Stawka była niebłaha, choć - co słusznie podkreśla opozycja - mało konkretna. Szło o to, kto będzie się musiał teraz tłumaczyć ze swego niedostatku europejskości. Czy będą to zwolennicy jednolitego rynku, traktowani coraz częściej w czasie kryzysu jako jakaś głupia donkiszoteria utrudniająca tylko realny ratunek dla firm i miejsc pracy na Zachodzie? Czy też gospodarczy nacjonaliści obwiniani o podminowywanie fundamentów europejskiej integracji? Unia wzięła w obronę donkiszotów przeciw nacjonalistom. Być może zresztą uczyniłaby tak samo bez aktywności Tuska i Topolanka. Europejscy przywódcy uwielbiają przecież ten rodzaj hipokryzji, który pozwala im uroczyście ogłaszać w Brukseli zasady, które od następnego dnia zwalczają w swoich krajach.

>>> Monika Olejnik: W Brukseli wygraliśmy z egoizmem Zachodu

Ale to hipoteza bez politycznego znaczenia. Znaczenie ma natomiast fakt, że Europa coś istotnego o samej sobie orzekła, bezpośrednio pod wpływem dobrze zorganizowanej polsko-czeskiej akcji.Szczególnie należy cenić umiejętność wkładania polskiej nogi we francusko-niemieckie drzwi. Uważam zresztą, że polskich dyplomatów należy ćwiczyć w tej niełatwej sztuce. Twardy sojusz niemiecko-francuski będzie zawsze oznaczać europejski dyktat i ograniczenie pola możliwości dla polskiej polityki na kontynencie. Na tym zresztą polega błąd polskich wyznawców tzw. trójkąta weimarskiego. W takich razach Polska musi stawać wobec konieczności zwrotu w stronę państw anglosaskich, tyle tylko że nie zawsze taki zwrot jest możliwy. Polityka Busha-Blaira dała niegdyś taką szansę premierowi Millerowi i - mówiąc po gombrowiczowsku - za to mamy kochać Busha i Blaira. Tusk - rzecz jasna - wobec Obamy i Browna nie miałby nawet cienia owej szansy. ”Neutralność bywa zabójcza” - nauczał Machiavelli na przykładzie XVI-wiecznych wojen włoskich. Ilekroć w Unii tli się rywalizacja francusko-niemiecka, tylekroć polska dyplomacja winna ją wzmacniać i stawać ramię w ramię z jedną ze stron, wygodniejszą dla Polski w danej chwili. Uczciwie mówiąc: kwestia, o którą akurat chodzi, nie jest najistotniejsza. Tusk właśnie tak postąpił. I tak winien czynić bez obaw nadal.

>>> W Brukseli to Polska odniosła sukces - komentarz Cezarego Michalskiego

Ale jednocześnie podjął spore ryzyko. Nawiasem mówiąc: ryzykanckie skłonności premiera coraz bardziej zadziwiać muszą uważnego obserwatora jego dotychczasowego politycznego stylu! I niestety nie jestem pewien, czy podjąć je musiał, czy uległ tylko przesadnej irytacji zjawiskiem wrzucania Polski przez cały niemal świat do jednego worka z dużą etykietą: „EASTERN EUROPE. UWAGA! KATASTROFA”. Rzecz jasna, patrząc na Ukrainę, a nawet na Węgry, nie tylko rozumiem, ale i podzielam powód irytacji Tuska. Mimo to sądzę, że lepiej było z podejmowania tych dwóch ryzyk zręcznie się wyślizgać.

Pierwsze - to ryzyko złamania paradygmatu polskiej polityki ustalonego jeszcze w czasach Krzysztofa Skubiszewskiego i przestrzeganego przez wszystkie rządy. Powiadał on: nawet jeśli nasi mniejsi towarzysze środkowo-wschodnio-europejskiego losu dokuczają nam i robią na złość, my w kłopotach zawsze okazujemy im wsparcie. W jakimś sensie było to pokłosie niezrealizowanej nigdy idei Polski jako środkowoeuropejskiego mocarstwa. Ukraina, Węgry, Łotwa dramatycznie potrzebują dziś regionalnego planu zachodniej pomocy. I nie należało tak otwarcie być przeciw. To raz.

Zaś dwa - to dumne: „Nie chcemy planu pomocy dla Polski” ministra Rostowskiego w Brukseli, nieakceptowane ani przez domagającą się bailoutu opozycję, ani przez przestraszoną kryzysem polską opinię. To jeszcze można przeboleć. Ale co powie premier, jeśli się okaże, że rację ma np. umiarkowany i rzetelny „The Economist”, sugerujący, że żaden z krajów naszego regionu nie obejdzie się wcześniej czy później bez ratunkowego pakietu finansowego? Także Polska. Czy oba te ryzyka były naprawdę konieczne?