Piotr Gursztyn: Pan zagłosuje za ustawą obniżającą emerytury byłym funkcjonariuszom SB?
Antoni Mężydło*: Oczywiście. W moim przypadku to naturalne. Uważam to za swój obowiązek.

Reklama

Obowiązek w sensie moralnym czy dyscypliny partyjnej?
Obowiązek w sensie moralnym. Wobec wszystkich kolegów, z którymi działałem w opozycji. Tego domaga się sprawiedliwość i uczciwość. Zresztą myślę, że większość społeczeństwa chce, by tak było.

Dlaczego pan mówi o sprawiedliwości? Może to jednak byli funkcjonariusze, którzy wykonywali swoje obowiązki a nie dranie?
Różnych ubeków się spotykało. Natomiast ja miałem do czynienia z ludźmi, którzy postępowali nielegalnie - nawet według wówczas obowiązującego totalitarnego prawa. Wywieźli mnie do lasu i tam mnie torturowali. Wtedy objawiła się ich sadystyczna natura. Do SB szli ludzie z pewnymi predyspozycjami. A wydaje mi się, że służby świadomie kształtowały takie postawy. W książkach Wiktora Suworowa też widać, że służby tak wpływały na swoich funkcjonariuszy.

SB pielęgnowała patologiczne cechy swoich pracowników?
Myślę, że tak. Pewnie takie cechy też wręcz kształtowano, jeśli ktoś ich wcześniej nie posiadał. Bo szli tam ludzie dla większych zarobków, dla płac pięcio- czy sześciokrotnie wyższych, niż zarabiał wtedy nauczyciel. System zmieniał charaktery i osobowości, nawet jeśli z początku byli to ludzie uczciwi i wrażliwi. Obserwuję to również teraz podczas procesów, które odbywają się w Toruniu przeciwko byłym esbekom. To nie są miłe sytuacje dla naszych kolegów, którzy tam zeznają jako świadkowie i muszą opowiadać o brutalnych scenach. Akurat moje miasto, Toruń, było wyjątkowe. Tam Służba Bezpieczeństwa była bardzo brutalna. I dziś to, co widzę na salach sądowych, utwierdza mnie w przekonaniu, że w SB było wiele osób o patologicznych skłonnościach. Niektórzy z nich to wręcz psychopaci. Pamiętam tych, którzy mnie porwali. Wtedy aż tak tego nie odbierałem - myślałem, że potraktowali mnie z całą brutalnością, by wykonać zadanie. Teraz jednak, gdy wiem, jak znęcali się nad uczniami szkół średnich, to jestem pewien, że to patologia. Np. rozbierali do naga ucznia i kazali mu leżeć na dwóch krzesłach. Podparty z przodu i nogami musiał utrzymywać się w tej pozycji i tak go przesłuchiwali.

Może mieli rozkazy, by brutalnością wyciągać jak najwięcej informacji?
Myślę, że to sami wymyślili. Dla tych przesłuchiwanych to przeżycia trudne do wspominania także dzisiaj. Widać, że w sądzie odtwarzają ten ból. To widać na ich twarzach. Dlatego przychodzimy do sądu, by się z nimi solidaryzować i trochę ulżyć im w cierpieniu.

To co pan opowiada, zadaje kłam tezie, że skoro wtedy toczyła się walka, to esbecy mieli prawo bronić ówczesnego, niedemokratycznego, ale legalnego państwa.
Oni łamali wszelkie reguły. Porwania w Toruniu - porwano mnie, moją żonę, jeszcze dwóch kolegów - to było niezgodne z ówczesnym prawem. Oni nie przyznawali się, że są z SB. Podszywali się pod terrorystyczną organizację "Antysolidarność", która miała walczyć z rakiem toczącym polskie społeczeństwo, jakim niby była "S". Dostałem ich ulotkę z mottem z Apokalipsy. Działali środkami niedozwolonymi. A zabójstwo ks. Popiełuszki? A śmierć Piotra Bartoszcze? To ten sam okres, kiedy i nas porywali. Dziękujemy Bogu, że nas nie zabili, ale my też mogliśmy zginąć. Podejrzewam, że Bartoszcze zginął, bo się im postawił. Ja wtedy, gdy mnie uprowadzili, byłem bardzo spolegliwy. Wbrew własnemu charakterowi. Nie walczyłem, wypierałem się, mówiłem, że nic nie pamiętam, że pomyłka itd. A i tak byłem bity, straszony śmiercią. Odbezpieczali pistolet, kopali ziemię, jakby wykopywali grób. Oni zamaskowani, ubrani w kurtki puchowe, jakoś tak nienaturalnie wypchane, więc wyglądali potężnie. Przesłuchanie wyglądało tak, że światło w oczy, ja stałem, i co chwilę cios w brzuch albo w kark, tak, że padałem na ziemię. Albo nagle markowali nacinanie tętnicy szyjnej. Rzucenie na ziemię i bicie pałką po piętach. Psychicznie czułem się strasznie. To nie były dozwolone metody, nawet przez tamto prawo.

Rozumiem, że nie wyglądało to tylko na próbę postraszenia. Czuł pan, że może już nie wrócić do domu, że nie skończy się tylko pobiciem?
Tak. Tym bardziej że kilka miesięcy wcześniej spotkałem się z Januszem Krupskim [ob. kierownik Urzędu ds. Kombatantów - przyp. red.]. Mnie wywieziono do lasu i udawano wykonanie egzekucji. A na nim ją wykonano, tylko że nie udało się im. Też wywieziono go do lasu, tam został oblany ługiem z fenolem. Gdyby fenolu było więcej, to by zmarł. I tak był poważnie zatruty. Widziałem jego popalone ługiem plecy. Coś strasznego, strupy, czerwona skóra, pręgi od góry do dołu.

Reklama

Oprócz porwania pan był też przesłuchiwany. Jakie wrażenie robili esbecy?
Na początku przesłuchiwał mnie w Gdańsku Antoni Domański. Dobrze znany tam esbek. Wyglądało to dosyć normalnie, niemal równa walka. On mnie pytał, ja odmawiałem odpowiedzi. Był trochę starszy ode mnie, opowiadał coś o swoich studiach we Wrocławiu.

Czyli dobry ubek?
Koledzy z Ruchu Młodej Polski oceniali go jako złego ubeka. Dla mnie był marchewką - grał dobrego ubeka. Ale to nie odniosło skutku, bo ja dalej robiłem swoje akcje, zwłaszcza na Uniwersytecie Gdańskim, więc zajął się mną inny. Starszy gość, przypominał ubeka z lat 50-tych. Wyżywał się na mnie, wyzywał, krzyczał. Co prawda nie tak jak ci moi porywacze, którzy bez przerwy krzyczeli: "do piachu z nim!", ale też okropnie bluzgał i straszył. Pamiętam, że wtedy zamknęli mnie na dwa razy po 48 godzin. Raz na 48, potem wychodziłem, a oni w progu mnie złapali i znów wsadzili na 48.

A w Toruniu, gdy raz zostałem zatrzymany po tym, jak mnie sypnął jeden TW, to popychali, w komendzie jeden z esbeków próbował sprowokować mnie do bójki. Innym razem przywieźli mnie chorego z anginą. Wrzucili mnie na 48 godzin. Skarżyłem się, że jestem chory, to dali mi zastrzyk, po którym leżałem przez cały czas nieprzytomny. Nic nie badali, dali tylko szprycę, taką wielką, jaką daje się zwierzętom. Po tej infekcji chorowałem na migdały przez kilka lat. W każdym razie w Toruniu było zawsze brutalniej niż w Gdańsku.

Wspomniał pan o przejściach swojej żony. Jak esbecy traktowali kobiety?
Moją żonę nie najgorzej. Inne kobiety z opozycji bardzo źle, traktowali je z wielką pogardą. Ale żona strasznie przeżyła porwanie. Ona czasem spotykała jednego z esbeków, którzy ją zatrzymali. I gdy go widziała, to cała dygotała. Bardzo długo w niej tkwiło to przeżycie. Po porwaniach baliśmy się wyjść z domu. Dopiero później, gdy przyjaciele pomogli złożyć skargi do prokuratury, posła, biskupa, zaczęliśmy normalnie wychodzić na ulicę. Bo nas zwinięto z ulicy w biały dzień.

Spotkał się pan z przypadkami, że SB szantażowała tym, że coś złego stanie się członkom rodzin?
Tak. W przypadku jednego z działaczy szantażowano go losem dziecka. On był pod tym względem bardzo wrażliwy, bo jedno z dzieci mu zmarło z powodu wady serca. Powiedzieli mu, że może coś się zdarzyć, że samochód przejedzie dziecko. W jego przypadku zastraszanie polegało na mówieniu, że krzywda stanie się jego najbliższym. Ja jeszcze nie miałem dzieci, więc mnie straszyli, że mnie wywiozą do jakiegoś miejsca tortur w Bieszczadach. I tam na pewno pęknę, bo oni mają przemyślane formy torturowania.

Esbecy z premedytacją wykorzystywali najczulsze dla każdego punkty?
To byli inteligentni ludzie. Przy okazji trochę psychopaci. Np. Marek Kuczkowski z Torunia był jakimś poetą.

To ten, który pana porwał, a obecnie biznesmen prowadzący prywatną uczelnię?
Tak, dokładnie ten.

Czy wtedy spotkał się pan z jakimś odruchem skrupułów, żalu, że muszą robić ludziom takie rzeczy?
Chyba nie bardzo. Np. Domańskiego oceniam inaczej niż koledzy z Ruchu Młodej Polski. Ale to raczej była gra z jego strony. Wobec mnie grał ludzkiego ubeka.

Czy spotkał się pan z jakimś gestem współczucia?
Nie. Nawet zwykli milicjanci na komisariatach nie pomagali. Pamiętam, kiedyś prosiłem jednego z milicjantów w Gdańsku, żeby kupił mi w sąsiedniej pizzerii coś do jedzenia. Była tam taka na Piwnej. Akurat wtedy nie mogłem jeść więziennego jedzenia. Dzisiaj jedzenie w więzieniu wygląda pewnie inaczej. Wtedy to była woda, jakiś kawałek buraka, czasem makaraon, kawałek kartofla. Kawa z bromem. Kwaśny chleb z margaryną, który trzeba było smarować łyżką, bo noży nam nie dawano. No i milicjanci też bali się pomagać. Nikt nie poszedł i nie przyniósł jedzenia. Tak samo było, kiedy łapali w czasie akcji, np. nad ranem. Wtedy człowiek był niewyspany, głodny, bez żadnego jedzenia. Ale nikt nie chciał pomóc. A z ubekami to absolutnie nie było mowy o pomocy.

Widział pan po latach jakieś gesty skruchy? Ktoś z esbeków przeprosił pana?
Nie widziałem. Koledzy za to mówili, że czasami spotykają się z takimi gestami. Szczególnie dotyczy to tych ubeków, którym się nie powiodło. Większość z esbeków jest świetnie urządzona, mają dobrze zorganizowane spółki. Zresztą w moim województwie te esbeckie spółki uczestniczyły we wszystkich aferach - rublowej, alkoholowej, paliwowej, elektronicznej - we wszystkich, jakie chyba tylko były. Niektórzy jednak nie zdołali się dobrze ustawić. Tacy podobno jeździli do Niemiec, handlowali, sprzedawali z rozkładanych łóżek. Ci, którym się nie powiodło, podobno czasami mówią, że "o zostawili mnie samego, wam też współczuję". Ale znam to tylko z relacji moich kolegów.

I to dotyczy tylko tych esbeków, których przycisnęła bieda?
Tak, których los jest mniej uprzywilejowany. Tylko, ci którym się nie powiodło, zdobyli się na jakiś gest skruchy.

*Antoni Mężydło, opozycjonista w czasach PRL, poseł PO