1.
Powiem od razu, iż ważna debata o stanie „fatalnym” współczesnej polskiej krytyki literackiej, wywołana artykułem Magdaleny Miecznickiej („Krytykę literacką zżera konformizm”, DZIENNIK nr 157/ 2006) budzi we mnie sprzeczne uczucia, które po części wynikają zapewne z mej, nieco dwuznacznej, pozycji badacza polskiej krytyki literackiej i jednocześnie kogoś, kto od kilkunastu już lat czynnie ją współtworzy.
Jako badacz śledzę wspomnianą debatę z pewnym dystansem i spokojem widząc w niej powtarzający się rytuał pt. „Hajże na krytykę”, kiedy to padają ostre oskarżenia wobec marnej kondycji współczesnej krytyki, której przeciwstawia się wspaniałą przeszłość, by potem ze spokojem wrócić do przerwanych zajęć. Zwykle jednak krytykę atakują pisarze lub jej czytelnicy, tym razem – co warto podkreślić – nad stanem krytyki utyskują sami jej twórcy, co może dziwić, a nawet niepokoić, zwłaszcza, że łatwo neguje się ogromną pracę, jaką wykonali krytycy w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Niepokoi mnie też w toczonej w DZIENNIKU debacie ogólnikowość adresata ciężkich zarzutów, jakie tu padają. Współczesna krytyka literacka jest tchórzliwa, konformistyczna, uległa towarzyskiemu i politycznemu terrorowi. No dobrze, ale kto konkretnie? Jacek Łukasiewicz? Marian Stala? Jerzy Jarzębski? Przemysław Czapliński i krytycy „Gazety Wyborczej”? Wszyscy? Ja? Pewnie tak, dlatego pewnie biorę wspomniane zarzuty (dodam do tej listy bardzo ostre słowa, jakie pod adresem współczesnej krytyki literackiej wypowiedział Antoni Libera, zob. jego rozmowa z M. Miecznicką w DZIENNIKU 19/20 sierpnia br.) ze zrozumieniem, ale jeszcze bardziej z przygnębieniem, smutkiem, a nawet poczuciem zniechęcenia, pocieszając się słowami Stanisława Baczyńskiego o śmiertelności krytyki i Andrzeja Kijowskiego o krytyce jako twórczości przeklętej.
Nie mogę jednak nie brać zarzutów wypowiadanych przez Liberę i Miecznicką do siebie, zwłaszcza, że linia podziału zarysowana jest tutaj bardzo grubą kreską. Z jednej, jasnej strony dawni Wielcy Mistrzowie, niezależni i odważni, z drugiej, ciemnej strony, ich marni potomkowie, tchórze, konformiści, uzależnieni od mediów, a jeszcze bardziej od środowiskowych mód i przesądów. Wśród nich muszę być ja, więc w geście samoobrony przypominam sobie, że przecież nie padłem na kolana przed Pilcha, kpiłem z Barańczaka i Gretkowskiej, gniewałem się na Stasiuka, sceptycznie oceniłem „Madame” Libery i „Matkę odchodzi” Różewicza, starałem się poważnie czytać prozę Horubały i Holewińskiego... Czy byłem tchórzem jako krytyk literacki? Czy byłem niezależny, czy nie? No tak, byłem prawicowy, bo publikowałem w „Arcanach”, „Nowym Państwie” i „Frondzie”. Tylko gdzie indziej opublikowano by takie teksty? Tutaj byłem – w moim przynajmniej przekonaniu – niezależny. Co mnie raczej niepokoiło, to obojętność, z jaką spotykały się moje teksty. Jakbym pisał na Berdyczów. To mnie zresztą najbardziej może niepokoi w całej naszej (mojej) współczesnej krytyce – ta obojętność; nie to, że istnieje krytyka prawicowa, lewicowa, feministyczna, katolicka, liberalna, czy jak ją nazwiecie, ale to, że nie podejmujemy ze sobą dyskusji, sporu, a nawet ostrej kłótni.
Przypomnijcie mi, jakie spory wstrząsnęły krytyką III RP? Może się mylę, ale nie było ich chyba zbyt wiele, spór o Michnika w „Tygodniku Literackim”, dyskusja wokół „Białego kruka” Stasiuka, bardziej głośne kontrowersje wokół Nobla dla Szymborskiej, no i wokół Miłosza kulminujący w „potępieńczych swarach” w czasie pogrzebu autora „Trzech zim”... Spory te zwykle zapalały się na chwilę i gasły, często zamykały się w wąskim kręgu kilku pism, a co śmielsze opinie były szybko i zwykle skutecznie pacyfikowane. W literaturze współczesnej żadne dzieło nie wzbudziło też debaty na miarę tych z pierwszych lat II RP, w czym widzieć można „winę” nie tylko literatury i odwróceniem się od niej odbiorców, ale też i tego, że pojemność przestrzeni polemicznej po 1989 roku stawała się coraz węższa. Jak się też wydaje przeciwnik, wróg nie jest kimś cenionym w krytyce III RP. W porównaniu z Dwudziestoleciem międzywojennym rzeczywiście uderzająca jest przewidywalność współczesnych dysput krytycznych, charakterystyczny jest też brak zainteresowania argumentami strony przeciwnej. Jak trafnie rzecz ujął Jan Prokop na łamach „Dekady Literackiej” ktoś czytający za 50 lat roczniki „Znaku” z lat 1995-2003 nie dowie się, że w tym samym mieście i w tym samym czasie ukazywał się dwumiesięcznik „Arcana”. I vice versa. Prokop to zresztą ostatni chyba z gatunku „kłótliwców” w typie Irzykowskiego, anachroniczny „budowniczy mostów” w coraz bardziej wyspowym krajobrazie współczesnej kultury polskiej. Pewnie dlatego jego kolejnym książkom towarzyszy milczenie...
Żyjemy chyba w czasach, w których tylko werbalnie ceni się takie wartości, jak „inność”, czy „różnica”, w praktyce marząc o świętym spokoju, jednomyślności, z charakterystyczną złością patrząc na kogoś, kto ma inne zdanie.
2.
Proszę mnie dobrze zrozumieć: postawiłem pytanie o moją niezależność jako krytyka nie po to, by upominać się, aby mnie dopisano na listę Niezależnych, po Burku, a przed Miecznicką, czy by uczynić debatę bardziej konkretną, ale też dlatego, że – jak sądzę – w ten sposób mogą zareagować inni współcześni krytycy literaccy, lepsi, aktywniejsi i ważniejsi ode mnie, Stala, Jarzębski, Uniłowski, Dunin, albo aktywny w latach 90. Horubała... Dlaczego ich nie ma na urywającej się na krytykach pokolenia bdquo;Współczesności” liście Libery i Miecznickiej? Pierwsze odpowiedź byłaby taka, że chodziło im o inaczej rozumianą odwagę i niezależność krytyki i krytyków, choć – tu zgadzam się z Markowskim – nie jestem pewien, kto zmieściłby się w ramach tak kreślonego mitu krytyka niezależnego, bo już np. pewien kłopot byłbym z często tu przywoływanym Kijowskim, który bywał przecież, zwłaszcza u początków swej kariery krytykiem jak najbardziej bdquo;zależnym” i od pewnego środowiska i od pewnej ideologii polityczno-estetycznej.
Podobnie dwuznaczny i kłopotliwy byłby przykład Artura Sandauera, czy – by sięgnąć dalej wstecz – Jana Emila Skiwskiego, krytyków wybitnych, skrajnie niezależnych i zarazem jakby w konsekwencji uwikłanych przez w zależności innego rodzaju. A sam Brzozowski? Czy naprawdę oceniał on literaturę posiłkując się kryteriami czysto literackimi? Wolne żarty!
Warto zresztą zapytać, czy sami czytelnicy potrzebują dzisiaj krytyki niezależnej i dlatego jeżeli jest, to zwykle błąka się ona gdzieś w niskonakładowych pismach i pisemkach. Dlaczego tak się dzieje? Dokładnie nie wiem, ale na pewno częściowo przynajmniej dzieje się tak z winy samych krytyków, którzy, o czym pisałem obszernie gdzie indziej, porzucili model Wielkiej Krytyki na rzecz Małej Krytyki. Ta pierwsza była maksymalistyczna, chciała być świadomością moralną swojej epoki, ta druga jest minimalistyczna, chce być sprawozdaniem z prywatnego romansu z tekstem. Gdy dla Brzozowskiego krytyka oznaczała miłość i nienawiść, dla wielu dzisiejszych krytyków oznacza tylko miłość. Stąd charakterystyczna dla współczesnej krytyki literackiej łagodny dyskurs afirmacji, a dalej jej prywatyzacja, monologiczność i partykularyzacja, z którą łączy się wspomniana niechęć do sporów i kłótni, czego przejawem jest z jednej strony całkowity niemal zanik pamfletu (a uprawiali go chyba wszyscy wymieniani tu Mistrzowie, od Brzozowskiego do Burka), z drugiej anatema i lekceważące wykluczenie przez przemilczenie, z jakimi spotykają się rewizjoniści, ci, którzy ośmielą się mieć inne zdanie niż wszyscy. Nie ma chyba w naszej krytyce (w czym odbija się klimat naszego tu i teraz) nie ma ciekawości dla inaczej myślących, nie ma gotowości, by z nimi dyskutować, a nawet kłócić, nie ma wreszcie poczucia, że ostatecznie pracujemy i służymy wspólnej sprawie. Dlatego w ogrodzie literatury polskiej panuje rozkoszna cisza, zakochani w sobie i swych pisarzach krytycy wygrzewają się w słońcu, dbając o to, by nie przeszkadzać sobie nawzajem i nie zakłócać przyjemnej ciszy, ze złością zerkając na tych nielicznych, którzy próbują wyrywać chwasty, czy nawet poszukują miejsc zaniedbanych lub rzadziej odwiedzanych.
Ta błoga senność może rozczarowywać, a nawet gniewać i zniechęcać do krytyki czytelników, zwłaszcza tych, którzy wychowali się na Wielkiej Krytyce, która nie chciała być tylko reprodukcją uczuć, sprawozdaniem z lekturowego romansu, nie mówiąc już o coraz bardziej panoszącym się dziennikarskim streszczeniuóreklamie, a która chciała porządkować chaos i służyć, a nawet wychowywać pisarzy i swoich czytelników. Czy jednak taka krytyka jest możliwa i czy takiej krytyki chcą czytelnicy? Już w latach 30. XX wieku Jerzy Stempowski pisał o utracie pełnomocnictw krytyka, który przestawał być potrzebny czytelnikom. Powraca też pytanie o to, gdzie miałby taki krytyk pisać i gdzie miałby takiego krytyka szukać czytelnik? Czy istnieje duchowa oraz – co bardzo ważne – instytucjonalna przestrzeń przygotowana na pojawienie się takiej krytyki? Jeżeli nawet jest, to chyba wciąż jest zbyt wąska i wejście w nią oznacza np. – jak widać choćby z debaty w DZIENNIKU – rezygnację z ideologicznych i środowiskowych uprzedzeń. Czy jednak naprawdę od tego zależy wielkość krytyki, jakiej chcemy i o jakiej marzymy?
Przecież świetność i wielobarwność krytyki modelowego pod tym względem Dwudziestolecia brała się m.in. także z tego, iż była to krytyka często wyrazista ideologicznie, zakorzeniona w określonym środowisku literackim, a często i politycznym, mająca też bdquo;okop” w postaci pisma, i to wszystko razem chyba było podstawowym warunkiem do dzisiaj nas ekscytujących sporów, jaki w imieniu i z powodu literatury wówczas toczono.
Dlatego domaganie się od krytyki, by kierowała się jakimiś bliżej nieokreślonymi względami czysto literackimi wydaje mi się nieporozumieniem, a przynajmniej nie jedynym warunkiem istnienia krytyki ważnej nie tylko dla samych krytyków. Istotna jest zmiana bdquo;klimatu życia”, swoista decentralizacja polskich instytucji i umysłów, w tym umysłów krytycznych. Może wtedy przekonamy samych siebie, naszych pisarzy i czytelników, że literatura to wielka rzecz, że i jej i nam chodzi o życie, o nasze dusze i naszą kulturę...
Maciej Urbanowski, krytyk literacki
"W literaturze współczesnej żadne dzieło nie wzbudziło też debaty na miarę tych z pierwszych lat II RP, w czym widzieć można <winę> nie tylko literatury i odwróceniem się od niej odbiorców, ale też i tego, że pojemność przestrzeni polemicznej po 1989 roku stawała się coraz węższa" - pisze w DZIENNIKU Maciej Urbanowski, krytyk literacki.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama