Zawieszenie Pawła Zalewskiego w prawach członka Prawa i Sprawiedliwości to dobra klamra spinająca mijający w najbliższy wtorek rok premierostwa Jarosława Kaczyńskiego. Nawet nie dlatego, że Zalewski mógł zostać niegdyś zapewne dobrym szefem MSZ, a kończy wyrzucany ze swojej partii za jedno znaczące chrząknięcie w studiu Radia Tok FM. Przede wszystkim dlatego, że jego eliminacja ilustruje dobrze metodę, która stanęła u podstaw decyzji o tworzeniu tego rządu.

Intrygi i kalkulacje

Wiele wskazuje na to, że odejście Kazimierza Marcinkiewicza było następstwem intrygi. Wielu polityków PiS szeptało Jarosławowi Kaczyńskiemu do ucha przestrogi przed zbyt samodzielnym szefem rządu. Rzecz stara jak świat, nieodłączna od świata polityki.

Przesądził wpływ prezydenta. Lech Kaczyński od początku był nieszczęśliwy z powodu tego, że brat nie został premierem. Po desygnowaniu Marcinkiewicza nie rozmawiał z Jarosławem kilka dni, co było ewenementem w ich wzajemnych stosunkach. To w pałacu prezydenckim myśl, że warto zmienić premiera po zaledwie dziesięciu miesiącach, przekuto w konkretną akcję polityczną.

Teraz ofiarą podobnej akcji pada Paweł Zalewski. To rozdrażnienie prezydenta, że oto krzywdzi się jego panią minister Annę Fotygę, że podważa się jego sukces na szczycie, zaważyło na tak twardym postępowaniu Jarosława Kaczyńskiego. W tym duecie brat bratu nie odmówi przecież niczego.

To jest wymiar anegdotyczny obu tych historii. Ale też obecny premier to polityk wciąż zbyt poważny, aby nie znał konsekwencji swoich decyzji. Nawet jeśli działa pod wpływem impulsu, później następuje chłodna kalkulacja.
Decyzja o objęciu funkcji premiera była naturalna. Więcej, zgodna z utartymi standardami zachodnich demokracji. Wyborcy Kaczyńskiego oczekiwali jej zaraz po wygranej kampanii. Był to czytelny sygnał dla wszystkich, łącznie z koalicjantami. Andrzej Lepper i Roman Giertych nie musieli od tej pory negocjować dwa razy - z premierem i kryjącym się za jego plecami szefem partii. To samo dotyczyło wszystkich innych partnerów rządzącej ekipy. Także samych ministrów.

Rozmiękczania nie będzie
Niemniej spóźniona o prawie rok, ta decyzja nabierała nowego wymiaru. Była rezygnacją z podziału ról wewnątrz PiS. Popularny premier nie będzie więcej rozmiękczał wizerunku polityki partii rządzącej. I nie będzie też wprowadzał delikatnego rozdziału między tym, co partyjne, i tym, co państwowe.

W warunkach dojrzałych państw demokratycznych taki rozdział jest niepotrzebny, wręcz mylący. W warunkach polskich może się przydać, zwłaszcza partii oskarżanej - często przesadnie - o zagarnianie zbyt wielkiej władzy. Czy jest patentem na sukces? Na wyborcze dno poszedł zarówno rząd słabego, zewnętrznego premiera Buzka, jak i rząd kanclerza, czyli szefa partii i premiera w jednej osobie, Leszka Millera.

Decyzja o pozbyciu się Pawła Zalewskiego naturalna już nie jest. Powtórzę to, co ju pisałem: zakazywanie przewodniczącemu kluczowej komisji, aby w jednej, strategicznej dla państwa sytuacji wystąpił jako przedstawiciel nie partii, ale parlamentu, to absurdalny przypadek nie tylko partyjnego zacietrzewienia. Także swoistego pojmowania demokracji. Niemniej i w tym zdarzeniu, nawet jeśli nastąpiło w następstwie emocji czy zbiegów okoliczności, można się doszukiwać fragmentu politycznego planu. A w każdym razie jego konsekwencji.

Kaczyński korzysta ze swojej silnej władzy, aby budować formację spójną, będącą użytecznym narzędziem jego władzy. Co więcej, narzędziem takiej władzy stają się - mimo zgrzytów - także dwie słabsze partie obecnej koalicji. Nie jest to zamiar, z którego można robić politykowi zarzut (a wielu nienawidzących Kaczyńskiego polityków i komentatorów to robi). Polityka jest sztuką sprawowania władzy. Oznacza to jednak, pomijając rozmaite dylematy związane z granicami tej władzy, pozbywanie się wszelkiej wielobarwności. Eliminację mechanizmu ucierania opinii. Rezygnację - często odłożoną w czasie - z wszelkich wybitniejszych indywidualności. Skazuje to PiS na ideową, polityczną i nawet PR-owską jednostronność. I nie sprzyja dobremu rządzeniu. Nawet jeśli wyborcy tej koalicji długo tego jeszcze nie zauważą.

Kij Gosiewskiego

Gdy Kaczyński zostawał premierem, jego doradcy sprzedawali na wpół oficjalną wersję tego zdarzenia. Była ona wyrażana półsłówkami także przez nowego szefa rządu. Aby uzasadnić gwałtowne odklejenie od fotela bardzo popularnego polityka, który w zachodniej demokracji byłby skarbem, sugerowano jego niepełną lojalność wobec lidera partii, próbę budowania własnego układu personalnego w kancelarii. Takie zarzuty bardzo trudno zweryfikować. Bo prawdziwą jest informacja o podejrzliwości obu Kaczyńskich. Ale i to prawda, że Marcinkiewicz być może zbyt mocno uwierzył w swoją szczęśliwą gwiazdę. W swoje niebotyczne wpływy oparte na zręczności i kochających go sondażach. To mogło budzić obawy lidera PiS, że pod wpływem tego dualizmu partia zacznie mu trzeszczeć. Zamiast budować mechanizmy zabezpieczające przed taką ewentualnością, Kaczyński - nauczony doświadczeniami innych prawicowych partii - wolał przeciąć wrzód.

Ale był i drugi motyw tej wymiany, suflowany między wierszami. Wskazywano na opóźnienia w produkowaniu i wysyłaniu ustaw. Winny miał być Marcinkiewicz brylujący w mediach, zamiast ciężko pracować. Tłumaczono, że aparat państwowy trzeba zdyscyplinować. Że ważnym sygnałem dla niego będzie połączenie funkcji szefa partii i premiera w rękach silnego człowieka.

Czy te cele zostały osiągnięte? Czy wprowadzony do kancelarii Przemysław Gosiewski w roli skutecznego karbowego z wielkim kijem załatwił wyzwania stojące przed tą ekipą?

Chyba w niewielkim stopniu. Znakomitego przykładu dostarcza reforma finansów publicznych. Zapowiadana co najmniej raz w miesiącu przez premiera Marcinkiewicza została następnie uznana przez Kaczyńskiego - gdy wygłaszał exposeacute; - za absolutny priorytet. Nowy premier kreował się wówczas przez moment na pragmatyka zainteresowanego gospodarką. Nie zmienia to tego, że ustawy (lub ustaw) nie ma do dziś. Są za to sygnały poważnego okrojenia programu Gilowskiej.

Te przykłady można mnożyć: choćby koszyk gwarantowanych usług zdrowotnych szykowany przez resort zdrowia od początku kadencji i stający się w efekcie czymś w rodzaju nieustannie oddalającego się mirażu. Bardzo potrzebna reforma systemu budżetowania (tak zwany budżet zadaniowy) odesłano do wiecznych prac studyjnych. Nawet projekty ministra Ziobry, składające się skądinąd na najbardziej spójny program, spływają własnym rytmem i nie widać tu jakiegoś przyśpieszenia. Objęcie funkcji przez Kaczyńskiego niewiele tu nie zmieniło. Kij Gosiewskiego nie jest ani zbyt długi, ani zanadto twardy.

Jedna twarz, pół programu
Ale być może te projekty i przyśpieszenia wcale nie są już dziś rządzącym braciom tak bardzo potrzebne. Premier Kaczyński chce integrować koalicję i własny elektorat, ale przede wszystkim twardymi słowami, przesadną retoryką. Symbolicznymi gestami, czasem pięknymi (rehabilitacja patriotyzmu), a czasem graniczącymi z demagogią (walka z elitami).

Z PiS-owskich kuluarów można nawet zasłyszeć, że nazbyt przeładowany reformatorski program premier traktuje już dziś jako obciążenie, nie szansę. A przynajmniej zapowiada - kilka razy nawet otwarcie na spotkaniach z posłami - jego częściowe odłożenie do czasu, gdy raz jeszcze spróbuje wygrać wybory: parlamentarne i prezydenckie dla brata.

Tyle że ta socjotechnika - zwieranie szeregu do wewnątrz i nieco plebejski populizm na zewnątrz - ma swoje konsekwencje. Oznacza porzucenie początkowej obrotowości PiS. Rząd Marcinkiewicza zbudowano pod nieudany projekt rozbicia Platformy Obywatelskiej. Ale i pod próbę podbierania tej partii bardziej wykształconego, wielkomiejskiego czy młodszego elektoratu. Widać to było po jego częściowo centrowo-liberalnym składzie, po priorytetach dobrze brzmiących w uszach wykształciuchów. Rezygnacja z Marcinkiewicza była pierwszym krokiem w kierunku rezygnacji z tej strategii, a próby powrotu do niej - na przykład po wyborach samorządowych - kończyły się na zapowiedziach. Głównie zresztą partyjnych PR-owców Michała Kamińskiego i Adama Bielana. To, co spotyka dziś Zalewskiego, to dalszy ciąg tego odwrotu.

To ugrupowanie mogło próbować mieć wiele twarzy. Ma jedną: samego Kaczyńskiego, zlewającą się na dodatek coraz bardziej z twarzami Leppera i Giertycha. Nawet możliwość podziału ról między twardego premiera i koncyliacyjnego prezydenta została odrzucona. Lech Kaczyński jest drugim Jarosławem, często bardziej agresywnym (znów casus Zalewskiego). Sprzyjają temu brutalne waśnie i rozgrywki wewnątrz PiS. Na przykład o wpływ na politykę zagraniczną ubiega się tam kilka ośrodków, a każdy chce eksterminować rywali. W efekcie jedni ściągają innych w dół - za nogi. Ale decyzję o eksterminacji każdorazowo podejmuje lider. Ludzie się zużywają. On trwa.

Stracona szansa
Powstaje ośrodek rządzenia coraz bardziej spójny, choć nadal z pewnymi wizerunkowymi odchyleniami, takimi jak Zyta Gilowska czy Zbigniew Religa. A przy okazji kończy się sen Kaczyńskich o wielkiej formacji wzorowanej na CDU-CSU. To ma konsekwencje nie tylko wizerunkowe. Wobec śmiertelnej wojny obecnego obozu rządowego z PO zawęża się baza społeczna dla ewentualnych zmian, zwłaszcza wśród potrzebnych każdej ekipie specjalistów: ekonomistów, prawników, menedżerów.

Nieumiejętność odwoływania się do ludzi młodych zapaść tę jeszcze pogłębia. Marcinkiewicz pozyskał nieco absolwentów KSAP do administracji, a potem nastąpiła cisza. Za dyżurnego młodego robił jedynie rzeczywiście dwudziestoparoletni wiceminister skarbu Michał Krupiński wychwalany przez Kaczyńskiego przy każdej okazji. Premier uprawiał ryzykowną publicystykę, na przykład twierdząc, że obecne kadry gospodarcze należą w dużej mierze do układu. I ani ich nie pozyskiwał, ani nie przedstawiał żadnego pomysłu na ich uzupełnienie, na dopływ świeżej krwi. A przecież z aparatczykami spod znaku Samoobrony dokonującymi właśnie teraz inwazji na posady w agencjach rolnych bardzo trudno przeprowadzać jakiekolwiek zmiany.

Czy obrotowość obozu rządowego z początku kadencji dałoby się zachować - w warunkach koalicji z populistami i tak ostrej polaryzacji, także społecznej? Tego nie wiem, choć warto przypomnieć, że sam Kaczyński bardzo tę polaryzację podsycał swoimi namiętnymi atakami. I nieprzypadkowo w tym bilansie trudno już odróżnić, co jest tylko porażką w walce o nowych wyborców, a co w realizowaniu własnego programu.

Pewnemu politykowi, który przestrzegał przed szarogęszeniem się działaczy partii Leppera, a także ich krewnych i znajomych, premier odpowiedział ostatnio, że to nieuchronne koszty zmian. Wierzę, że on w to wierzy, nawet gdy innym razem zapowiada odkładanie reformatorskich pomysłów na półkę po wyborach. Sądzę też, że potrafiłby wskazać najróżniejsze okoliczności hamujące, takie jak sabotowanie jego pomysłów przez państwowy aparat. Niemniej szansa została stracona - być może bezpowrotnie.

Okoliczności łagodzące
Na usprawiedliwienie stylu przywództwa Kaczyńskiego można przywołać jeden argument. Niedawno znani językoznawcy szydzili sobie na łamach Polityki z określenia bezprzykładna nagonka mediów, którego Kaczyński i jego partyjni koledzy używają skądinąd przy każdej okazji.

Jak może tak potężna rządząca formacja narzekać na czyjąś nagonkę? - pytali tyleż retorycznie, co prześmiewczo. A przecież choćby minimalna historyczna erudycja pozwala przywołać podobne przypadki, i to z bardzo różnych okresów. Powołany we Francji lewicowy rząd Leona Bluma (tak zwany rząd Frontu Ludowego) też był potężny siłą parlamentarnych szabel. A jednak padł ofiarą ciosów między innymi mieszczańskiej prasy. Wywołując atmosferę histerii - nie wnikam teraz na ile słuszną, a na ile nie - ówczesne media były w stanie rozbić rządową większość. Czy nie widać tu analogii z Polską? Z sytuacją, gdy Kaczyński od początku świadom był wrogości wpływowych środowisk. Nie tylko dysponentów znaczących mediów, ale większości biznesu czy intelektualnych elit. Profesorzy psychiatrii ogłaszający w gazetach, że nielubiany przez nich premier jest paranoikiem - a to właśnie spotyka Kaczyńskiego - to nie jest wymarzony standard demokratycznej debaty.

Czym bardziej był świadom tej wrogości, tym bardziej stawał się zamknięty, nieelastyczny i podejrzliwy. Tym łatwiej wietrzył nielojalność, również we własnych szeregach. Ten konflikt z wieloma środowiskami, sprowadzonymi w jego umyśle do tak zwanych wykształciuchów, jeszcze bardziej popychał go do opisywanego przed chwilą minimalizmu. Ponieważ większość jego własnych wyborców i wyborców bratnich partii populistycznych skupia się pod wpływem tej wrzawy pod jego sztandarami, nie ma po co szukać na niepewnych terytoriach. Terytoriach coraz częściej postrzeganych jako terytoria wroga.

Czy wobec tego minimalizmu rząd istniejący już rok ma jeszcze jakiś cel poza konserwowaniem swojej władzy w tej kadencji i zapewnieniem sobie wyborczego, miękkiego lądowania w kadencji przyszłej? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Mona jedynie wskazywać na poszczególne projekty, które posuwają się jakoś do przodu, np. zmiany w prawie karnym czy całkiem wyrywkowe próby reformowania gospodarki (pakiet Kluski).

Teoria ugoru
Bez wątpienia Kaczyńskiemu można wszakże przypisać jedną zasługę. Użyję tu metafory mojego redakcyjnego kolegi Piotra Gursztyna: gdy przez kilkanaście lat ziemię wyjaławia ta sama monokultura, warto przez jakiś czas pozostawić na niej nawet i ugór.

PiS niewątpliwie wprowadziło do życia publicznego kilka tematów nieobecnych do tej pory zupełnie, i to niezależnie od przemijania kolejnych ekip rządowych. Inne podejście do walki z przestępczością, inne podejście do edukacji - mimo całej kontrowersyjności Romana Giertycha szkołom przyda się nieco dyscypliny. To inne podejście często rozbijało się o kiepskie wykonanie - dobrego przykładu dostarczają tu zwłaszcza słuszne intencje obecnie rządzących w polityce zagranicznej, którymi minister Fotyga brukuje dziś piekło. Niemniej, czy warto marzyć o szybkim powrocie w utarte koleiny? Tęsknić za rutyną dominujących w III RP urzędników i ekspertów oraz mediów pilnujących, aby debata była możliwie ograniczona? Niekoniecznie. A taka może być logika wyborczego wahadła. Tym bardziej szkoda zaprzepaszczonych szans.

Zwłaszcza że w takich dziedzinach jak gospodarka, jak niezreformowana administracja, ten rząd uczynił mało. Jego ministrowie nie negocjują prawdopodobnie swoich decyzji z oligarchami, jak niedawno niektórzy politycy lewicy (to znaczny postęp!). Ale też nie potrafią przekuć przyzwoitości w życiu publicznym w instytucjonalne gwarancje. Z tego punktu widzenia szarańcza działaczy, również i PiS, obsiadająca spółki Skarbu Państwa czy niepozwalająca zredukować pozabudżetowych agencji i funduszów, też będzie smutnym dziedzictwem rewolucji moralnej. Choć Jarosław Kaczyński - polityk nie tylko ambitny, ale i głęboko ideowy - proklamował ją, moim zdaniem, bez obłudnych intencji.

Zapewne po kilku latach ugoru ziemia zostanie obsadzona nową uprawą. Jakość tej uprawy pozostaje wielką niewiadomą. Dla mnie również powodem do obaw.