Tekst Michalskiego jest literackim żartem, ale na śmiertelnie poważny temat. Autor powraca do sprawy poruszanej już w jego wcześniejszych wywiadach. Alfa i Beta w "Zniewolonym umyśle III RP" nie są kryptonimami konkretnych osób. W genialnym źródle tego żartu parafrazy - w "Zniewolonym Umyśle" Czesława Miłosza - Alfa, Beta, Gamma i Delta byli Andrzejewskim, Borowskim, Putramentem i Gałczyńskim, nawet jeśli Miłosz czerpał także z innych biografii, z innych zbiorów anegdot. W tekście Michalskiego nie ma po co szukać biograficznych kluczy, bo żaden z nich nie będzie pasował do zamka. Prawdziwe nazwiska występują tu tylko jako elementy tła, podczas gdy Alfa i Beta to ogólne typy reprezentujące dwa główne obozy. Jest oczywiście pewna istotna zmienna biograficzna, zmienna pokoleniowa. O ile w rozmowach z Wernerem, Jastrunem, Głowińskim czy Liberą tematem były błędy i zasługi starszego pokolenia, które wojnę na górze rozpoczęło, o tyle bohaterowie tekstu Michalskiego to drugie pokolenie wojny na górze, roczniki urodzone w latach 60., które na początku były brutalnością tej wojny zszokowane, ale kiedy same w nią weszły, okazały się równie twardymi wojownikami.
p
Cezary Michalski
Wojna na górze z perspektywy następnego pokolenia żołnierzy
Ten esej w przeciwieństwie do znanego tomu esejów Czesława Miłosza jest tylko jeden i ma zaledwie dwóch bohaterów - Alfę i Betę. Natomiast wiary, które owi bohaterowie wyznają, są dla odmiany aż dwie, podczas gdy u Miłosza problemem był tylko komunizm. Stwierdzenie, że wiary napędzające polską wojnę na górze w latach 90. to wiara lewicowa i prawicowa, byłoby fałszem. Dwie wiary, które równolegle i na przekór sobie wyznają Alfa i Beta, to raczej nieprawica i prawica. Obie nie mają żadnej własnej, oryginalnej substancji. Obie są właściwie tylko reakcjami.
Opowieść o dwóch reakcjach
O ile nieprawica jest reakcją na tradycyjną endecką prawicowość, świadomym i podświadomym lękiem przed endecją uporządkowanym w środowisko, język, a wreszcie nawet instytucję Agory, o tyle z kolei prawica jest reakcją na nieprawicę i jej retoryczną przesadę każącą widzieć w każdym antykomuniście potencjalnego "wieszatiela", a w każdym człowieku zgłaszającym wątpliwości wobec jakiegoś przypisu do dzieła "Strach" Jana Grossa - potencjalnego żydożercę odmawiającego refleksji nad antysemityzmem w Polsce. Oczywiście prawicowa reakcja okaże się tak samo przesadna jak wcześniejszy lęk nieprawicowców. A dyskusje prowadzone przez oba obozy - na temat rozliczeń komunizmu, lustracji, Jedwabnego czy "Strachu" - staną się z czasem całkowicie przewidywalne. Jednak nadal nie będzie to oznaczało, że oba te obozy mają rację. Że język któregoś z nich, a nawet oba języki zsumowane razem, nadaje się do opisania polskiej rzeczywistości, tej przeszłej i tej obecnej. Bo jest wręcz przeciwnie.
Samo pojęcie nieprawicy jako przeciwnika prawicy i jej partnera w wojnie na górze pożyczam od Kingi Dunin bez jej wiedzy i zgody. To ona bowiem w wywiadzie udzielonym kiedyś "Europie" zapytana, kto walczył ze sobą podczas postsolidarnościowej wojny na górze - czy była to może, jak się często mówi, solidarnościowa lewica i solidarnościowa prawica - odpowiedziała (a nie sposób podważać jej kompetencji, jako że przez długi czas obserwowała jedno z tych środowisk od wewnątrz), że żadnej lewicy w tym wszystkim nigdy nie było. Była tylko nieprawica - inteligenckie środowisko odżegnujące się od endecji, nacjonalizmu, antysemityzmu, fundamentalizmu katolickiego. Chętnie powtarzające za Miłoszem "jest ONR-u spadkobiercą Partia", ale w upadającym PRL wobec pogłębiającej się dekadencji ustroju (z którym wcześniej niektórzy z tych ludzi sami flirtowali) niepotrafiące przyznać się w sposób najbardziej choćby nieśmiały do jakiejkolwiek lewicowej tradycji. Nieprawica pozostawiła wątpliwy przywilej lewicowości już tylko Jackowi Kuroniowi. Sama natomiast jako swój cel wskazywała budowę w Polsce demokracji i jej obronę przed polską prawicą z natury autorytarną, fundamentalistyczną, narodową...
Z kolei nowa polska prawica, ta, która stała się stroną w wojnie na górze, też nie jest w gruncie rzeczy żadnym nawiązaniem do którejś z zerwanych przez PRL prawicowych tradycji - endeckiej, piłsudczykowskiej czy konserwatywnej. Powstaje raczej w reakcji na działania nieprawicy, na dokonane przez jej liderów odwrócenie sojuszy, na radykalizm jej prewencyjnych oskarżeń o autorytaryzm, fundamentalizm, nacjonalizm, a w najbardziej skrajnych przypadkach i sytuacjach tej wojny - także o antysemityzm czy faszyzm. Wśród nowych, reaktywnych i reakcyjnych polskich prawicowców, którzy z jednej strony bronią się przed zarzutami, a z drugiej sami próbują przejąć inicjatywę i sklecić z niczego własną ideową tożsamość, znaleźli się w latach 90. ludzie, którzy często jeszcze kilka lat wcześniej byli od wszelkiej prawicy bardzo odlegli.
Jako formacja całkiem świeża, zamiast odwoływać się do Krasińskiego, Dmowskiego czy nawet Marszałka, polska prawica z czasów wojny na górze będzie cytować raczej amerykańskich neokonserwatystów (bo neokoni to w końcu także zupełnie świeża reakcja na radykalizm wojny kulturowej), idąc tutaj tropem Ryszarda Legutki, słynnego krytyka "wielkiej imitacji" Zachodu, ale krytykującego czy nawet zauważającego ją wyłącznie wtedy, gdy stroną imitującą jest polska lewica lub liberałowie, a nie kiedy w najlepsze imituje prawica.
Alfa (nieprawicowiec) i Beta (prawicowiec reaktywny) z mojego tekstu nie pseudonimują żadnych konkretnych osób w przeciwieństwie do Alfy, Bety, Gammy i Delty z książki Miłosza, tam symbolizujących Andrzejewskiego, Borowskiego, Putramenta i Gałczyńskiego. Biografie moich Alfy i Bety skleiłem z doświadczeń wielu różnych ludzi, tak samo jak ich poglądy wydestylowałem z poglądów obozów, do których należą. Ale przy całej swojej typowości nie są to typy bezbarwne, nieżyciowe. Albo też - ujmując rzecz inaczej - znane mi osoby prawdziwe, konkretne, moi rówieśnicy, a czasami nawet koledzy, kiedy wybierały jedną z dwóch wiar wojny na górze, nieprawicową lub prawicową, bardzo szybko zatracały całą swoją indywidualność myślenia i złożoność poglądów. Zapominały nawet o komplikacji własnych biografii. Z konkretnych osób, nieraz bardzo ciekawych, zmieniały się w typy przewidywalne, proste, mechanicznie zideologizowane.
I jeszcze jedna uwaga. Alfa i Beta są z roczników urodzonych w latach 60. To nie oni rozpoczęli wojnę na górze, nie oni wymyślili grę w prawicę i nieprawicę, ale oni w nią weszli. W pewnym momencie nawet z takim zapałem, że znaleźli dla niej nowe formy, podnieśli ją na wyższy poziom agresji. Nie należą też do pokolenia urodzonego w latach 70., dla którego wojna na górze i gra pomiędzy prawicą i nieprawicą była czymś oczywistym. Alfa i Beta zdążyli jeszcze ujrzeć fałszywą utopię solidarnościowego społeczeństwa z czasów karnawału i równie fałszywą utopię solidarnościowej inteligencji z drugiego obiegu lat 80. Obaj są dziećmi rozwiedzionych rodziców. Na początku zaskoczonymi gwałtownością rozwodu, z czasem jednak wciągniętymi w tę wojnę, w tłuczenie kryształów w imieniu mamusi albo tatusia.
Kto na kogo głosuje
W latach 80. Alfa studiuje w Warszawie historię i politologię, a Beta w Krakowie historię i filozofię. Obaj są wówczas raczej antykomunistyczni niż świadomie prawicowi, ale do lewicy jeszcze bardziej wstydziliby się przyznać. Alfa działa w Klubie Inteligencji Katolickiej i gdyby w ogóle musiał jakoś się określić, nazwałby się demokratą chrześcijańskim. Beta trafia w Krakowie na modnych wówczas w okolicach wydziału filozoficzno-historycznego UJ liberalnych konserwatystów: Łagowskiego, Legutkę, Kunińskiego... Antykomunizm Bety, właściwie raczej emocjonalny niż polityczny (bo żadnej polityki się w Krakowie w latach 80. nie uprawia), znajduje opokę hayekowskiego liberalizmu i komentarzy do "Państwa" Platona. To pierwsza konsekwentna antysocjalistyczna ideologia. W porównaniu z nią cała ta warszawska opozycja to tylko reformiści nieodwracalnie skażeni socjalizmem.
Alfa nie potrafi zrozumieć, dlaczego jego niektórzy rówieśnicy - radykałowie - nie głosują w wyborach 4 czerwca, nie przyłączają się do wielkiej zmiany. Nawet manifestują przeciwko niej, jak to robi Beta w Krakowie. Beta nie może z kolei zrozumieć, dlaczego jego rówieśnicy w Warszawie biorą udział w tej farsie. Czemu wybuchają entuzjazmem pod kawiarnią Niespodzianka, dlaczego traktują poważnie młodą, ładną i sympatyczną komediantkę Joannę Szczepkowską, która zostaje zaproszona do Radiokomitetu, by odegrać swoją rolę życia, ogłosić na wizji, że "4 czerwca w Polsce skończył się komunizm". Beta w to nie wierzy. Napawa się tym, że w rządzie Mazowieckiego wciąż zasiadają Kiszczak i Siwicki, żałuje, że komuna nie dotrwała w Polsce do upadku muru, bo wtedy wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej. Ale cały ten poczciwy antykomunizm Bety wciąż nie składa się jeszcze na żadną prawicowość. Prawicowcem jest Maciej Giertych, który przyjął od generała Jaruzelskiego zaproszenie do Rady Konsultacyjnej, prawicowcem jest Janusz Korwin-Mikke, który w latach 80. publikował w komunistycznych tygodnikach swoje neoliberalne przesłanie, prawicowcem jest także Marek Jurek z podziemnego Ruchu Młodej Polski. To nie stosunek do stanu wojennego, Okrągłego Stołu, wyborów czerwcowych, grubej kreski itp. czyni z człowieka prawicowca, ale jakaś tożsamość, wartości - których Beta u progu III RP jeszcze ewidentnie nie wyznaje.
Kiedy zatem Beta z antykomunistycznego radykała staje się prawicowcem, a Alfa nieprawicowcem gotowym do wojny na górze? Spróbujmy zastosować tu kryterium najprostsze, dowiedzieć się, na kogo obaj głosują w wyborach. Oczywiście nie tych organizowanych przez komunistów w latach 80., ale tych, na które się chodzi, bo już chodzić wypada.
Przed wyborami 4 czerwca 1989 Alfa roznosi ulotki wyborcze Jacka Kuronia. O mało nie pobił się przy tej okazji na Żoliborzu z paroma młodymi, na łyso ostrzyżonymi młodzieńcami o proletariackim wyglądzie. Oni prowadzili kampanię na rzecz mecenasa Siły-Nowickigo łamiącego dyscyplinę Komitetu Obywatelskiego "Solidarności" i startującego osobno. Kiedy Alfa, stojąc przed kościołem św. Stanisława Kostki ze swoimi ulotkami, usłyszał od nich pytanie, czemu namawia do głosowania na Żyda pod katolicką świątynią - przyspieszyło to rodzenie się w nim, wciąż jeszcze KIK-owcu, tożsamości nieprawicowej.
4 czerwca Alfa wstaje wcześnie rano, żeby jak najszybciej oddać swój głos na kandydatów Komitetu Obywatelskiego. Cały następny dzień spędzi w kawiarni Niespodzianka. Świętując zwycięstwo, które w nocy z 5 na 6 czerwca okaże się już zwycięstwem totalnym. Beta od samego początku nie zamierzał głosować. Dla niego to jeszcze jeden pomysł komunistów na skanalizowanie buntu. Jeszcze jedno zwycięstwo prowokacji.
A pierwsze wybory prezydenckie? Alfa głosuje na Mazowieckiego. Wcześniej działa w jego komitecie poparcia. W drugiej turze pójdzie zagłosować na Lecha Wałęsę. Zdecyduje się w ostatniej chwili, bo jeszcze dzień wcześniej postanowił sobie solennie, że zostanie w domu. Skreśla nazwisko Wałęsy ze wstrętem. Nawet nie jest pewien, czy głosując w drugiej turze na "Wodza", "Führera" - jak mówi się wtedy o Wałęsie w jego środowisku - nie zaszkodził młodej polskiej demokracji. Bardziej, niż gdyby pozostał w domu i pozwolił wygrać Tymińskiemu. Wkrótce Alfa zapisze się do Unii Demokratycznej. Wcześniej nie mógł się zdecydować, czy działać w ROAD, czy w Forum Prawicy Demokratycznej. I tu, i tam miał znajomych, i tu, i tam pewne rzeczy mu się podobały, a inne znów nie. Dopiero Unia Demokratyczna ma formułę wystarczająco szeroką, by Alfa mógł z czystym sercem nazwać ją swoją partią. Jest jeszcze oczywiście "Gazeta Wyborcza" - ona też reprezentuje w jego oczach wszystkie nurty solidarnościowego zdrowego rozsądku.
Beta w pierwszych wyborach prezydenckich ostatecznie nie zagłosuje. W żadnej z tur. Choć wcześniej zamierzał wziąć w nich udział, by oddać głos na Kornela Morawieckiego. Niestety Morawiecki nie zebrał wystarczającej liczby podpisów. Oczywiście zebrał - wierzy Beta przyjmujący za dobrą monetę wszystkie wieści docierające od jeszcze bardziej radykalnych przyjaciół - ale komuniści i ich agenci w naszym obozie uniemożliwili mu start.
O tym, że jednak jest już twardym politycznym prawicowcem, Beta dowie się, ku własnemu zaskoczeniu, dopiero głosując w październiku 1991 roku w pierwszych całkowicie wolnych wyborach do Sejmu i Senatu. Beta zdradził już wówczas Kraków na rzecz Warszawy - gdzie więcej się dzieje, gdzie komuś takiemu jak on łatwiej znaleźć pracę, przy nowej polityce, przy mediach. Jako warszawiak świeżo zameldowany w Śródmieściu może wybrać jedną partyjną listę do Sejmu i aż trzech senatorów. To daje ogromne pole do tworzenia własnych, najbardziej idiosynkratycznych koalicji. Beta głosuje na senatorów z PC, z WAK i z UPR. Ale swój najważniejszy głos, na listę partyjną do Sejmu, oddaje na Porozumienie Centrum.
Dlaczego jeden ze swoich głosów w wyborach do Senatu Beta oddał na Wyborczą Akcję Katolicką, która wkrótce przekształci się w ZChN? Nie jest przecież nawet żarliwym katolikiem, te sprawy jeszcze go nie interesują. Bawi się na dyskotekach przy Pet Shop Boysach i Queenach, a wtedy, podczas suto zakrapianych wieczorów, nie ma jeszcze politycznych katolików czy ateuszy.
Dlaczego zatem jeden ze swoich cennych głosów Beta oddaje na kandydata do Senatu z Wyborczej Akcji Katolickiej, inicjatywy wypromowanej przez najbardziej prawicowe gwiazdy Sejmu kontraktowego, przez Niesiołowskiego, Łopuszańskiego i Jurka? Robi to na przekór wspólnym ostrzeżeniom "Gazety Wyborczej", "Polityki", "Wprost" i tygodnika "Nie" przed państwem wyznaniowym. Beta patrzy z wściekłością na witryny kiosków okupowane przez te cztery gazety broniące Polski przed wszechwładzą kleru. Na okładce "Wprost" Matka Boska w masce gazowej, w tygodniku "Nie" jeszcze grubsze dowcipy o "czarnych". W dodatku żadnej silnej gazety prawicowej ani katolickiej na horyzoncie nie widać. Wszystkie próby drugiej strony pozostają na poziomie znanej Becie podziemnej bibuły. Inteligenci wielkomiejscy i małomiasteczkowi odchodzą od kiosków z "Polityką" i "Gazetą", która bardzo szybko staje się dla nich czymś w rodzaju nowych "Wiadomości Literackich". Jej czytanie wyrywa ich z szarej, nudnej prowincjonalności, wkręca w wojnę idei. Klienci o bardziej ludowym wyglądzie odchodzą od kiosków z szeroko rozpostartymi płachtami tygodnika "Nie". Jeśli tak wygląda państwo wyznaniowe, to ktoś tutaj kłamie - myśli sobie Beta. I w ostatecznym geście transgresji, skrajnej wewnątrzinteligenckiej kontestacji, oddaje swój głos na senatora z Wyborczej Akcji Katolickiej, z którym przy bliższym poznaniu nie miałby o czym rozmawiać. Na pewno by się nie polubili.
Ale przecież, jak uważa Beta, Kościół nie ma tutaj żadnej władzy. Beta nigdy nie był wcześniej blisko Instytucji. Nawet z lekcji religii się zrywał. Pogrążony w zbawiennej niewiedzy naprawdę nie podejrzewa, że poza kioskami Ruchu, poza redakcją "Gazety Wyborczej" w tym kraju jest także Kościół. I to wystarczająco silny, by premier wylansowany przez ostrzegającą przed państwem wyznaniowym "Gazetę Wyborczą" wprowadził religię do szkół przed wyborami prezydenckimi (które i tak przegra). Zrobił to, by odsunąć od siebie podejrzenia o laickość, lewicowość czy wręcz żydowskie pochodzenie. Parę miesięcy później Niesiołowski, Łopuszański i Jurek - przedstawiani przez "hegemonię liberalnych mediów" (to słowa samego Bety) jak najgorsze monstra - uzbierają dla swojej partii 10 procent głosów, czyniąc ją jedną z największych sił politycznych w pierwszym wolnym Sejmie. A stanie się tak nie dzięki docenieniu przez Polaków ich nonkonformizmu, ale za sprawą wyrażanego czasem w sposób mało subtelny poparcia wielu proboszczów, a nawet biskupów.
Ale Beta nie ma o tym wszystkim pojęcia. Widzi tylko oszustwo jednej strony: redaktorów "Polityki", "Wyborczej" i "Nie", którzy wspólnie nakręcają lęk przed państwem wyznaniowym (mający osłaniać przy okazji różne ich własne deale i sojusze), choć to ich gazety stanowią póki co jedyną medialną ofertę dla inteligencji i ludu. Na ich łamach przed "czarnymi" ostrzegają Polaków poeci, prozaicy i opozycjoniści, których parę lat wcześniej Beta widywał w kościołach, pod ołtarzami, podczas Tygodni Kultury Chrześcijańskiej, jak się tam modlili, ukrywali przed milicją, korzystali z kościelnego mecenatu, jak dawali swoje dzieci do chrztu księdzu Henrykowi Jankowskiemu w słynnym opozycyjnym kościele pod wezwaniem św. Brygidy w Gdańsku.
Teraz, pod pretekstem walki z państwem wyznaniowym, ci sami niewdzięcznicy "tworzą liberalno-lewicową hegemonię". Do takiego wniosku dojdzie w każdym razie Beta, który pojęcia hegemonii będzie nauczał swoich mniej oczytanych prawicowych przyjaciół. Nowi koledzy Bety, którzy na drodze od radykalizmu do prawicowości są już dalej niż on, jego rozważania o "liberalno-lewicowej hegemonii" rozumieją prościej: odwrócenie sojuszy, sitwa Michnika z czerwonymi, sojusz solidarnościowych lewaków z komuchami (twardsi z nich mówią wprost: żydokomuna). Michnik wypowiada zresztą wówczas swoje monumentalne "odpieprzcie się od generała", więc Beta nie widzi powodu, by jego subtelne pojęcia i rozróżnienia także nie mogły przybrać nieco grubszego brzmienia.
Z kolei senator z UPR zawdzięcza głos Bety liberalno-konserwatywnemu okresowi jego uniwersyteckiej edukacji. W późnych latach 40. Jan Kott, polemizując z post-AK-owskimi miłośnikami Conrada, głosił, że własność to kradzież, a honor to faszyzm. Tak w każdym razie streścił jego filipikę Janusz Szpotański. UPR ma własne, równie proste dogmaty, w myśl których państwo to socjalizm, a podatki to kradzież. Beta zżyma się na tę prostotę, jednak i dla UPR widzi wówczas miejsce w swojej wymarzonej wielkiej koalicji polskiej prawicy.
Ale trzeci senator i - co najważniejsze - także poseł z Porozumienia Centrum będą zawdzięczać głos Bety żoliborskiemu konserwatyzmowi Jarosława Kaczyńskiego. To jego język trafia do Bety najbardziej. Oprócz egoizmu jednostki także państwo stojące na straży wspólnoty. Oprócz antykomunizmu polityczny pragmatyzm. To spodoba mu się wtedy najbardziej. Nie zna ani Jarosława, ani Lecha Kaczyńskich, ale ostatecznie przekonają go ostrzeżenia przed braćmi, jakie pojawiają się na łamach "Gazety Wyborczej", "Polityki" i "Nie".
Polityka i wiara
Tymczasem Alfa opublikował właśnie swój pierwszy tekst w "Gazecie Wyborczej". O Kościele otwartym. Kościół Alfy to Kościół księży Tischnera, Czajkowskiego, Musiała. Kościół zamknięty to Kościół Marka Jurka, Stefana Niesiołowskiego i księdza Henryka Jankowskiego. Alfa jest bardzo dumny ze swojej pierwszej publikacji. "Gazetę" czytają wszyscy jego przyjaciele, właściwie całe jego środowisko. Czytają też brutalne ataki na niego, z prawicowej prasy - gdzie wyzywa się go od Żydów i antychrystów - wybrane i wycytowane z wielkim smakiem przez "Gazetę". Alfa ma za jednym zamachem to wszystko, o czym marzył. Jest osobą i sławną, i prześladowaną - przez antyinteligencki ciemnogród. Przyjmuje zaproszenie do stałego pisania w "Gazecie". A później do pracy. Na pół etatu, na cały, na coraz bardziej odpowiedzialnych stanowiskach w redakcji.
Alfa kocha papieża. Jan Paweł II nawet jeszcze teraz, kiedy przyjeżdża do Polski, przypomina mu rok 1979, homilię z placu Zwycięstwa. No i pierwszą "Solidarność", tę prawdziwą, jeszcze nieprawicową. Kiedy z kolei czyta homilie Michnika towarzyszące każdej z papieskich wizyt, szczególnie tę, w której "nawet ptaki śpiewały papieżowi po polsku", upewnia się, że jest po właściwej stronie nawet jako katolik. Kwaśniewski w papamobile drażni go mniej niż Jankowski i Rydzyk. Ale Kościół nie podąża za Alfą, wręcz przeciwnie, wydaje się powoli, ale konsekwentnie zmierzać w innym kierunku. "Arka Noego" czy "Tygodnik Powszechny" są przez coraz liczniejszych biskupów traktowane jako wróg, i to ten najgorszy - koń trojański w Państwie Bożym. Alfa się z tym nie zgadza. Jego wiara staje się letnia, przez jego głowę przelatują jak błyskawice wspomnienia z drugoobiegowych lektur. Komentowane chyba przez Michnika, nie, to jednak był Kuroń... pisma pastora Bonhoeffera. Chrześcijaństwo bezwyznaniowe, bez nadmiaru dogmatów i zakazów, chrześcijaństwo jako antyautorytarny odruch moralny i polityczny.
W tym samym czasie, kiedy wiara Alfy staje się letnia, wiara Bety właśnie się rozgrzewa. Jej pascalowskie rytmy są całkowitym przeciwieństwem poczciwej wersji teologii negatywnej Bonhoeffera skomentowanej jeszcze bardziej poczciwie przez Jacka Kuronia. Beta potrzebuje twardego autorytetu, powtarza sobie do snu: "Jeśli Boga nie ma, to co ze mnie za kapitan" (to z Dostojewskiego), a także: "Gdzie nie ma prawdy, tam rządzi siła" (to z kolei parafraza platońskich komentarzy Ryszarda Legutki). Od dwustu lat każde nawrócenie młodego człowieka na Zachodzie - a przecież Warszawa to teraz także jest Zachód - dokonuje się drogą de Maistre’a. Skoro śmierć Boga prowadzi do gilotyny, stanu natury, a w najlepszym razi do dzieci kwiatów, wolnej miłości i gejowskich małżeństw, to naszym obowiązkiem jest Boga wskrzesić. Oczywiście de maistre’owski katolik polityczny w Boga nadal nie wierzy, wychodząc ze słusznego założenia, że jako człowiek upadły (w nowoczesność) na szczerą, naiwną, przednowoczesną wiarę sobie nie zasłużył. Nie ma większych grzeszników, głębiej przeżywających swoje upadki niż prawicowi polityczni neokatechumeni - Beta nie jest tutaj wyjątkiem, potwierdza raczej regułę. Tak więc w Boga nie wierzy, ale wierzy w Instytucję, w Kościół, w kata, w prawdę, w twarde intelektualne kategorie świętego Tomasza... Wierzy we wszystko, co zdoła go wydobyć z chaosu płynnej nowoczesności (jak widać, nawet Zygmunt Bauman z późnego okresu przydaje się Becie do ugruntowania jego specyficznej odmiany wiary).
A jeśli nawet Bóg - w którego nie wierzymy - nie zdoła nas z chaosu wydobyć, to przynajmniej nas za pozostawanie w tym chaosie karze. Choćby poczuciem winy. Tą przyprawą, dzięki której życie politycznego neokatechumena w późnej nowoczesności, szczególnie w jej rozmytej, brzydkiej polskiej wersji, staje się ciekawsze, tragiczniejsze albo przynajmniej bardziej pikantne od życia rówieśnika, który zamiast nawrócenia zadowala się "życiem ułatwionym" albo, mówiąc prościej, stabilizuje się codzienną lekturą "Gazety Wyborczej".
Jeśli ktoś - tak jak Beta - uznaje legendę o wielkim inkwizytorze z "Braci Karamazow" za jedyną szczerą i wiarygodną opowieść o istocie Kościoła i jeśli taki Kościół akceptuje, bo uważa go i tak za coś zdecydowanie lepszego niż to wszystko, z czym mieliśmy w Polsce do czynienia poza Kościołem - staje się w konsekwencji katolikiem politycznym. Czyli właśnie Betą. Zdolnym do wielu rzeczy, może nawet do rozpalania stosów, gdyby tylko zdołał samego siebie przekonać, że będą to stosy prewencyjne, broniące Polski przed nadciągającą nawałnicą relatywizmu, postmodernizmu, laicyzacji i gejowskiej filozofii queeru...
Nawet jednak po swoim politycznym nawróceniu Beta rzadko chodzi do Kościoła. I nigdy do spowiedzi - nie bardzo wie, co mógłby wyznać spowiednikowi, którego zresztą uważa za człowieka tak samo pozbawionego wiary jak on sam. Po jakimś czasie zaczyna na próbę odmawiać wieczorami "Ojcze nasz", ale nawet ten minimalistyczny rytuał wydaje mu się jakoś nieszczery we własnym wykonaniu.
Ponieważ jednak Beta mimo wszystko pozostaje zwierzęciem społecznym, imponują mu ludzie w jego wieku, czasami nawet młodsi od niego, którzy modlą się głośno i publicznie, całkiem na poważnie. I z powagą jemu samemu niedostępną roztrząsają kwestie wiary. Znajduje takich w Opus Dei, gdzie trafia po linii towarzysko-politycznej. Ale tam również nie zagrzeje miejsca. Podczas jednej z mszy - z udziałem wyłącznie męskich członków bractwa, bo kobiety z Opus Dei modlą się osobno - przygląda się klękającym w czasie podniesienia ministrom, wiceministrom, dyrektorom i wicedyrektorom departamentów jednego z prawicowych rządów, dla którego on sam też jakoś pracuje. Rytuał bardziej przypomina "Ferdydurke" niż mszę. Ludzie za dobrze się znają, a świecka hierarchia jest nazbyt widoczna. Wiceministrowie klękają nie przed Bogiem, ale przed ministrami, dyrektorzy departamentów klękają przed wiceministrami, a wicedyrektorzy przed dyrektorami. W małym tłumie wokół ołtarza są też obecni prywatni przedsiębiorcy, którzy zgłaszają się do przetargów organizowanych przez dyrektorów departamentów, więc Becie wydaje się, że klękają przed nimi. Kiedy słyszy w swojej głowie złośliwe pytanie: "A przed kim zatem klękają ministrowie?", dochodzi do wniosku, że Opus Dei nadaje się do modernizacji Polski, nawet do unowocześnienia katolicyzmu, ale na pewno nie do tego, by obudzić wiarę w nim samym. Jego kontakty z Bogiem znowu stają się letnie i zdystansowane. Nadal jednak pozostaje żarliwym katolikiem politycznym, który dla Instytucji jest w stanie zrobić wszystko, mając zresztą nadzieję, iż będzie to wymiana jakoś tam ekwiwalentna.
Nadchodzi wreszcie taki moment w życiu Bety, gdy wie już na 200 procent, że jest prawicowcem. W "Najwyższym Czasie", a może w "Gazecie Polskiej", w rubryce informacji politycznych ze świata, natrafia na newsa, w którym zlepione są właściwie trzy różne informacje z trzech bardzo oddalonych od siebie miejsc naszego globu. Wiadomość jest triumfalistyczna, ma budzić nadzieję w Polsce, gdzie do władzy powrócili postkomuniści: "Prawica wygrała wybory prezydenckie we Francji, wybory na burmistrza Nowego Jorku i wybory na burmistrza Jerozolimy". To komunikat pozbawiony jakiegokolwiek sensu, bo Giuliani, Chirac i Uri Lupolianski z Partii Tory nie mają ze sobą nic wspólnego. Nic ich też nie łączy z polską prawicą, żadna wspólnota interesów, prawie żadne ideowe podobieństwo. Ale komunikat jest zaadresowany do kibica jednej z dwóch globalnych drużyn, które nazywają się lewica i prawica. Beta już jest takim kibicem. Wybrał już swój globalny dream team.
Przepastne wyżyny mediokracji
Alfa jest w trudnej sytuacji. Po kilku latach stał się w "Gazecie" osobą niezastąpioną. Jedni go podziwiają, inni mu zazdroszczą, ale on wie, że całą swoją obecną pozycję zawdzięcza wyłącznie uprzywilejowanym stosunkom z Redaktorem Naczelnym. Nie ma pozycji Ewy Milewicz, pierwszej damy polskiego dziennikarstwa, która może sobie czasami pozwolić na publiczną polemikę, kiedy na przykład Redaktor ogłasza Czesława Kiszczaka polskim patriotą i człowiekiem honoru. Alfa wciąż jest za młody, nie walczył w Pierwszej Brygadzie, nie szarżował pod Rokitną. Gdyby pozwolił sobie na otwartą polemikę z Adamem Michnikiem dostałby po łapach. Nie ma też w sobie arystokratycznej delikatności Dominiki Wielowieyskiej czy jakiejś innej dziennikarki z dobrej warszawskiej lub krakowskiej rodziny. One nie pytają, skąd się wzięły pieniądze i pozycja Agory, jak bardzo naczelny musiał pobrudzić sobie ręce, żeby w tym kraju z niczego zbudować instytucję. Ale zmysły Alfy wciąż jeszcze nie uległy takiemu wydelikaceniu, by zupełnie nie zadawać sobie tych pytań. Jako dawny katolik, niegdyś prawie prawicowy, który zadebiutował na łamach "Powściągliwości i Pracy", a potem, przed przyjściem do "Wyborczej", był nawet przez chwilę warszawskim korespondentem prawicowej "Młodej Polski", Alfa ma znajomych także pośród wrogów, tych, którzy intra muros, w wewnątrzredakcyjnych rozmowach występują teraz wyłącznie z gębą endeków, faszystów czy antysemitów. Alfa jednak wie, że ci za murami, nie są żadnymi Leszkami Bublami. Mimo wszystko trwa po właściwej stronie - mimo Kiszczaka, Urbana, Maleszki, z którym raz będzie musiał nawet wymienić uścisk ręki już po rewelacjach Wildsteina, bo Maleszka idzie korytarzem tuż obok redaktora naczelnego i nie można sobie pozwolić na gesty pogardy. Trwa mimo zleconego mu w zaufaniu przez Redaktora redagowania, a nawet podkręcania tekstów likwidujących różnych jego dawnych prawicowych kolegów. Alfa czerpie swoją determinację z błędów strony przeciwnej. Często powtarza sobie po długim dniu, żeby łatwiej zasnąć, że gdyby w Polsce istniała jakaś rozsądna, nowoczesna prawica, to on także byłby prawicowcem, przecież szanuje własność prywatną, w kulturze uznaje hierarchię, a redystrybucję toleruje tylko w ograniczonym zakresie. Jednak polska prawica jest kompromitująca... Alfa nie musi specjalnie rozciągać sobie sumienia, żeby móc spokojnie zasnąć. Polska prawica w tym czasie rzeczywiście zachowuje się tak, jakby chciała zrealizować najmroczniejsze wizje Redaktora na swój własny temat. Im jest politycznie słabsza, bardziej rozdrobniona i bezradna, tym jej ambicje zarządzania każdym obszarem polskiego życia są większe. Im szybciej prawica polityczna dzieli się na partie, partyjki i skłócone koterie ambitnych liderów, tym bardziej spójna i potężna staje się prawicowa ideologia. Łączy bez oporu religię i politykę, wie, jak powinna wyglądać polska rodzina, ma stanowisko w sprawie gejów i eutanazji, a na temat ludzkich zarodków czy zapłodnienia in vitro wypowiada się bardziej kategorycznie niż najwybitniejsi specjaliści od embriologii...
Alfa, któremu Redaktor zlecił stałe monitorowanie prawicowych szaleństw, dzięki temu zajęciu ma dość materiału, by móc sobie w kółko powtarzać: może my, nieprawica, popełniamy błędy, stosujemy różne brudne chwyty, ale dzisiejsza polska prawica stała się tak straszna, że wszystko inne jest mniejszym złem. Nawet wspólny list otwarty Redaktora z Cimoszewiczem na temat konieczności stworzenia politycznie pożytecznej wersji polskiej historii, nawet picie z Urbanem, nawet antylustracyjna obsesja. To wszystko ma sens, jeśli tylko ratuje Polskę przed triumfem prawicy.
Beta w tym czasie jest na Woronicza. Przyszedł tam razem z pampersami. Ciągle najlepiej, najbardziej szczerze wychodzi mu antykomunizm. Najchętniej gromiłby Millera, kompromitował Kwaśniewskiego - w "Pulsie Dnia", w pasmach historycznego dokumentu, w "Wiadomościach"… Ale Beta już wie, jak bardzo ta antykomunistyczna tożsamość jest pusta. Poznaje młodszych od siebie, którzy jego antykomunistyczną nostalgię, owszem, podzielają, z szacunku dla starszych, ale ich serce bije już po innej stronie, o wiele dalej na prawo, bez sentymentów. Oni chcą się bić o łacińską mszę, zmazać plamę na honorze Kościoła, jaką było Vaticanum Secundum, przywrócić honor imieniu generała Franco... Prowadzą własne tajne dochodzenia, który z biskupów jest liberałem, a który udziela ostatnich namaszczeń masonom. Beta trochę się temu dziwi, pamięta przecież inne czasy, kiedy nawet masoni byli po naszej stronie, przeciwko komunie. Ale przełyka swoje zdziwienie i milczy. W zupełnie nowej funkcji wraca do niego cytacik z Herberta: "Wyrzuć pamiątki, spal wspomnienia i w nowy strumień życia wstąp". Także on chce wybrać przyszłość, prawicową wersję przyszłości, chciałby Polakom zaproponować coś więcej niż tylko kombatanckie nostalgie. Twardszą religię, wyrazistszą ideologię... Betę trawi narastający głód asertywności. Chce być pożyteczny. Akceptuje prawicowy pakiet dla przyszłości. W prywatnych rozmowach i w publicznych dyskusjach do antykomunizmu dodaje polemiki z relatywizmem, postmodernizmem i zagrażającą rodzinie gejowską filozofię queeru. Już wie, że wolnorynkowy kapitalizm można połączyć z katolicyzmem, wystarczy tylko samemu powstrzymać się od grzechu, a wtedy można nawet pracować w reklamie - pod warunkiem że nie będzie się w swoich spotach umieszczało pornografii, czyli nadmiernie obnażonych dziewcząt. I jeszcze parę groszy warto oddać na Fundację Świętego Mikołaja, powtarzając jednocześnie w towarzystwie, że podatki to kradzież, a stosunkowo najmniejszym złem byłby podatek liniowy. Społeczeństwo to wymysł socjalistów, za murami naszego domu jest ziemia niczyja. Tam prawicowy mężczyzna poluje, żeby wieczorem przynieść rodzinie jakąś większą kasę. Beta ułoży wówczas naprawdę straszne hasło wyborcze dla jednego z ostatnich, jeszcze walczących, prawicowych liderów: "Bezpieczna przyszłość, rodzina na swoim". Z hegemonią "Gazety Wyborczej" i postkomunistów można walczyć, obsadzając samemu spółki Skarbu Państwa, wystarczy, że najpierw myśli się o korzyściach Kościoła, później partii, a dopiero na końcu o własnych. Beta staje się naprawdę niezły w uzupełnianiu retoryką wszystkich luk w strategii własnego obozu. Retoryką stara się również zasłaniać nieistnienie własnej wiary, bo uważa, że tak będzie lepiej. Tam gdzie nie ma prawdy, rządzi przecież siła. A w Polsce bez Kościoła ludzie zawsze powracali do stanu natury, neopogańskiego, moczarowskiego, UPR-owskiego... Kościół jest narzędziem modernizacji Polaków. Jedyną instytucją Zachodu, która się tu ostała.
Tymczasem Alfa nadal awansuje w "Gazecie". Kiedy Redaktor wpada na pomysł, że dyskusją o polskim antysemityzmie da się przykryć wszystko, co niewygodne, łącznie z niepotrzebną dyskusją na temat bratania się z generałami, to Alfie zleca napisanie tekstu o pogromie dokonanym przez Armię Krajową podczas Powstania Warszawskiego. Potem Alfa zawiaduje wielką dyskusją wokół Jedwabnego.
Zmęczenie materiału
Zarówno Alfa, jak i Beta czują się w tym wszystkim nieco dwuznacznie, ale złe samopoczucie to naprawdę cena niezbyt wysoka za pozycję, którą osiągnęli. W końcu zaangażowania ideowe tej wojny to tylko powtórzenie błędów, jakie polscy inteligenci popełniali pół wieku wcześniej. Powtórzenie farsowe i słabe. Dlatego żadnego z naszych bohaterów nie spotka los Bety/Borowskiego ze "Zniewolonego umysłu" Miłosza. Ani Alfa, ani Beta nie skończą z głową w gazowym piecyku, wymierzając sobie aż tak wysoką karę za błędy. Ostatecznie Alfa popadnie w lekką depresję, po czym definitywnie zakończy swoją karierę zaangażowanego publicysty. Także Beta zacznie wycofywać się rakiem z własnych kompleksowo i radykalnie prawicowych pozycji.
Obaj nasi bohaterowie schodzą z barykady, ale wojna na górze będzie toczyła się dalej. Bo Alfa i Beta to tylko role, kostiumy, które będą zakładane przez wciąż nowych aktorów. W kolejce do odegrania roli Alfy czeka Mikołaj Lizut, a po przechodzony kostium Bety sięga Marcin Dominik Zdort. Kolejne rozdziały "Zniewolonego umysłu III RP" pozostają do napisania.
Cezary Michalski