Wtorek 3 lutego 2009 r. Nieco jeszcze pobladły po rozmowie z premierem Bogdan Klich wita się ze swoimi kolegami na Radzie Ministrów. "Jak tam poranek?" - pyta go ironicznie wicepremier Schetyna. "Trudny, ale z perspektywami" - odpowiada szef MON. W teorii spór o cięcia budżetowe mogły doprowadzić do jego dymisji. A w tle cichy dramat przeżywa minister edukacji Katarzyna Hall. Ona także, bez takiej ostentacji jak Klich, rozważała odejście. Byłby to kolejny po odwołaniu Ćwiąkalskiego personalny kryzys w tym rządzie. Ale Donald Tusk zaklajstrował wszystko i ogłosił happy end. Kolejny podczas jego rządów. I może jeden z ostatnich.

Reklama

Czwartek 5 lutego 2009 r. Bardzo wysoki urzędnik jednego ze strategicznych ministerstw częstuje nas w swoim gabinecie krówkami. Na papierkach widać logo jego resortu. "Proszę brać, po cięciach już takich nie będzie" - śmieje się.

Sukces bez radości

Ale zaraz potem następuje potok żalów. Bo cięcia obejmą nie tylko krówki. Wstrzymanie inwestycji tego akurat ministerstwa może uderzyć w polską gospodarkę. Oby nie w strategiczne polskie interesy.

"Cała ta akcja to był jeden wielki obłęd, tego się tak nie załatwia w cywilizowanym kraju" - skarży się ten sam urzędnik. "To wina ministra finansów Jacka Rostowskiego, to on mamił nas optymistycznymi prognozami" - wykłada karty na stół jeden z ministrów, który zgodził się z nami rozmawiać.

Replikuje szef gabinetu premiera Sławomir Nowak: "Już w październiku, listopadzie ministrowie dostawali pisma z limitami wydatków i ostrzeżeniami, że wpływy mogą być mniejsze." Ale znów inny doradca rządu przyznaje ostrożnie: "Donald ma żal do Rostowskiego o zbytni optymizm."

Teoretycznie premier odniósł sukces. Operacja szukania oszczędności rozegrała się w rekordowo szybkim tempie. Trwała zaledwie kilka dni. Wymyślono ją w poniedziałek 26 stycznia, przed wyjazdem Tuska do Davos. W środę siedzący na naradzie w swoim resorcie Bogdan Klich dostał pismo z Ministerstwa Finansów z żądaniem, aby znalazł do piątku 2,5 mld.

Reklama

Ministrów maglowała piątka: premier, minister Rostowski, szef doradców premiera Boni, wiceminister finansów Elżbieta Suchocka i szef gabinetu premiera Sławomir Nowak. W efekcie Tusk postawił w zasadzie na swoim. Nawet to, że z powodu oporu Klicha i kilku innych ministrów ostateczne decyzje zapadły już po weekendzie, nie okazało się czymś strasznym. Przeciwnie, debaty o antykryzysowym programie PiS po kongresie tej partii były zderzone w mediach z obrazem pracującego premiera, którego rząd oszczędza na samym sobie.

"To happy end w tym sensie, że wolę nawet chaotyczne oszczędności niż dodrukowywanie pieniędzy" - mówi nam poseł PO Jarosław Gowin i jest to oficjalna linia partii.

Ale w praktyce nie jest tak różowo, choć Tusk zaprezentował się jako postać zdolna do szybkich decyzji. Rodzą się wszakże pytania, czy nadaje z niektórymi swoimi ministrami na tych samych falach. I czy wobec tego nie nadszedł czas na rekonstrukcję ekipy, którą można ugniatać jak plastelinę, ale która niekoniecznie zda egzamin w trudnych czasach.

A co więcej, krótka burza wokół cięć przypomniała o wszystkich dylematach, przed jakimi stoi premier wobec narastającego kryzysu. Nie tylko opozycja, także poważni ekonomiści pisali, że cięcia zostały dokonane na ślepo, a ich częściowe zamarkowanie przez przeniesienie ponad 9 mld na Krajowy Fundusz Drogowy oznacza obciążenie polskiego podatnika długami, tyle że w inny sposób. I nie tylko opozycja, także zagraniczna prasa ma coraz większe wątpliwości, czy Polska wybrała najlepszą drogę walki z kłopotami. "Trudności będą straszne, a Donald zostanie poddany coraz większym ciśnieniom" - przewiduje jeden z jego współpracowników.

Ochrzanianie Klicha

Tusk potrafi być człowiekiem wybuchowym. Przekonali się o tym nieraz zwłaszcza jego najbliżsi współpracownicy. Ale w czasie trudnych rozmów z ministrami zachowywał anielską cierpliwość. Nie tylko pozwalał na zadawanie dziesiątków pytań Michałowi Boniemu, ale też perswadował, słuchał, za to nie krzyczał.

Krzyczał jednak na Radzie Ministrów pod koniec grudnia 2008 r., kiedy to jako głos wewnętrznej opozycji zaprezentował się Bogdan Klich. Szef MON wystąpił z ostrą krytyką Rostowskiego, zarzucając mu, że nie przestrzegł kolegów z rządu przed wydatkami pod sam koniec roku, przez co powstała dziura budżetowa. "Pan minister wydałby nasze pieniądze na lotniskowiec, gdyby nie to, że Bałtyk jest za płytki" - emocjonował się premier. I przypomniał, że Ministerstwo Finansów monitowało MON i inne resorty już pod koniec listopada, aby unikały zawierania umów w grudniu, jeśli można je zawrzeć w nowym roku. Bo wpływy podatkowe z akcyzy czy z VAT okazały się niższe od prognozowanych.

"Kłopot Klicha polegał na tym, że wystąpił jako reprezentant grupy ministrów niezadowolonych z Rostowskiego. Ale gdy Tusk zabrał głos zaraz po nim i go ochrzanił, nikt już nie miał zamiaru się narażać. Szef MON został sam na placu boju" - mówi polityk PO.

To splot okoliczności uczynił z Klicha głównego kontestatora, także podczas ostatnich negocjacji wokół wysokości budżetu. Wielomiliardowe wydatki tego resortu, wyższe niż jakiegokolwiek innego, wydawały się politykom PO anomalią i źródłem łatwych oszczędności. Z jednej strony Tusk i jego współpracownicy źle reagują na topienie dużych pieniędzy w obronność. Z drugiej uważają, że ich kolega z rządu jest za bardzo uległy generałom, spełnia każdą ich zachciankę. "Tusk źle przyjął informację, że po wycofaniu się z Iraku polskie wydatki na misje zagraniczne wzrosły, zamiast zmaleć. A gdy Klich przychodził do niego, żądając pieniedzy na korwetę, premier po prostu szalał. Stąd uwaga o zbyt płytkim Bałtyku" - relacjonuje jeden z platformerskich ministrów.

Ministrze, zdejmij mundur

W efekcie trochę bezbarwny psychiatra z Krakowa stał się na chwilę rzecznikiem interesów polskiej armii. Już po ocaleniu jakiejś części MON-owskich pieniędzy sugerował nawet w programie Moniki Olejnik, że w rozmowach z szefem położył na stole dymisję. Ludzie premiera twierdzą, że Klich odegrał teatr na użytek swoich podwładnych. "Żadnej dymisji nie położył. W pewnym momencie napomknął, że jest do dyspozycji, ale premier mu odpalił natychmiast, że wie, bo każdy minister jest do jego dyspozycji. Po czym został odesłany z radą, by zdjął mundur i przestał zachowywać się jak cała ta armia, która jest jednym wielkim związkiem zawodowym, korporacją w najgorszym tego słowa znaczeniu" - relacjonuje uczestnik spotkania z ministrem.

Według niego problem nie leżał - jak donosiły media - w tym, że Klich przyniósł propozycję oszczędności tylko o jeden miliard. Miał w zanadrzu przygotowane już w sobotę trzy scenariusze cięć: o 1, o 1,6 mln, a także o 2,4 mln, czyli więcej, niż ostatecznie przyjęto. "Analizowaliśmy punkt po punkcie propozycje Klicha. Dowodził, że ścina, więc nie będzie paliwa na samoloty, że skoro ma oszczędzać, to musi na misji w Afganistanie. Premier powiedział: <Nie, paliwo ma być. Szukaj gdzie indziej>. Klich wpadł we własne sidła. Wiedział od końca listopada, że ma unikać wydatkow, a ostatnie umowy zawierał w końcu grudnia" - ujawnia współpracownik szefa rządu.

Kłopot polega na tym, że obie strony mogą mieć trochę racji. Alergia otoczenia Tuska na budżet wojskowy jest w warunkach modernizacji polskiej armii i jej uzawodowienia nadmierna (uzawodowienie kosztuje). A równocześnie Klich, jak i wielu jego poprzedników, może mieć tendencję do patrzenia na wszystko oczami swoich podwładnych w mundurach.

Sytuację pogarsza alergia premiera na swojego ministra. Pogłoski o rychłej dymisji Klicha pojawiały się już wiosną 2008 r., kiedy był on krytykowany przez tabloidy za latanie z pracy do domu wojskowym samolotem. Tusk beształ go przy różnych okazjach - ostatnio, gdy na Radzie Ministrów okazało się, że przedstawiciel prezydenta nie dostał na czas informacji o rządowym planie modernizacji armii.

Wypada więc spytać, dlaczego przy takich rozbieżnościach premier nie pozbędzie się Klicha? "Zrobiłby to, ale dymisja Ćwiąkalskiego uratowała ministrowi życie" - twierdzi ważny polityk Platformy. Jednak już po tej kontrowersji Tusk publicznie go pochwalił, co oznacza podtrzymanie go na stanowisku co najmniej na wiele miesięcy. Można sobie wyobrazić koegzystowanie w jednym rządzie przy osobistych niechęciach. Ale w grę wchodzą najwyraźniej także różne wyobrażenia o pracy MON.

Bez chemii z Hallową

Ten sam kłopot widać przy innej minister, która przy okazji cięć dostała w skórę nawet bardziej od Klicha. Według jej współpracowników minister Katarzyna Hall osłupiała, kiedy zobaczyła w sobotę wieczorem premiera zapowiadającego do telewizyjnych kamer zawieszenie jej ukochanej reformy: posłania sześciolatków do szkół. Podczas dwóch spotkań z Tuskiem zabiegała o ocalenie 347 mln, które miały służyć przygotowaniu systemu edukacyjnego na przyjęcie maluchów. Usłyszała wtedy, że rzecz zostanie zdecydowana po niedzieli. A jednak premier, chociaż nie krzyczał, nie demonstrował twardej ręki, okazał się szefem załatwiającym takie sprawy bezceremonialnie.

Podczas weekendu Hall była bliska decyzji o dymisji. Otrząsnęła się z szoku w poniedziałek. Zamknęła się na cały dzień w ministerstwie z zastępczynią Krystyną Szumilas. Znalazły częściowe rozwiązanie: możliwość pilotażowego wprowadzenia tej reformy tam, gdzie będą jej chciały samorządy.

I znów, decyzja o rezygnacji z kontrowersyjnej i kosztownej reformy w obliczu kryzysu wydaje się naturalna. Czy jednak moment na jej podjęcie także? "Żeby ta reforma była możliwa, zawarliśmy parlamentarny sojusz z lewicą. Drukowały się już podręczniki, cała machina była rozkręcona. Wszystko na darmo" - mówi osoba z otoczenia minister Hall.

Wielu polityków PO przypomina, że Tusk nigdy nie wypowiedział się za szybkim posłaniem sześciolatków do szkół. Pozwolił forsować tę innowację Hallowej, ale w dużej mierze na jej własny rachunek. Początkowo wyrażał nawet wątpliwości. Czy teraz, wyczuwając mocny społeczny opór ujawniony również w sondażach, nie skorzystał z kryzysu, aby pozbyć się na jakiś czas przynajmniej kłopotu.

Co więcej, ludzie z jego otoczenia tłumaczą trudności komunikacyjne na linii premier - minister edukacji brakiem chemii między nimi. "Ona często zmienia zdanie, udziela sprzecznych informacji, nie wie, czego chce. Tuska to drażni" - tłumaczy doradca szefa rządu.

Czy to jednak wystarczy, aby objaśnić, co tak naprawdę chce osiągnąć Donald Tusk - w obronności czy oświacie. Nie wystarczy dawać własnym ministrom po łapach. Warto mieć z nimi jakieś wspólne cele. A nic tak mocno nie ujawnia ich braku, jak prace nad budżetem.

Usypiający Rostowski

Ale przy okazji cięć pojawił się też problem człowieka, który w tych rozmowach siedział naprzeciw takich ludzi, jak Klich czy Hallowa. Mowa o Jacku Rostowskim. W teorii minister finansów jest zwycięzcą. To jego obliczenia przedstawione Tuskowi przed wyjazdem do Davos posłużyły za podstawę do blisko 20-miliardowych oszczędności. To jego twarz stała się, poza twarzą premiera, symbolem operacji.

Czy jednak wcześniej Rostowski nie uśpił czujności wszystkich nadmiernie optymistycznymi założeniami budżetu i zbyt idyllicznymi prognozami? Tak twierdził Klich podczas debaty na Radzie Ministrów i tak mówi nieoficjalnie wielu polityków PO. Sławomir Nowak odpowiada: "Taki był cel. Zadaniem rządu jest uspokajać nastroje."

Społeczeństwa być może, choć opozycja od miesięcy zarzuca Tuskowi bagatelizowanie kryzysu. Ale czy zadaniem ministra finansów jest usypianie czujności samych sterników państwa? Mówiąc brutalnie: albo ministrowie, którzy nie przejęli się ostrzeżeniami Rostowskiego powinni odejść z rządu, albo on sam okazał się zbyt miękką, nienarzucającą się osobą, choć podczas kryzysu powinien dominować nad kolegami. Jak się zdaje w tej chwili w otoczeniu Tuska nie wybrano jeszcze odpowiedzi na to pytanie. Ale jego współpracownik mówi otwarcie: "Donald ma trochę żalu, że od lata tego roku nie był ostrzegany przez ministra finansów wystarczająco mocno. Jeszcze na początku stycznia Rostowski uważał, że wystarczą mniejsze cięcia: 5 - 6 mln."

Inny doradca Tuska twierdzi z kolei, że minister, choć zamknięty w sobie i mało elastyczny, zauważył już ten żal premiera: Może dlatego Rostowski stał się ostatnio tak aktywny w atakowaniu PiS. Wie, że jako bezpartyjny ekspert nie ma wielkich szans, pokazał to przykład Ćwiąkalskiego. Chce się stać prawdziwym politykiem, aby zabezpieczyć swoją pozycję.

Czy to wystarczy? Do żalu Tuska dokładają się kolejne sygnały. Nawet najbardziej zdyscyplinowani członkowie rządu, którzy karnie przygotowali pakiet cięć, narzekali po rozmowach z Rostowskim, że jest on słabo zorientowany w potrzebach i funkcjach ich resortów, że demonstruje nastawienie księgowego, że jako człowiek mieszkający przez lata w Anglii ma małą orientację w polskich realiach. "Grzegorz Schetyna jako szef MSWiA inaczej niż Klich od początku chciał dać przykład i cięcia na nowych radiowozach, na nieobsadzonych etatach i na sprzęcie (ostatecznie 1,2 mld) zaczął szykować już w grudniu. Ale gdy usłyszał od ministra finansów, że można oszczędzić na policjantach, to się wkurzył. Przecież wraz z kryzysem przestępczość się zwiększy. Nie możemy dochodzić do ściany" - tłumaczy jeden z członków rządu.

To stały wątek w kontrowersjach między szefem tego resortu a jego kolegami i można tylko przypomnieć, że tak było zawsze. Wprowadzenie budżetu zadaniowego pozwalającego lepiej określić, na jakie cele rząd chce przeznaczyć pieniądze, a z jakich zrezygnować, byłoby jakąś receptą na te kwasy, ale też nie do końca. Za to przy obecnej konstrukcji budżetu i kształcie polityki tym łatwiej przedstawiać Rostowskiego jako bezdusznego biurokratę. Gdy rząd przestanie oszczędzać na spinaczach, etatach i samochodach, a zacznie na ważnych społecznie programach (ten czas już się zaczyna), on będzie wręcz skazany na tę rolę.

Upuścić krew rządowi

Tym łatwiej, gdy nasili się spór o sam kierunek walki z kryzysem. "Cięcia są źle przygotowane i chaotyczne, ale najgorsze, że polski rząd chce postępować inaczej niż cała Europa" - recenzuje politykę finansową rządu posłanka PiS Aleksandra Natalli-Świat. I rzeczywiście nawet niemiecki "Die Welt" przypomniał ostatnio, że inne państwa Unii szukają ratunku w nakręcaniu koniunktury poprzez wydatki, tylko Polska upiera się przy klasycznie liberalnej recepcie: najpierw oszczędności, potem ewentualnie inne środki zapobiegawcze.

Czy Tusk ma zamiar trzymać się tego kursu za wszelką cenę? Na razie jego doradcy twierdzą, że gotów jest na kolejne cięcia w budżecie (tym razem po jego nowelizacji) i na podwyżki takich danin publicznych, jak składka zdrowotna czy składki na ubezpieczenia społeczne. To by oznaczało dalszy kurs na budżetowe rygory, nawet za cenę zwiększenia obciążeń Polaków, czego PO starała się uniknąć. Ale czy szef polskiego rządu będzie się przy tym upierał? Dopuścił możliwość zaczekania z wprowadzeniem euro, a to był główny argument za maksymalnym oszczędzaniem.

Niezależnie od tajemnic ekonomicznych planów premiera jedno widać na pewno: nie jest on dziś gotów pójść drogą Margaret Thatcher, która szukała politycznej higieny w na ogół corocznym upuszczaniu własnemu rządowi krwi - czyli w zwalnianiu nawet po kilku jego członków. A przecież inauguracja kryzysu byłaby dobrą okazją. Czy ze strachu przed kąśliwymi uwagami opozycji, czy z powodu znanego przekonania Tuska, że za plecami jego ministrów nie czekają lepsi zmiennicy, premier wciąż próbuje ciągnąć ten wóz, nie zmieniając koni w zaprzęgu. Może naginać ambicje i zamierzenia ministrów (Hallowa), nawet odrobinę ich ośmieszać (Klich), ale wciąż unika dymisji.

Chociaż... Minister Ewa Kopacz zareagował dość nerwowo na skądinąd niewielkie (niecałe 200 ln) cięcia w resorcie zdrowia, ale uspokoiła się, gdy premier raz jeszcze obiecał jej start w Parlamencie Europejskim. Co miałby obiecać w razie potrzeby Klichowi? A co Rostowskiemu? Zwłaszcza ten ostatni, dziś wciąż hołubiony jako ulubieniec finansowych rynków, ale przecież nie ludzi (nawet nie polityków PO) przypomina sobie pewnie czasem scenę rozstania się premiera ze Zbigniewem Ćwiąkalskim. Tusk, śmiejąc się, zaproponował mu dymisję. Ćwiąkalski też śmiejąc się, odparł: "No to ją składam". Uśmiech zgasł na twarzy premiera. "Przyjmuję" - odparł śmiertelnie poważnie.

Historia lubi się powtarzać.