Owszem, wódka pojawia się kilka razy, ale w stosunku do rzeczywistych obyczajów robotników z lat 60. i 70. oglądamy Wersal. A brud jest brudem i zgrzebnością ówczesnego życia. Próbuje się nam pokazać biedę hotelu robotniczego i osmolone twarze padających ze zmęczenia stoczniowców. Nawet stoczniowi działacze reprezentujący władzę (oficjalny związkowiec grany bardzo przekonująco przez Andrzeja Grabowskiego czy majster) należą w jakiejś mierze do tego świata. Są tak samo szarzy i wymiętoszeni jak cała reszta.
To chyba klucz do zrozumienia tego filmu. Volker Schlöndorff chciał nakręcić po prostu opowieść o robotnikach. Trochę bajkę, w której główna bohaterka ma sen, że powiezie ją karoca, i sen ten spełnia się poniekąd na końcu. Trochę przypowieść o walce klasowej, jak z brytyjskich filmów lewicowca Kena Loacha.
Z jednej strony "Strajk" to gorliwy apel przeciw wszelkiemu uciskowi. Z drugiej - opowieść o świecie, którego Niemcy, zwłaszcza ci zachodni, już tak naprawdę nie znają. Reżyser widzi w tych przaśnych, zmęczonych stoczniowcach jakiś romantyzm. Wychwytuje też trafnie paradoks realnego socjalizmu. Robotnicy byli w Polsce Ludowej traktowani przez propagandę jako sól ziemi, a równocześnie wdeptywani w ziemię - choćby brakiem możliwości awansu społecznego. Ale poczucie, że są klasą panującą, pomogło im zorganizować bunt, który ostatecznie rozwalił system komunistyczny. Inna sprawa, że przy okazji pozbawili się pozycji, która ten bunt ułatwiała.
Nieprzypadkowo pod koniec filmu majster poturbowany przez strajkujących rzuca pod adresem głównej bohaterki: "Poczekaj, aż przyjdą tu z Zachodu, przejmą stocznię". W jakiejś mierze to zapowiedź tego, co stało się potem. Powolnego rozmontowania klasy robotniczej.
Co Schlöndorffa interesuje jakby mniej? Patriotyczny, antykomunistyczny wymiar buntu robotników. Owszem, Leszek (czyli zdecydowanie przeintelektualizowany Lech Wałęsa, grany przez Andrzeja Chyrę) wyśmiewa podczas przerwy obiadowej Lenina, ale to wszystko. Owszem, filmowi robotnicy są głęboko religijni (Agnieszka, czyli Walentynowicz, klęka przed ekranem telewizora, gdy widzi papieża), ale nawet to umacnia ich tylko w oporze, pomaga zachować świadomość klasową.
Ludzie, którzy tworzyli w Gdańsku w drugiej połowie lat 70. Wolne Związki Zawodowe, inteligenci, jak Bogdan Borusewicz czy Lech Kaczyński, twierdzą, że tak do końca nie było. Że na przykład na kółkach samokształceniowych zbierających się między innymi w mieszkanku Walentynowicz najbardziej uświadomieni stoczniowcy chłonęli historię Polski, opowieści o Katyniu itd. Te wątki Schlöndorffowi w ogóle umykają.
Ale czy nie ma w tym skupieniu się na wątku "zakładowym" choć odrobiny prawdy? Ktoś z działaczy gdańskiej opozycji, skądinąd sympatyzujący i podziwiający Walentynowicz, powiedział o niej "nie odróżniała walki o świeże jaja w robotniczej stołówce od walki z systemem". Nie odróżniała w tym sensie, że i to, i to było dla niej ważne.
To o przesłaniu filmu, ale czy się udał? Nie jest tak zły, jak twierdzą najwięksi krytycy. Jeśli zaakceptujemy konwencję naiwnej bajki, nie powinny nas razić sceny mocno przesłodzone. I rola praktycznie nieustannie obecnej na ekranie Kathariny Talbach, której jeden z recenzentów zarzucił "aktorstwo histeryczne", a która mnie kojarzyła się trochę z Giuliettą Massiną, aktorką Felliniego - z tym swoim księżycowym uśmiechem i trochę kołyszącym sposobem poruszania się. Opowieść jest spójna, ma swoją logikę, co nie znaczy, że wszystkich przekona. Zwłaszcza Polaków, którzy pamiętają albo czują tamte czasy.
Sporo w nim scen na pograniczu nieprawdziwości. Pomijam wpadki scenariuszowe (syn głównej bohaterki jest dzieckiem w 1968 roku, a dorosłym mężczyzną w 1970). Gorzej, że scena demonstracji z Grudnia ’70 wygląda jak zainscenizowana, a zachowania Agnieszki (czyli Walentynowicz) i Leszka (czyli Wałęsy), już wtedy przestrzegających przed rozlewem krwi, trącą nadmiernym dydaktyzmem.
Generalnie lepsza jest część pierwsza. Perypetie robotnicy, która prawie nie umiejąc czytać, ma kłopoty ze zdaniem egzaminu na suwnicową, jakoś wciągają. Jako opowieść o świecie, który i dla nas stał się już trochę egzotyczny. Gorzej, gdy Agnieszka wchodzi w świat opozycji, zaczyna drukować ulotki, jest jedną z organizatorek strajku. Wtedy film zaczyna przypominać plakatowe opowieści o rewolucji. Co nie znaczy, że nie jest w stanie chwilami poruszyć, a nawet wzruszyć.
W ostateczności nie jest to film dla Polaków, a dla Niemców, więc nie warto się nadmiernie awanturować o szczegóły przy oddawaniu peerelowskich realiów. Mam jedną wątpliwość. To prawda - bohaterka nie nazywa się Walentynowicz, teoretycznie więc autor scenariusza ma prawo zrobić z jej losami, co chce. A jednak była tylko jedna suwnicowa, o którą wybuchł w sierpniu 1980 r. strajk w stoczni. Jest to więc jednak film o Walentynowicz. Czy tak radykalne odstępstwa od losów pierwowzoru nie są pewnego rodzaju nadużyciem? Prawdziwa Anna Walentynowicz skarżyła się, że przecież jej syn nie służył w 1970 r. w ZOMO. Rzeczywiście wątek to nie tylko bardzo wydumany, schematyczny, ale i dla bohaterki wydarzeń bolesny.
Z drugiej strony - ten brak ścisłości w pokazaniu historii Walentynowicz pozwolił też na przypisanie jej hurtem wszelkich zasług. To nie ona powstrzymała jednoosobowo Wałęsę, który chciał już kończyć strajk, ale nieżyjąca Alina Pieńkowska (żona Borusewicza), także Joanna Gwiazda, żona Andrzeja Gwiazdy. Wreszcie zaś odstępstwa od dosłownej wierności oryginałowi pozwalają uniknąć pytań kłopotliwych - na przykład o początki jej późniejszego politycznego i osobistego rozstania się z Wałęsą. Pod tym względem film jest nadmiernie ugrzeczniony. Kończy się scenami stoczniowego triumfu, jak "Człowiek z żelaza" Andrzeja Wajdy. O tym, co było potem - a były i potępieńcze swary, i gry ambicji, i polityczne waśnie - nie dowiemy się ani jednym słowem. Ale może niech tak już zostanie. Zwłaszcza dla cudzoziemców.
Oglądałem "Strajk" w pustej kinowej sali w towarzystwie dwóch innych osób. Tych, którzy czasy te znają i ciekawią się nimi, może odstręczyć wieść, że film mało ma wspólnego z oryginalnymi wydarzeniami. Innych - nie będzie interesował jako opowieść o zamierzchłej historii. Może jednak, mimo wszelkich naiwności i schematyzmów, warto dać mu szansę. Zwłaszcza że po wspomnianym już filmie Wajdy jest jedynym tak pełnym obrazem polskiej solidarnościowej rewolucji.
Czego w filmie "Strajk" - wbrew temu, co się o nim w Polsce mówi - nie ma? Towarzysze opozycyjnej działalności Anny Walentynowicz narzekali, że Polacy są w nim przestawieni jako pijacy i brudasy. Mam dokładnie przeciwne odczucia - pisze w "Fakcie" Piotr Zaremba, publicysta DZIENNIKA.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama