Byłam ostatnio na intelektualnej imprezie na warszawskim Żoliborzu, u pewnego dziennikarzo-pisarza pisującego dorywczo do bezpłatnych gazetek. Przyszedł też jeden poeta, troje wiecznych doktorantów z dziedzin humanistycznych, oraz czwórka miłośników kultury o bliżej nieokreślonym zatrudnieniu. I przyprowadziłam ze sobą kolegę. Już jego strój wywołał niechęć: przyszedł w białej koszuli. A biała koszula rymuje się z pracą w korporacji. Słusznie: była dziesiąta wieczorem, kolega wracał właśnie z biura.

Trybiki w służbie krwiopijcy?

Przez cały wieczór pojawiały się uwagi: jakie to straszne, być szczurem korporacji. Pozwolić, żeby jakiś krwiopijca zarządzał naszym czasem. Być trybikiem, bez własnej tożsamości. Bez wolności i wyłącznie dla pieniędzy. Wzajemnie się przekonywali - choć byli już dawno przekonani - jakie to straszne. I szczerze współczuli. Ale litość podszyta była pogardą. Bo to przecież musi być takie ogłupiające.


Reklama

Im mocniej jednak utwierdzali się w pogardzie, tym wyraźniej wychodziło na wierzch coś całkiem przeciwnego: zazdrość. I straszne podejrzenie, że sami by tak nie umieli sprawdzić się w pracy, i że może z tego powodu coś im w życiu umknęło. Bardzo słuszne podejrzenie. Bo czyż praca w korporacji, zazwyczaj bardzo absorbująca, czasem ciężka, zwykle od rana do nocy, nie jest prawdziwym znamieniem naszych czasów - zasługującym na zrozumienie i fascynację, a nie na lekceważenie? Czy nie ma nic wstrząsającego i godnego zastanowienia w tym, jak to się nagle zmieniło: przez lata naród chodził do pracy, żeby podpisać listę, i wychodził o czternastej, aż nagle pewnego dnia zaczął siedzieć w biurach do dwudziestej, jakby to było samo przez się zrozumiałe?

Jeszcze świetnie pamiętamy czasy, kiedy stosunek Polaków do pracy określał wierszyk: czy się stoi, czy się leży, tysiąc pięćset się należy - ale żyjemy, jakby pięćdziesiąt lat komunizmu nikogo nie zdemoralizowało, a purytańska etyka pracy była odwieczną słowiańską cnotą. Mówiono, że Polacy mają syndrom homo sovieticus. Czyżby? Ci młodzi chłopcy i dziewczyny z Warszawy, Olsztyna, Krakowa, którzy pracują w bankach i firmach, wymyślają nowe strategie, wdrażają projekty i jeżdżą po świecie? I z własnej woli tak dużo pracują?

Dziecięce marzenie o heroizmie
Chłopak, dla którego moi żoliborscy myśliciele mają taką pogardę, nie umawia się nigdy w tygodniu na piwo ani na kolację, bo rzadko wraca do domu przed jedenastą. Do znajomych dzwoni wyłącznie z taksówek i lotnisk, bo tylko wtedy ma czas. Firma wysyła go na wielomiesięczne egzotyczne projekty, na przykład na Syberię, gdzie po spotkaniach, w nocy, dokształca się w szczegółach rynku ropy naftowej, któremu ma doradzać. Wszystko to w stresie. A mimo to musi być, rzecz jasna, spokojny i uśmiechnięty. I kiedy dzwonię do niego czasem i słyszę, jak opowiada z uśmiechem, że wszystko idzie dobrze, choć oczywiście jest okropnie przemęczony, wcale się nie dziwię.


Od początku można się było domyślić, że tak będzie - i z nim, i z innymi. Przynajmniej od dnia, kiedy, pamiętam to dobrze, na jakiejś przerwie stał w towarzystwie kolegów pod tablicami pamiątkowymi Szarych Szeregów - w tym warszawskim liceum, w którym uczyli się bohaterowie książki "Kamienie na szaniec". I, jak to szesnastolatek, przekonywał całkiem poważnie, że chciałby być Zośką. Kto inny chciał być Alkiem albo Rudym. Jeszcze z podstawówki pamiętali te wszystkie apele i akademie, gdzie recytowało się Baczyńskiego, i z dziecięcych marzeń najważniejszym był heroizm oddania jakiejś sprawie. Poświęcenie swojego komfortu, bezpieczeństwa, życia może. W latach 80. były takie idee. I kiedy potem, pod tymi tablicami pamiątkowymi, ktoś poruszył temat praktyk w banku: czy dałoby się dostać na taką praktykę zaraz po maturze? A potem: jakiego języka warto się uczyć, kiedy już się nauczy angielskiego i niemieckiego? I jaki sport uprawiać, żeby jak najlepiej ćwiczyć się w wytrwałości? - było to jak logiczna kontynuacja tamtego heroicznego tematu.

Reklama

I zgodnie właśnie z tą logiką, a nie logiką finansowego cynizmu czy bezmyślnego konsumpcjonizmu, który chcieliby mu wmówić moi żoliborscy koledzy, zdał potem na SGH. W wakacje najpierw wyjeżdżał remontować dachy wieżowców na Manhattanie, żeby zarobić. Potem dostał się na stypendium do szkoły w Londynie, i po powrocie od razu zaczął pracować w jakiejś firmie, choć do skończenia studiów miał jeszcze rok czy dwa. Słysząc od czasu do czasu, co u niego, zawsze myślałam sobie, że jest coś heroicznego w tym, jak punkt po punkcie, z żelazną konsekwencją zapełnia kolejne rubryki swojego CV - żeby osiągnąć ten jedyny, bezdyskusyjny cel: jak najlepszą pracę. I kiedy zaraz po studiach przeszedł pomyślnie wszystkie etapy rekrutacji do firmy konsultingowej McKinsey, o której wszyscy marzyli, był z siebie tak dumny, jakby się sprawdził w najcięższej walce.

Młodzieńczy bunt z karierą w tle

Bo jeśli wszystkie młode pokolenia mają swój młodzieńczy bunt i swój heroizm, to był nasz bunt: zrobić to, czego nie mogli zrobić nasi rodzice - karierę. Prawdziwą karierę, a nie biznesik po znajomościach tatusia. I tak się, rzecz jasna, zdarzało - ale był to raczej powód do wstydu niż do poczucia wyższości. Przeważający etos był prosty: samemu, pracą i umiejętnościami, do czegoś dojść. Zapracować na swoje miejsce w świecie i na uznanie. Dlatego zawsze, kiedy ktoś z nich dzwoni do mnie, wracając z pracy o dziesiątej czy o dwunastej, nie przychodzi mi do głowy cynizm i konsumpcjonizm, ale wiersze o Szarych Szeregach. I z repertuaru uczuć i zachowań, w jakie wyposażyła nas polska tradycja, ich wejście w życie zawsze najbardziej kojarzy mi się z wojennym heroizmem i ofiarą. Jak będzie dalej? Jakoś się to być może ustabilizuje. Praca pozostanie, rzecz jasna, najpewniejszym sposobem zdobycia pozycji w świecie. Ale pracujących po nocach będzie zapewne mniej. Nie ma się co dziwić. To nasze to była rewolucja.


Dlatego zawsze śmieszą mnie nasi ideolodzy czy lewicowi pisarze, marzący o jakiejś niby to rewolucji rodem z XIX wieku, gdy tymczasem prawdziwa rewolucja stała się na ich oczach. Szydzą z chłopców i dziewczyn, zasilających korporacje, na wszelki wypadek - żeby nie musieć zadać sobie trudu, by ich zrozumieć. I odrzucając na wstępie przemianę stosunku Polaków do pracy, oskarżając ich o bezmyślność, konsumpcję i parcie na kasę, nie tylko zubożają swoje własne biografie, ale przede wszystkim idą na łatwiznę intelektualną. Łatwiej siedzieć w barze pijąc piwo i pogardzać, niż ćwiczyć inteligencję, zorganizowanie i umiejętność współpracy z ludźmi w korporacji. Łatwiej też powtarzać postmarksistowskie antykorporacyjne frazesy z francuskich gazet, niż zrozumieć to, co się dzieje przed naszymi oczami. Nasza epoka jest może najciekawsza od stu lat, i zasługuje na swojego Reymonta czy Balzaka: człowieka, który ją opisze z dystansem: trochę z zachwytem, trochę z krytycyzmem, a nie zbędzie lekceważeniem.

I jeśli ktoś tu ma fałszywą świadomość, to ci wszyscy wyrafinowani krytycy kapitalizmu. Co świetnie widać w ich stosunku do pieniędzy: pełnym pogardy i obrzydzenia, które także są kalką myślową z poprzedniej epoki. W latach 70. i 80. miało się w pogardzie tych, którym się udało - bo wiadomo było, że udało się z niezbyt uczciwych powodów. Kariera była wstydem, a słowo karierowicz najgorszą obelgą. Ale dziś wszystko się zmieniło. Nie ma już karierowiczów, są tylko mniejsze lub większe kariery. Zwykle nie zdobywa się pieniędzy nieuczciwie, ani podpisując rzeczy, których lepiej by było nie podpisywać. Generalna zasada jest taka, że zarabia się pracą. I większość ludzi, pracując, nie myśli obsesyjnie o pieniądzach, ale o realizowaniu zadań i sprawdzaniu siebie, a pensja często staje się czymś w rodzaju stopnia w wojsku, który pokazuje, jak daleko się doszło.

Reklama

Żoliborscy koledzy zbywają to wszystko pogardą. Ale nawet nie widzą, że sami żyją czasem bardziej niewolniczo niż pracownicy korporacji. Gonią za chałturami, zwykle poniej swoich kwalifikacji, i zamiast wyższych spraw ducha hodują niepokój i resentyment. Lepiej by się przyznali, że marzą im się po prostu korporacje zatrudniające kontestujących intelektualistów za niezłe pieniądze. I mam nadzieję, że do tego dojdziemy. Tylko po co komu intelektualiści, którzy nie potrafią zobaczyć rzeczywistości, a tylko własny resentyment podbudowany anachronicznymi ideami?

A na imprezie na Żoliborzu było głośno, więc o drugiej rano przyjechała policja. Gospodarz dostał mandat: 300 złotych. Kolega pracujący w strasznej korporacji wyciągnął pieniądze z portfela i dał mu. "Och nie" - powiedział gospodarz, ale, rzecz jasna, wziął.