"Odpowiedzią jest milczenie i wzruszenie ramion. O co wam chodzi? Dlaczego tak wam zależy na tych dokumentach NKWD, od kiedy to są one wiarygodne, co chcecie w nich wyczytać, że to byli zdrajcy i źli ludzie?" - streszczał argumenty swych rodaków w TVN 24 rosyjski publicysta Władimir Kirianow.
Przyznaję, że kiedy słyszę o Katyniu, a zwłaszcza gdy słucham tego powszechnego - i skądinąd zrozumiałego - polskiego oburzenia i rozgoryczenia na Moskwę, myślę o naszych problemach z lustracją. Rosyjski rząd zachowuje się przecież, wypisz wymaluj, jak polski episkopat, który boi się, że kilka słów prawdy w marginalnej wszak z perspektywy historii Kościoła sprawie współpracy kilku biskupów z SB spowoduje - a bo ja wiem co? Że ludzie przestaną wierzyć w dziesięć przykazań?
Kpinki Kirianowa z wiarygodności akt NKWD to przecież jako żywo kalka z naszych żarcików na temat kłamliwych akt SB. Bo jeśli tak ważne są dla nas akta NKWD, jeśli uznajemy je za cenne źródło wiedzy historycznej, jeżeli uważamy, że dokumenty tworzone przez zbrodniarzy z Łubianki mogą nam pomóc w poznaniu prawdy, to czemu odrzucamy akta SB? Czyżby enkawudziści byli bardziej wiarygodni naszych swojskich esbeków? Dlaczego tamci mieliby nie kłamać, bo przecież nasi łgali na potęgę, fałszowali papiery i tworzyli wirtualną siatkę agentów?
Trudno oprzeć się wrażeniu, że polsko-rosyjskie spory o prawdę historyczną powinniśmy skwitować uwagą o dostrzeganiu drzazgi w rosyjskim oku przy całkiem przyjemnym noszeniu belki we własnym. Szczerze nie pojmuję jak zasłużony, a zwłaszcza ostatnio gorąco zaangażowany w wyświetlenie prawdy o zbrodni katyńskiej (za co mu chwała) Bronisław Komorowski może jednocześnie brutalnie atakować historyków, którzy prawdy o różnorakich zaangażowaniach Lecha Wałęsy szukają także - bo przecież nie wyłącznie - w aktach komunistycznej tajnej policji?
Dlaczego prawdę o wielkiej polskiej legendzie Katynia można i trzeba poznawać za wszelką cenę, a inną, równie wielką legendę, jaką jest Lech Wałęsa, trzeba przed tą prawdą zaciekle bronić?