Są przynajmniej trzy powody, by snuć takie przypuszczenia. Pierwszy to nowa administracja Baracka Obamy. Wprawdzie prezydent Stanów Zjednoczonych nigdy nie powiedział, iż nie chce budować tarczy, ale kilkakrotnie wspomniał, że projekt ten trzeba jeszcze porządnie przemyśleć. Dodatkowo, demokratyczny Kongres nie kwapi się do wyłożenia pieniędzy na to arcy drogie przedsięwzięcie. I tu wyłania się nam powód numer dwa. Kryzys ekonomiczny. Amerykanie przymierzają się do cięcia tych wydatków, w tym zbrojeniowych, które nie są absolutnie niezbędne. Tarcza w obecnym stanie rzeczy nie jest koniecznością, bo "państwa zbójeckie" (Iran, Korea Północna) albo nie mają jeszcze broni atomowej, albo nie zdobyły takich środków przenoszenia, by dosięgła ona Amerykę. Wreszcie powód trzeci. Obama pożąda szybkiego i widowiskowego sukcesu na arenie międzynarodowej. Mogłoby nim być podpisanie z Rosją porozumienia o redukcji aresnałów nuklearnych obu państw o 80 procent. I Moskwie, i Waszyngtonowi bardzo na tym zależy. Utrzymanie arsenałów jest drogie, a w postzimnowojennym świecie niegdysiejsze potęgi nie potrzebują już po 5 tysięcy głowic, by odstarszyć potencjalnego wroga. Wystaczy tysiąc, nie tylko do zniechęcenia przeciwnika, ale też do jego totalnego zniszczenia, gdyby sam lęk nie wystarczył.
Redukcja broni atomowej to cel osiągalny. Niewątpliwie poprawi też bezpieczeństwo na świecie. W porównaniu z nim tarcza antyratkietowa jawi się jako kosztowna mrzonka. Z amerykańskiego punktu widzenia, marny to produkt na czas kryzysu.