąd swoich sądów, wycofał się z telewizyjnego orędzia, i - jak wynika z relacji DZIENNIKA - zadeklarował oddanie sukcesu w sprawie tarczy rządowi Tuska, jeśli tylko miałoby to wpłynąć na powodzenie negocjacji. Publikacja rozmowy na nowo roznieciła spór.

Reklama

Nie byłoby jednak o czym mówić, gdyby nie fakt, że polską przestrzeń publiczną obserwują nie tylko Polacy. Przecieki takie jak ten stają się niestety podstawą do politycznych manipulacji uruchamianych spoza kraju. Służą temu wszelkie informacje o rozdźwiękach w polskich władzach. Negocjatorzy i politycy zagraniczni chętnie podsycają obsesje polskich partnerów. Wykorzystują też nieraz owo godnościowe, statusowe podejście do polityki, jakie prezentuje szczególnie prezydent Kaczyński.

Przekonują o tym chociażby dość szokujące oscylacje, jakie głowa państwa prezentowała w sprawie ratyfikacji traktatu z Lizbony już po odrzuceniu go przez Irlandię. Z początku broniąc zasady jednomyślności jako ważnej dla polskich interesów, prezydent oznajmił, że sprawa traktatu jest wobec irlandzkiego weta zamknięta. Wystarczyła jednak wizyta w Paryżu tworząca wrażenie, że prezydent jest dalej w grze ze względu na miraże jakiegoś wspólnego z Nicolasem Sarkozym planu, by Lech Kaczyński zaczął mówić o sobie jako o tym, który przekona do ratyfikacji wahających się wschodnioeuropejskich przywódców.

Dla wyjaśnienia - ja sama jestem gorącą zwolenniczką ratyfikacji traktatu i nie zgadzałam się ze stanowiskiem prezydenta, że jest on "martwy", ale takie miotanie się między skrajnościami uważam za niepoważne. Poza wrażeniem zupełnego chaosu takie zachowanie pociąga też osłabienie pozycji PiS, które zaangażowało się w prezydencką odmowę ratyfikacji po to, by po wizycie prezydenta w Paryżu stanąć przed pytaniem, co też nowego Lech Kaczyński ma na myśli? Nie pierwszy raz zresztą partia braci Kaczyńskich płaci za ambicje głowy państwa przyjmując niekonsekwentną polityczną postawę. A wszystko dlatego, że zagranica, znając słabości Lecha Kaczyńskiego z wewnętrznych sporów i oferując mu dość pozorne gesty docenienia, rozgrywa go dla własnych celów. Wyciąganie kolejnych polsko-polskich kłótni tylko ułatwia zadanie politykom unijnym czy amerykańskim, stawiając nas w dość żenującej sytuacji.

Po 11 latach trudnej kohabitacji prezydenta z rządem wypada więc dojść do wniosku, że konstytucja z 1997 r. musi być zmieniona po to, by nareszcie jasno określić, kto za co w Polsce ponosi odpowiedzialność. Ustawa kompetencyjna to za mało. Tym bardziej że polscy politycy, jak widać, łatwo ulegają pełnym podejrzliwości, a nieraz wręcz paranoicznym konstrukcjom myślowym, które niestety zastępują im rzetelną wiedzę.

Tę słabość zdaje się pogłębiać także otoczenie najwyższych urzędników państwa, przede wszystkim prezydenta. Urzędnicy kancelarii próbują odgradzać swojego szefa od wpływów świata zewnętrznego, podsycając jego obawy i podejrzenia. Ktoś w tym otoczeniu chce też najwyraźniej podważyć podstawowe zaufanie dla lojalności i uczciwości szefa polskiej dyplomacji. Dla partnerów zza Atlantyku może to być powód do lekceważenia w negocjacjach roli ministra Sikorskiego. Zupełnie jakby polska strona nie umiała wyciągnąć wniosków z sukcesów, jakie przynosi dobre współdziałanie najważniejszych ośrodków władzy. Wzorową wspólnotę celów i działań prezydenta i ministra spraw zagranicznych widzieliśmy chociażby kilka miesięcy temu na szczycie NATO w Bukareszcie, dzięki czemu udało się uzyskać przynajmniej zapowiedź planu włączenia Ukrainy i Gruzji do Paktu Północnoatlantyckiego. Podobnie tylko zgodna współpraca i ciągłość polityki PO wobec wcześniejszych osiągnięć PiS pozwoliły stworzyć ramy wspólnej polityki energetycznej. Jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało, w polityce zagranicznej jedynie zgoda buduje, za to niezgoda często prowadzi do katastrofy.

Tym bardziej w sytuacji, w której Unia Europejska nie oczekuje już od nas wewnątrzunijnej jednomyślności, lecz przede wszystkim przewidywalności i minimum konsekwencji. Groźba odebrania pomocy publicznej polskim stoczniom pokazuje, jak niewielkie pole manewru pozostaje władzom państwowym w unijnej rzeczywistości. Wykorzystywanie tego wąskiego pola do politycznych wojenek jest więc zupełną głupotą.

Przy tak niewielkich możliwościach oddziaływania porozumienie różnych ośrodków władzy jest rzeczą absolutnie konieczną. Jeżeli więc wydrukowanie na łamach ogólnopolskiego dziennika słownych przepychanek najwyższych urzędników Rzeczpospolitej będzie dla nich samych wstrząsem i każe zastanowić się nad rzeczywistymi priorytetami, wówczas cała ta burza może się okazać zbawienna. Dobrze, by polska klasa polityczna zrozumiała nareszcie, że tego typu emocjonalne wyskoki są czymś absolutnie nienormalnym i nieakceptowanym na tak wysokim politycznym szczeblu. Podkreślanie różnic, demonstrowanie emocjonalnych sporów, decyzyjna oscylacja "od płotu do płotu" mogą w konsekwencji spowodować, że Polska na dobre straci wizerunek racjonalnego partnera do rozmów, a jej los zacznie przypominać los dryfującej po oceanie szalupy.