"Kreml źle reaguje na naciski. Ale kiedy się na niego nie naciska, nie reaguje w ogóle". To stare motto z czasów zimnej wojny należałoby wypisać wielkimi literami na biurkach brytyjskich decydentów politycznych właśnie teraz, kiedy muszą stawić czoło najpoważniejszej awanturze w stosunkach brytyjsko-rosyjskich od czasów epoki lodowcowej lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku.

Brytyjscy urzędnicy są przekonani, że FSB maczała palce w zabójstwie Aleksandra Litwinienki. Rosją rządzi FSB: jej były szef, pan Władimir Putin, jest prezydentem. Swoimi bezwzględnymi i chciwymi mackami sięga wszystkich zakątków tego ogromnego kraju, od wielkiej finansjery do podziemi przestępczości zorganizowanej.

Reklama

Zdławiła rosyjską demokrację. Połyka biznes. Teraz poluje na wrogów Kremla za granicą. Litwinienko, obywatel brytyjski, zmarł w męczarniach po otruciu rzadkim izotopem promieniotwórczym, polonem 210. Brytyjscy naukowcy wykryli, że należał on do partii wyprodukowanej w pewnym instytucie badań jądrowych w Rosji.

Nie chodzi tylko o to, że Kreml odmówił wydania Andrieja Ługowoja, byłego funkcjonariusza FSB, który pozostawił za sobą ślad polonu podczas podróży do Wielkiej Brytanii i z powrotem.

Są kraje, na przykład Izrael, które nigdy nie wydają swoich obywateli, ale kraje te ściśle współpracują w innych aspektach.

Na zabójstwo Litwinienki Rosja zareagowała lekceważąco, forsując absurdalną teorię, że prawdziwym zabójcą jest Borys Bieriezowski, mieszkający na emigracji miliarder i krytyk prezydenta Putina. Twierdziła, że Litwinienki "nie było warto zabijać, bo nie znał żadnych tajemnic". Tak jakby wolno było zabić jakiegoś ważniejszego zbiega.

Reklama

Wydalenie przez Wielką Brytanię w ubiegłym tygodniu czterech rosyjskich dyplomatów, w tym oficjalnie akredytowanego szefa delegatury FSB w Londynie, było jedynie minimalnym posunięciem dowodzącym, że nasz kraj chroni swoich obywateli, nawet ekscentrycznych, przed zagranicznymi zabójcami. Moim zdaniem
powinniśmy byli wydalić więcej ludzi FSB.

I powinniśmy byli to zrobić wspólnie z innymi krajami, które również walczą z bezwstydnym bandytyzmem Rosji. Gdyby tego samego dnia oficerów FSB wydaliła również Polska, Estonia, Szwecja i Litwa, być może Kreml potraktowałby niezadowolenie Zachodu z większą powagą.

Reklama

Wielka Brytania zaostrzyła przepisy wizowe w stosunku do niektórych rosyjskich urzędników rządowych i oficjalnie zerwała współpracę z FSB w zwalczaniu terroryzmu. To również jest słuszne posunięcie, ale i ono nie wystarczy. Rosyjskie elity przyjeżdżają do Londynu jak na wczasy.

Tutaj inwestuj, tutaj ich żony robią zakupy, tutaj ich dzieci chodzą do szkół. Jak przekonały się tysiące Polaków, Londyn to chyba najbardziej otwarte i międzynarodowe miasto na świecie. Musimy jednak jasno powiedzieć, że stawiamy szlaban nie tylko przed garstką urzędników, lecz także przed całą rzeszą rosyjskich potentatów zawiadujących tą bandycką kleptokracją.

Użyteczni idioci w Londynie, podziwiający antyamerykańską postawę pana Putina, nawet umiarkowany odwet Wielkiej Brytanii w sprawie Litwinienki uznali za działanie przesadzone. Taką samą tępotę, zaprawioną tchórzliwym egoizmem, wykazują członkowie piątej kolumny z londyńskiego City.

W czasie zimnej wojny komunistyczni związkowcy w Wielkiej Brytanii zdradzili zarówno swój własny kraj, jak i kolegów z podbitych krajów, takich jak Polska, potępiając "podżegaczy wojennych", czyli Thatcher i Reagana, i wychwalając "miłującą pokój" politykę w wydaniu Leonida Breżniewa i jego politbiura.

Teraz panowie z piątej kolumny noszą prążkowane garnitury. Trzydziestu srebrnych rubli za swoją zdradę nie szmuglują w walizkach, lecz otwarcie ujawniają na poczesnym miejscu w raportach rocznych i zapisach księgowych.

Kuszą ich nie tylko profity, jakie przynoszą interesy w Rosji, czyli sprzedaż dóbr konsumpcyjnych i sprzętu niezbędnego do prowadzenia biznesu w gospodarce rozgrzewanej wysokimi cenami ropy i gazu. Jeszcze więcej zyskują, pomagając rosyjskim firmom w sprzedaży obligacji i akcji na zachodnich rynkach finansowych.

Wiele z tych firm handluje w istocie skradzionym towarem. W Wielkiej Brytanii jest to poważne przestępstwo. Jeżeli jednak ktoś ukradnie akcjonariuszom koncern naftowy, a potem zechce go sprzedać w Londynie, nie zostanie zaproszony na komisariat policji, lecz na lunch w ekskluzywnym zamkniętym klubie.

Wstyd mi o tym pisać, ale najważniejszym brytyjskim towarem eksportowym do Rosji jest szacunek, jakim od wieków cieszy się mj kraj.

Kanciarze i kapusie świetnie prosperujący w autorytarnym, kolesiowskim kapitalizmie pana Putina wiedzą, że w Londynie mogą sobie kupić szacunek najwyższej jakości, szyty na miarę, jak garnitur z Savile Row, no i bez zbędnych pytań. To fantastyczny interes, ale może się okazać prędzej niż nam się to wydaje, że szacunek nam się kończy.

Nawet wówczas, kiedy faktycznie staramy się być twardzi, nasz wpływ na Rosję tonie w powodzi siły, jaką dysponuje Kreml na Zachodzie. Inwestycje rosyjskich firm energetycznych tworzą świetny przyczółek, o jakim nie śniło się Kremlowi w czasach zimnej wojny.

Buńczuczna kanclerz Niemiec Angela Merkel marzy o tym, aby twardo postępować z panem Putinem, którego nie znosi. Powstrzymują ją jednak wpływowi poplecznicy biznesu z jej własnej partii CDU. Ani Unia Europejska, ani Stany Zjednoczone nie chciały udzielić Wielkiej Brytanii bezpośredniego poparcia w związku z tym ostatnim dyplomatycznym wet za wet.

Jednak zagrożenie nie może być bardziej oczywiste: cyberataki w Estonii, obłąkańczo mocne słowa o wycelowaniu w Europę rakiet uzbrojonych w głowice atomowe plus zabójstwo na ulicach Londynu. Gdyby nad Kremlem powiewała trupia czaszka i skrzyżowane piszczele, sytuacja nie mogłaby wyglądać jaśniej: Rosja pod wodzą Władimira Putina stała się krajem pirackim, bezwstydnie wymachującym sztandarem swojej pogardy dla prawa. Kiedy się obudzimy?


Edward Lucas, dziennikarz "The Economist", autor książki "Jak wygrać nową zimną wojnę", jeden z czołowych brytyjskich specjalistów ds. Europy Wschodniej