Znów wstrząsające wyznanie Janusza Palikota: w poniedziałkowej "Kropce nad i" lubelski poseł przyznał, że rząd nie informował jesienią Polaków o kryzysie, bo bał się, że wypłacimy wszystkie pieniądze z banków. Przyznam, że takie tłumaczenie mnie poruszyło. Ale wskazuje ono na rzecz poważniejszą: że rząd jesienią wiedział o groźbie jaka wisi nad Polską. A skoro wiedział, to mógł już kilka miesięcy temu podjąć kroki mogące złagodzić efekt spowolnienia i poinformować ministrów o koniecznych oszczędnościach.

Reklama

Tymczasem posługując się zeszłorocznym budżetem - zamiast go nowelizować - nagle dziś wszyscy ministrowie na siłę szukają oszczędności i mają znaleźć 17 miliardów w ciągu kilku dni. Mówiąc delikatnie: wygląda to niepoważnie. Powstaje więc pytanie, kto coś wiedział i komu nie powiedział, że budzimy się z ręką w nocniku? I czy w rządzie w ogóle istnieje przepływ najważniejszych informacji, czy też jedyną ważną informacją są słupki poparcia?

Tak to jest w naszym ustroju, że za wszystko odpowiada premier, a w sprawach gospodarczych także minister finansów. I - jak słusznie zauważył Bronisław Komorowski - minister finansów zawsze toczył wojnę z ministrem obrony narodowej, bo tam są największe budżetowe pieniądze. Tylko, że pole manewru jest niewielkie dopóki obowiązuje ustawa, zgodnie z którą 1,95 PKB należy się wojsku. Bogdan Klich sobie tego nie wymyślił, więc też nie rozumiem, dlaczego jest najbardziej przez premiera obsztorcowywany za niedostateczne cięcia.

Jeszcze w zeszłym tygodniu premier Tusk zapowiadał, że "przyjrzy się uważnie" pracy ministra obrony. Dziś twierdzi, że mu "nawet do głowy nie przyszło" jego odwołanie. Więc po co cały ten festiwal? Oczekiwałabym raczej, że jeśli szef resortu rzeczywiście nie umie zarządzać pieniędzmi, to zostanie odwołany. A jeśli umie, to premier da mu spokój.

Bo żądanie grubych oszczędności w ciągu kilku dni w takimi ministerstwie jak MON pachnie poważną nieodpowiedzialnością. Oszczędności w MON to nie jest mniejsza dostawa spinaczy, tylko są to cięcia np. w przemyśle zbrojeniowym. Oznaczać mogą utratę tysięcy miejsc pracy i przyczynienie się rządu do wzrostu bezrobocia. A na pewno można się pożegnać z uzawodowieniem armii do 2010 roku. Eksperci przekonują, że tej operacji nie da się zrobić bez pieniędzy.

W tym całym zapętleniu zwierzchnik Sił Zbrojnych prezydent Kaczyński powinien się spotkać z premierem Tuskiem i porozmawiać o tym, co się dzieje z armią, gdzie można zaoszczędzić, a jakich pozycji ruszać nie wolno. Jeżeli najwyżsi urzędnicy nie potrafią porozmawiać nawet w najtrudniejszych momentach i o najtrudniejszych sprawach, to strach myśleć, co czeka nasz kraj. Na razie kryzys obchodzi się z nami w miarę łaskawie. Liczę, że polscy politycy nam tego nie zepsują.