Czy rząd i minister Jacek Rostowski ukrywają przed Polakami straszliwą budżetową prawdę? Czy „szaman-minister finansów”, jak o Rostowskim powiedział wczoraj prezydencki minister Aleksander Szczygło, robi wszystko, żeby zamaskować przed obywatelami budzącą grozę prawdę o katastrofalnej sytuacji finansów państwa? Tak podejrzewa opozycja, część krytycznie nastawionych do poczynań rządu ekonomistów i być może sam prezydent. Cel poczynań Rostowskiego wydaje im się jasny: za wszelką cenę dojechać do 7 czerwca, uzyskać dobry wynik w wyborach europejskich, a dopiero potem powiedzieć Polakom, jak jest naprawdę źle.

Gdyby tak rzeczywiście miała wyglądać strategia i premiera Tuska, i jej domniemanego głównego wykonawcy – ministra Rostowskiego – to im szczerze współczuję. Na wyborach europejskich – z całym szacunkiem – świat się nie kończy. Jeżeli złe, bardzo złe wskaźniki dotyczące kasy państwa i sytuacji całej gospodarki byłyby rzeczywiście trzymane w tajemnicy i ujawnione – powiedzmy – za miesiąc, i tak wybuchnie gigantyczna burza. Byłaby to kompromitacja na niespotykaną skalę w ostatnim dwudziestoleciu. Zasadne wówczas stałoby się pytanie, czy rząd Tuska przetrwałby zmasowane i słuszne ataki opozycji, polityczny triumf prezydenta, katastrofę sondażową, najzwyklejsze ludzkie rozgoryczenie, wściekłość oraz całkowitą utratę zaufania.

Nie podejrzewam, żeby premier i jego minister finansów byli tak krótkowzroczni. Co więcej, i tak w gruncie rzeczy nie wiadomo, jaką straszliwą prawdę mogliby przed Polakami ukrywać. Deficyt? To słowo zrobiło oszałamiającą karierę w ostatnich tygodniach. Są dane o deficycie za ostatnie miesiące, nie najlepsze, ale też wieści o totalnej katastrofie wydają się przesadzone. Wpływy do kasy państwa? To samo: widać spowolnienie, ale wieści o konaniu gospodarki i co za tym idzie dramatycznych kłopotach budżetu można uznać za naprawdę przedwczesne. W dodatku budżet to nie buchalteria osiedlowego sklepu, przypomnę – choć to truizm – że tutaj trzeba przetworzyć setki tysięcy danych spływających z różnych miejsc i w różnym czasie.

A trzeba ciągle mieć z tyłu głowy, że czegoś takiego, czego świadkami i ofiarami jesteśmy od kilkunastu miesięcy, świat nigdy nie widział. Co więcej, ciągle nie wiadomo, jakie recepty na przetrzymanie kryzysu okażą się skuteczne. Pompowanie pieniędzy? Na razie nie działa zarówno w Stanach, jak i Wielkiej Brytanii, a świat ostatnio na poważnie zaczął się obawiać olbrzymiego poziomu zadłużenia tych państw. Trzymanie wszystkiego w ryzach i bierne czekanie na powrót koniunktury? Sposób może dobry, ale pacjent może nie wytrzymać tej operacji, która zapowiada się jeszcze na długie, długie miesiące.

Z dotychczas dostępnych wskaźników dotyczących Polski można ułożyć w zasadzie dowolny obraz: czarny, jak to uczynił prezydent w swoim orędziu, średni, jak to w gruncie rzeczy robi teraz rząd, czy wręcz optymistyczny. A prawda, jak to prawda, składa się po części z tych wszystkich elementów. Są rozwiązania, które stały się niewątpliwie sukcesem – jak stabilizacja rynku walutowego czy brak utraty podstawowego zaufania do sektora bankowego. Są rzeczy, które można wytknąć rządowi – jak nieprawdopodobnie długie wdrażanie obiecanych pakietów pomocowych dla gospodarki. Są w końcu kwestie, jakimi nie powinien chwalić się prezydent, któremu parę razy udało się w nieodpowiedzialny sposób rozchwiać złotego czy w środku kryzysu przyblokować przepisy porządkujące rynek finansowy, tak zwany MiFID.

I taka niejednoznaczna, zagmatwana jest prawda o polskiej gospodarce. Nikt odpowiedzialny nie jest w stanie wieszczyć totalnej klapy, nikt przy zdrowych zmysłach nie może być wielkim optymistą. Sytuacja jest poważna, ale nie katastrofalna. Naprawdę wymaga współpracy ze strony czarno widzącego naszą rzeczywistość prezydenta i rzekomo ukrywającego prawdę przed narodem premiera. Ale jakoś niespecjalnie wierzę w deklaracje obu polityków dotyczące owej współpracy. A jej brak jest kolejnym prawdziwym, choć może nie tak mocno eksponowanym zagrożeniem dla kondycji gospodarczej Polski.