Dlaczego gwiazdą kolejnej "Debaty DZIENNIKA" - tym razem odbywającej się w ramach organizowanego przez prezydenta Gdyni Międzynarodowego Forum Ekonomicznego - postanowiliśmy uczynić peruwiańskiego ekonomistę, pisarza i działacza społecznego Hernando de Soto? Ponieważ uważa on, że kapitalizm nie jest przywilejem liberalnego Zachodu. Że musi trafić na latynoamerykańskie, azjatyckie i postkomunistyczne peryferia.
Ale żeby się tam przyjąć i przynieść owoce, musi też spełnić pewien istotny warunek. Musi być równoważony, kontrolowany, cywilizowany przez nowoczesne państwo prawa. My w DZIENNIKU uważamy - a nikt nie zdołał nas przekonać, że jest inaczej - iż w czasach intelektualnego i politycznego upadku lewicy cała ciekawa dyskusja ideowa toczy się w obrębie kapitalizmu i liberalizmu, między zwolennikami różnych jego wersji. Jedyna rewolucja, która trwa w tej chwili na świecie, to rewolucja kapitalistyczna.
To rewolucja globalna, cały świat czerpie z niej zyski, ale też płaci za nią cenę: rozbicie tradycyjnych wspólnot, ujednolicenie tradycji i kultur, a wreszcie przerażające rozwarstwienia społeczne usprawiedliwiające ślepą rewolucyjną przemoc. Skoro każda z tradycji - polski katolicyzm, chiński konfucjanizm, tajlandzki buddyzm czy polityczny islam - musi zostać przełożona na uniwersalny język pieniądza i efektywności, to należy pytać o wartości utracone w tym tłumaczeniu. Hernando de Soto - jako jeden z nielicznych apostołów globalnego kapitalizmu - zadaje sobie podobne pytania.
De Soto i sprawa Polska
Dlaczego de Soto jest w Polsce potrzebny? Dlatego że problem ceny za kapitalizm i warunków, po spełnieniu których kapitalizm może się przyjąć na naszych peryferiach, był u nas całkowicie bagatelizowany. Nie dorobiliśmy się po roku 1989 znaczącej i ciekawej intelektualnie lewicy, "Krytyka Polityczna" dopiero raczkuje, a w dodatku zawsze może zostać pokryta i unicestwiona przez bezmyślnych konserwatystów z obozu Aleksandra Kwaśniewskiego.
Także antykomunistyczna prawica miała u nas tyle społecznej wrażliwości i ustrojowej świadomości, co kot napłakał. I to mimo, że wywodziła się z pierwszej "Solidarności", że miała rzekomo przeczytane i wykute na pamięć społeczne encykliki Jana Pawła II, nie niosące może żadnych diagnoz, ale przynajmniej stawiające pytania, zwracające uwagę na koszty i patologie kapitalizmu peryferii.
Naszych antykomunistów bardziej interesowało to, czy polscy biznesowi oligarchowie wywodzą się z PZPR, niż to, czy postkomunizm i kapitalizm polityczny to systemy efektywne i mające przyszłość.
Naszych antykomunistycznych prawicowców drażniły wille Jerzego Urbana czy postkomunistycznych oligarchów w podwarszawskim Konstancinie; z basenami, fontannami i eleganckimi parkami, będące dla prawicy symbolem niesprawiedliwego przełomu 1989 r. Ale gdyby te same wille należały do jakiegoś prawicowca czy katolika, byłoby już fajnie. Miejsce skolonizowane w konsekwencji okrągłego stołu przez Antychrysta odzyskano by wtedy dla Boga.
A nad patologiami kapitalizmu peryferii - które są podstawowym tematem kolejnych książek Hernando de Soto, takich jak "Inny szlak" albo fascynująca, wydana także w Polsce "Tajemnica kapitału" - nie warto się było zastanawiać. Bo to "śmierdziało socjalizmem". Punktem dojścia stał się pogodzony z polskim kapitalizmem były ZChN-owiec w domku na przedmieściu. Realizujący swoją ideowość poprzez fakt posiadania wielodzietnej rodziny i prezentowanie zdecydowanych poglądów w kwestii aborcji.
W ten jednak sposób polscy prawicowcy przestawali się różnić od postkomunistycznych oligarchów, którzy w prywatnej rozmowie potrafią przyznać, że najlepiej robi im się interesy w Chinach i Rosji. Bo jeśli jest się bogatym, można obejść prawo, które przeszkadza w zrobieniu wielkiego interesu. Prawo, którego trzeba przestrzegać, działając na rynku północnoamerykańskim czy zachodnioeuropejskim. A i podatki trzeba na Zachodzie płacić, nie tak jak w rajach podatkowych Moskwy czy Pekinu.
Hernando de Soto proponuje nieco subtelniejszą analizę. Analizę ustrojową, analizę prawa. Pisze o preferencjach dla oligarchów, które na krótką metę ułatwiają i przyspieszają akumulację kapitału, ale też podkreśla gigantyczne społeczne koszty, jakie trzeba płacić za peryferyjny kapitalizm Rosji czy Chin. I twierdzi, że na dłuższą metę kapitalizm bez prawa jest dla całych społeczeństw niszczący i nieopłacalny.
Skąd się bierze populizm
Polskie elity inteligenckie i biznesowe - a mówię tu bez ironii o elitach realnych, jedynych jakie mamy, których nie unieważni się jednym obraźliwym określeniem w rodzaju "wykształciuchy" czy "łże-liberałowie" - nie rozumieją, skąd wzięła się w Polsce populistyczna rewolta, która wygrała wybory 2005 r. Czy de Soto im to wytłumaczy?
Nie wiem, ale będzie próbował. Bo dla niego takie rewolty nie s niespodzianką. Próbuje im zapobiegać nie poprzez obrzucanie zagospodarowywanego przez populistów ludu wymyślnym epitetami w rodzaju "ciemnogród" czy "mohery", ale przez modernizowanie i cywilizowanie kapitalizmu peryferii.
Także niewielu polskich lewicowców rozumie, że tak lubiany przez nich na odległość Hugo Chavéz przyjmuje w Polsce postać Jarosława Kaczyńskiego. To PiS zagospodarował gniew ludu i robi z niego polityczny użytek. Ze wszystkimi zaletami i wadami takiej strategii.
Można tutaj snuć analogię jeszcze bardziej zabawną.
Reprezentanci gniewu ludu, jeśli nie okażą się zdolni do zbudowania bardziej sprawiedliwego i efektywnego kapitalizmu, kapitalizmu drobnej klasy średniej, muszą się posiłkować masową redystrybucją pieniądza. Muszą wydawać pieniądze, aby zaspokoić rozgniewany lud, który jest ich politycznym zapleczem. Żeby móc wydawać pieniądze, trzeba je mieć. Chavéz ma ropę naftową, a Kaczyński dostał gigantyczne unijne środki pomocowe.
Czy jednak Leszek Balcerowicz i elity III RP rzeczywiście chcieli zagłodzić mohery, by tylko złotówka była silna, a Henryka Bochniarz i Jan Kulczyk żyli dostatniej? Oczywiście to jest język populistów. My w DZIENNIKU nie chcemy go używać, nie chcemy jednak także przemilczać błędów popełnionych przy budowie kapitalizmu. I właśnie dlatego sprowadzamy do Gdyni Hernando de Soto, który wychowany na latynoamerykańskich peryferiach, postawiony oko w oko z brutalnością i niesprawiedliwością kapitalizmu peryferii, postawił sobie właściwie jedno, kluczowe pytanie.
Kapitalizm prawa
Jak sprawić, żeby Jan Kulczyk i Henryka Bochniarz z jednej strony, a robotnicy Ursusa czy likwidowanych PGR-ów z drugiej, albo - jeśli przypomnieć kontekst, w jakim pracował sam de Soto - żeby podłączeni pod kolejne dyktatury peruwiańscy oligarchowie z jednej strony, a chłopi hodujący kokę i kuszeni przez rewolucjonistów ze Świetlistego Szlaku z drugiej - nie zniszczyli się wzajemnie? Niszcząc przy okazji kapitalizm peryferii i szansę na rozwój społeczeństw.
Odpowiedź de Soto brzmi: aby ocalić kapitalizm i zapobiec populistycznej rewolcie, trzeba stworzyć stosunkowo proste prawo i zagwarantować jego obowiązywanie. A także upowszechnić własność, za którą stoi gwarantowany przez silne państwo formalny akt własności.
W okresie, kiedy de Soto doradzał kolejnym prezydentom Peru, udało się tam ustanowić setki tysięcy aktów własności, a tym samym zmienić setki tysięcy parobków i półniewolników w drobnych właścicieli. To zablokowało ofensywę maoistowskich terrorystów z Sendero Luminoso o wiele skuteczniej niż pacyfikacyjne akcje peruwiańskiej armii.
Dlaczego, zdaniem de Soto, powszechnie obowiązujące prawo jest gwarancją zdrowego rozwoju kapitalizmu? Pamiętamy jeszcze w Polsce aferę Rywina, kiedy podczas przesłuchań przed sejmową komisją śledczą dowiadywaliśmy się, że po roku 1989 w Polsce kształt najważniejszych regulacji prawnych był negocjowany podczas prywatnych spotkań przez szefów najsilniejszych spółek i liderów rządzących partii.
Taka procedura budowy kapitalizmu na peryferiach była zaproszeniem do korupcji, więc w końcu korupcję - jako najważniejszy fundament i lepiszcze systemu - musiała wytworzyć.
Więc nie o takim prawie mówi De Soto. Mówi o prawie prostym, przejrzystym, interpretowanym nie przez polityków, prezesów czy lobbystów korporacji, ale niezawisłe sądy. Takie państwo prawa jest jedyną możliwą ramą skutecznego kapitalizmu. Inaczej możemy mieć kapitalizm rosyjskiej postkagiebowskiej mafii albo dalekowschodnich Triad.
Warto pamiętać warsztatowe zajęcia Hernando de Soto w Peru, podczas których grupa jego studentów usiłowała legalnie zarejestrować drobny biznes na biednym przedmieściu Limy. Miesiące oczekiwania na decyzje kolejnych urzędów i tysiące dolarów łapówek. Rachunek był prosty. Bez efektywnie działającego państwa prawa nie będzie masowej klasy średniej, nie będzie klasy właścicielskiej. Trudno sobie wyobrazić bardziej przekonujące oskarżenie pod adresem peruwiańskiego kapitalizmu pod rządami generałów i populistów, czy kapitalizmu III RP po roku 1989.
Teza de Soto jest następująca: bizantyńska struktura administracji państwowej i talmudyczna struktura prawa są zaproszeniem do korupcji. Oligarchowie dają sobie radę z takim państwem, są wystarczająco bogaci, ale zwyczajna, drobna klasa średnia w takim państwie i w obszarze oddziaływania takiego prawa czuje się jak w więzieniu, nie rozwija się...
Kiedyś sztandar buntu przeciwko patologiom kapitalizmu peryferii podniósł u nas wczesny Kongres Liberalno-Demokratyczny, którego liderzy później, niestety, trochę za bardzo przystosowali się do oligarchicznej formuły III RP.
Pod sztandarami państwa prawa i powszechnego kapitalizmu wygrała w 2005 - razem z PiS - Platforma Obywatelska. Jest zatem oczywiste, że Polacy czekają na kapitalizm, o jakim pisze de Soto. Pytanie, czy nasza klasa polityczna potrafi taki kapitalizm wywalczyć? Czy potrafi zbudować państwo przejrzystego prawa? Jedyne państwo, w którym klasa średnia może się stać klasą dominującą. Niezagrożoną przez kontrrewolucje lewicowego czy prawicowego populizmu.