To nieporozumienie, że w głównym nurcie dyskusji o celowości i warunkach instalacji amerykańskiej tarczy antyrakietowej dominuje wątek militarny. Sprawą kluczową są bowiem konsekwencje polityczne ewentualnej decyzji, które - i to dopiero prawda - implikują następstwa dla bezpieczeństwa militarnego Polski.

Reklama

Negocjacyjne qui pro quo

Choć można nad tym ubolewać, Stany Zjednoczone mają wielu wrogów. To nie tylko spora grupa państw islamskich i Trzeciego Świata. To również znaczna część opinii publicznej w Europie Zachodniej. Wydaje się, że faktem jest też bardzo instrumentalny stosunek amerykańskiego establishmentu do Polski i - merytorycznie wątpliwe - przekonanie tego establishmentu, że Polska wiele zawdzięcza Stanom i że powinniśmy się za to zrewanżować. W rezultacie Polacy, by udać się do Stanów, nie tylko potrzebują wiz, ale muszą za nie zapłacić i są nieraz traktowani w sposób upokarzający. Więcej, mimo że Polska zaangażowała się poważnie w Iraku, nie należy do kategorii krajów traktowanych przez Stany jako szczególnie bliskie. Choćby Arabia Saudyjska, w której rządzi jeden z najbardziej obskuranckich reżimów świata, jest w tej hierarchii wyżej i korzysta z dużej amerykańskiej pomocy militarnej. Obydwa przywołane tu czynniki mają daleko idące konsekwencje.

Przyjęcie na nasze terytorium tarczy to bardzo istotna zmiana ulokowania Polski na arenie międzynarodowej. Powiedzmy jasno, będziemy w takim wypadku traktowani jak amerykański lotniskowiec w tej części Europy. Trzy negatywne konsekwencje wydają się nieuchronne: potencjalny wzrost zagrożenia terrorystycznego, definitywne zamrożenie złych stosunków z Rosją i pogorszenie pozycji w Unii. Ale czy nie jest to równocześnie szansa na schronienie się pod skuteczny amerykański parasol bezpieczeństwa? Odpowiedź na to ostatnie pytanie nie może być jednoznaczna, a już na pewno dla tej odpowiedzi nie ma znaczenia rozstrzygającego to, czy będą stacjonować w Polsce amerykańskie baterie rakiet krótkiego zasięgu. To raczej sprawdzian stosunku Ameryki do Polski (który na razie wypada jak najgorzej), ale trzeba też pamiętać, że stacjonowanie w Polsce amerykańskich Patriotów jeszcze bardziej pogorszy nasze relacje z Rosją, a państwa zbójeckie – jeżeli będą zdeterminowane - mogą testować amerykańską obronę… na polskim terytorium.

Reklama

Bardzo więc wątpię, czy powinniśmy przyjąć na swoje terytorium amerykańską tarczę na jakichkolwiek warunkach. Bo też dla naszej decyzji najważniejsze jest to, jaką przyjmujemy strategię najszerzej pojmowanej polskiej polityki zagranicznej. Uzasadnieniem dla przyjęcia tarczy może być hipoteza, że Rosja ze swej istoty jest wrogo nastawiona do suwerennej Polski, i to się zmienić nie może. Decyzji na |tak” sprzyjałaby też ocena, że jesteśmy w Unii jedną nogą. Sprzyjałby pozytywnej decyzji także sceptycyzm co do wzrostu zagrożenia terrorystycznego po zainstalowaniu tarczy. Do politycznego bilansu włączyć też trzeba potencjalne pogorszenie polskich stosunków z USA w przypadku naszej odmowy.

Pisowskie emocje

Choć jestem przekonany, że powinniśmy Amerykanom grzecznie, ale stanowczo podziękować, to przecież nigdy nie odważyłbym się tej sugestii sformułować z bezwzględną stanowczością. Bo też jest to decyzja – i na "tak", i na "nie" - w znacznej mierze ryzykowna, a jej przesłanki niepewne. Takie decyzje podejmować jest najtrudniej. Ale sposób, w jaki wokół tej decyzji proceduje nasza klasa polityczna, to skandal i ewidentny dowód, że główni aktorzy to niewielkie figury przytłoczone swoimi małymi interesami - partyjnymi i całkiem prywatnymi.

Reklama

Obóz braci Kaczyńskich prze do podjęcia przyzwalającej decyzji, ale oni nigdy porządnie nie uzasadnili swojej strategii. Podejrzewam, że ich zachowania wyznacza ideologiczne zacietrzewienie, gorąca sympatia do konserwatywnej Ameryki Busha i żywiołowa niechęć do Rosji traktowanej jako zawsze ten sam Wschód zagrażający Polsce. Oni szczerze wierzą, że Polska może być bezpieczna tylko pod amerykańskim parasolem. Nie chcą uwzględnić rosyjskich emocji i je lekceważą. Dowód tego dał kiedyś Aleksander Szczygło, proponując umieścić muzeum katyńskie naprzeciw rosyjskiej ambasady.

Konsekwencją gorących uczuć obozu PiS do Ameryki i Rosji jest sposób postrzegania wszystkich, którzy inaczej niż oni definiują polską racje stanu: arogancja i podejrzenie o zdradę. Dochodzi do tego nieudolność i niekompetencja. Mieszanka jest wybuchowa. Choć zgadzam się z prezydentem, że Sikorski nie powinien być ministrem spraw zagranicznych (a wcześniej obrony narodowej), to nie dlatego, że mam jakieś podejrzenia co do jego lojalności wobec Polski, ale dlatego, że powinny być przestrzegane pewne zasady politycznej higieny: jeżeli ktoś przyjął w przeszłości obce obywatelstwo, jeżeli był ważnym urzędnikiem w takiej instytucji jak American Enterprice, to należy uznać, że zamknął sobie drogę do najwyższych stanowisk w wojsku i dyplomacji. Jednak prezydent nie zatrzymał kariery Sikorskiego, gdy zajmował on stanowisko w rządzie PiS, a teraz sugeruje, że Sikorski co najmniej narusza polskie interesy i w ten sposób de facto ogłasza wszem i wobec, że Polska nie jest zdolna do zarządzania swoimi sprawami. Taki sam ponury sens ma (nieuzgodniona z rządem) wizyta w Stanach Zjednoczonych pani Fotygi.

Kunktatorstwo Platformy

Kłopot, zgoła dramat, w tym, że druga strona - tzn. rząd i PO - w tym sporze wypada równie kompromitująco. Sikorski został przecież ministrem spraw zagranicznych w rządzie Tuska (jak kiedyś Zyta Gilowska w rządzie PiS), bo był znany jako ważna figura obozu przeciwników i zmienił barwy polityczne (rozprawiał głośno i publicznie o "dorżnięciu watahy”). Tuskowi nie przeszkadzały jednak żadne karty z jego biografii ani np. wypowiedź z czasów, gdy należał do watahy, przyrównująca gazową rurę pod Bałtykiem do paktu Ribbentrop - Mołotow. Można powiedzieć – w sam raz kandydat na szefa dyplomacji dużego kraju Unii.

Ale rząd i PO wypadają żałośnie w sporze o tarczę przede wszystkim dlatego, że biją wszelkie rekordy kunktatorstwa. Chodzi o decyzję dla Polski fundamentalną, ale dla rządu i PO to wyłącznie jeszcze jedno pole partyjnej rywalizacji. Nie wiemy, jakie jest w istocie pryncypialne stanowisko tego środowiska w sprawie lokalizacji tarczy w Polsce. Jest zresztą wysoce prawdopodobne, że oni takiego stanowiska nigdy się nie dopracowali. Prawdopodobnie po prostu chcą być autorami sukcesu, który będzie polegał na tym, że w pakiecie z tarczą dostaniemy (pod amerykańskim dowództwem) 2 - 3 baterie Patriotów i kilkadziesiąt milionów dolarów na zakupy uzbrojenia w Stanach Zjednoczonych. Jednak to w żadnym razie nie powinno rozstrzygać o naszej decyzji. Sprawa jest dużo poważniejsza.

Mamy coraz większy problem z jakością polskiej klasy politycznej. To nie tylko korupcja, to też – a może przede wszystkim – kwestia ogólnych kwalifikacji moralnych i kompetencji intelektualnych. Pozbawiona limitów i zasad gra o partyjny i indywidualny sukces, zaściankowość i stereotyp w widzeniu świata, a także dowolne zmiany poglądów i politycznych miejsc wyznaczają zachowania polskich polityków. Widać to z całą ostrością właśnie w procedowaniu wokół tarczy, ale widać też, gdy obserwuje się, jak polscy politycy uczestniczyli w tworzeniu traktatu lizbońskiego i co chcą zrobić z jego ratyfikacją. Tuskowi w wezwaniu do natychmiastowej ratyfikacji nie przeszkadza, że jego partia oparła niegdyś swoją europejską politykę na haśle "Nicea albo śmierć”.

Prezydentowi w powstrzymaniu się od ratyfikacji tegoż traktatu nie przeszkadza to, że poprzednio (moim zdanie bezzasadnie) wychwalał go pod niebiosa, a PiS bez opamiętania gloryfikowało jego w tej mierze zasługi. Brak wszelkiej pryncypialności (a nawet - nie waham się tak to nazwać - respektowania elementarnego interesu kraju) manifestuje się w wypowiedzi Aleksandra Kwaśniewskiego, gdy rekomenduje porzucenie przez Polskę krytyki bałtyckiej rury. Krytykując działania PiS nie można też przeoczyć, że jeszcze całkiem niedawno znani politycy utrwalali na Zachodzie – z oczywista szkodą dla polskich interesów - fałszywy obraz naszego kraju zapadającego się w ponury autorytaryzm.

Ubezwłasnowolnienie wyborców

Sytuacja jest poważna, bo klasa polityczna ustabilizowała się, zanim ukształtowała się przejrzysta scena polityczna i demokratyczne standardy uprawiania polityki. Stworzone zostały reguły, które wyborców w znacznej mierze ubezwłasnowolniają. Wyborcy mogą głosować na tych tylko, którzy im się skutecznie pokażą. Ale żeby się pokazać, trzeba mieć odpowiednie środki - przede wszystkim pieniądze. Jednak finanse szerokim strumieniem płyną z budżetu do tych tylko, którzy wcześniej zdołali zająć pozycję. PO liczyła na kompromitację PiS i dopięła swego. Dziś na to samo liczy PiS. W ofercie jest jeszcze SLD, który stawia na krótką pamięć wyborców.

Partie nie muszą wyrażać aspiracji wyborców - w każdym razie nie jest to kluczowa kwestia. Dla nich jest ważne, by nie zdeklasowała ich konkurencja. Korupcja może być tolerowana, pod warunkiem że nie będzie dużo większa niż u konkurentów. Z zobowiązań wyborczych można się nie wywiązywać, ale nie na skalę zasadniczo większą niż inni. Partia, która tych zasad przestrzega, ma gwarancję dalszego zajmowania miejsca na politycznej karuzeli - nieraz w rządowej koalicji, a nieraz w opozycji.

Naiwnością byłoby twierdzenie, że tę sytuację można łatwo odmienić (np. przez wprowadzenie większościowej ordynacji wyborczej). Co więcej, nie można twierdzić, że większe otwarcie sceny politycznej i zredukowanie autonomii klasy politycznej ma tylko zalety. Ma i wady - np. wynikające z większego rozproszenia. Jednak stan dzisiejszy skłania do postulowania zmian, które rozszerzą realną zależność klasy politycznej od obywateli. Powinno się zmienić finansowanie polityki. Nie należy jednak likwidować budżetowego finansowania, bo to fundament równości obywateli przy urnie wyborczej.

Zmniejszyć się powinna suma środków, a ich przydział zależeć powinien od wyborców (każdy ze swojego podatku mógłby przekazać taką samą kwotę na wybraną partię). Trzeba też szerzej dopuścić obywateli do rozstrzygania o kluczowych kwestiach. To nieprawda, że posłowie z prezydentem lepiej niż wyborcy rozstrzygną o celowości ratyfikowania traktatu lizbońskiego lub ulokowaniu na naszym terytorium tarczy antyrakietowej. Co najwyżej obywatele nie będą się czuli ich decyzjami związani.

Proponuję tu kierunek zmian dla klasy politycznej jako całości niewygodny, bo pomniejszający jej rolę i zwiększający jej uzależnienie od wyborców. Trudno oczekiwać zaangażowania politycznych ugrupowań w ich wprowadzenie. Można się spodziewać raczej werbalnych deklaracji i… praktycznego bojkotu (największym beneficjentem budżetowych dotacji jest PO, która rozpoczynała od kategorycznej ich krytyki). Prawie wszystko zależy więc od tego, czy uformuje się silna presja społeczna. Wiele, bardzo wiele zależeć może od otwartej publicznej debaty. Jednak żadnej gwarancji zmiany nie ma.