Specjalne relacje z USA są elementarnym interesem Izraela, jego być albo nie być. Inaczej sprawy mają się w wypadku Ameryki. Państwo żydowskie nie jest jej potrzebne ani ze względów bezpieczeństwa, ani nawet do kontrolowania Bliskiego Wschodu. Przeciwnie, agresywna polityka Jerozolimy wobec Palestyńczyków zwraca kraje muzułmańskie przeciwko Waszyngtonowi. Podróżując po Bliskim Wschodzie, wielokrotnie słyszy się nieprzychylne komentarze wobec Stanów Zjednoczonych, nigdy nie są one jednak wymierzone w amerykańską kulturę czy społeczeństwo, ale w rządy – za ich proizraelskość. Szef centralnego dowództwa sił USA, a od ubiegłego tygodnia dowódca wojsk natowskich w Afganistanie, generał David Petraeus postrzega to jako problem strategiczny. – Antyamerykańskie resentymenty na Bliskim Wschodzie są nakręcane przez nasze faworyzowanie Izraela – powiedział.

Reklama

Na co nam Izrael

Od końca zimnej wojny państwo żydowskie nie jest też potrzebne do kontrolowania prosowieckich krajów arabskich. Dziś w Iraku stacjonują armie amerykańskie, Egipt i Jordania mają przyjacielskie relacje z USA. Ankara jest ich bliskim sojusznikiem. Pozostaje Syria sprzymierzona z Iranem, ale do kontrolowania jej poczynań wystarczy Turcja. Ze strategicznego punktu widzenia Izrael nie jest zatem do niczego potrzebny, mimo to Ameryka pompuje w niego 3 mld dol. rocznie i wybacza mu wszystkie grzechy, nawet zbrodnie wojenne. Krytyka nigdy nie przeradza się w realne działania, na przykład głosowanie w Radzie Bezpieczeństwa ONZ za sankcjami wobec Jerozolimy. Nie jest to już strategiczny interes, konieczność, a nawet element polityki wewnętrznej obliczonej na głosy wyborcze amerykańskich Żydów i poparcie żydowskiego lobby. Nie ma racjonalnego wytłumaczenia dla bezwarunkowego wspierania Izraela, skoro tak – w grę muszą wchodzić uczucia.

...czytaj dalej



Reklama

Podczas wtorkowej wizyty premiera Izraela w Waszyngtonie Obama odprowadził swojego gościa do samochodu – zaszczytu tego nie dostąpił ani Sarkozy, ani Miedwiediew – i nazwał go człowiekiem pokoju. Powiedział też, że „kulturalne i polityczne DNA obu krajów jest nierozerwalnie złączone”. Rozwiał tym samym wątpliwości co do swojej polityki wobec państwa żydowskiego oraz nadzieje tych, którzy sądzili, że Ameryka pod nowym prezydentem stanie się rozjemcą w konflikcie i wymusi na Jerozolimie porozumienie z Palestyńczykami. Przełom nie trwał długo, a tak naprawdę w ogóle nie miał miejsca.

W czerwcu 2009 r. na kairskim uniwersytecie Al-Azhar prezydent USA mówił, że wartości amerykańskie i islamskie się pokrywają, poparł powstanie niepodległej Palestyny oraz skrytykował Izrael za utrudnianie jej powołania. Przemówienie zatytułował „Nowy początek” i rzeczywiście brzmiało jak mowa pogrzebowa nad bliskowschodnią polityką George’a W. Busha. Potem wybuchł kryzys związany z budowaniem przez Izrael nowych osiedli na terytoriach okupowanych. Iskrą zapalną było Ramat Szlomo we wschodniej Jerozolimie. Mimo amerykańskich próśb rząd Netanjahu kontynuował jego rozbudowę, Palestyńczycy zerwali rozmowy z Izraelem, do czasu aż zamrozi budowę osiedli. W marcu podczas wizyty Netanjahu w Waszyngtonie powiało chłodem, Obama nie tylko nie odprowadził go do samochodu, ale też nie zjadł z nim kolacji i nie zaprosił mediów do Białego Domu, by relacjonowały spotkanie.

Reklama

...czytaj dalej



Waszyngton jednak nigdy nie przyłączył się do potępienia Izraela ani za blokadę Strefy Gazy, ani za zabicie dziewięciu obywateli tureckich i jednego amerykańskiego podczas ataku na flotyllę propalestyńskich działaczy. Nie wstrzymał pomocy wojskowej ani współpracy wywiadowczej, nie rozważał nawet choćby zmniejszenia trzymiliardowej dotacji, co mogłoby skłonić Jerozolimę do ugodowości. Wystarczyło zawieszenie przez Izrael budowy osiedli do września, by Obama poczuł uwarunkowaną genetycznie miłość. Różnie tłumaczono to uczucie – wyrzutami sumienia Ameryki za nieudzielenie Żydom pomocy podczas Holokaustu albo wpływami żydowskiego lobby. Ważniejsza jest jednak wspólna mitologia. Protestanccy ortodoksi, jeden z filarów rządów Busha podczas pierwszej kadencji, uważali przetrwanie Izraela za warunek przyjścia Królestwa Bożego, politycy zaś, zarówno demokratyczni, jak i republikańscy, przywoływali historyczne podobieństwa. Oba państwa powstały w wyniku emigracji, oba narody zlepiono z indywiduów wywodzących się z różnych kultur, oba walczyły zbrojnie o przeżycie. Izrael w tym ujęciu to mikro-Ameryka, bratni naród, niemal kolejny stan USA. Jego obrona jest obowiązkiem moralnym, a nie politycznym.

Dwie Ziemie Obiecane

- Toudaaa Raaba – mówi, zaciągając z angielska osadnik w Ariel, największym izraelskim osiedlu w Palestynie, kiedy podaję mu godzinę. „Dziękuję” w prawdziwym hebrajskim brzmi twardo, bez zmiękczania samogłosek, z drgającym „r”. To jedyne słowo, jakie osadnik potrafi wypowiedzieć w tym języku, potem przechodzi na angielski, akcent ze Wschodniego Wybrzeża.

Nie jest sam. Tacy jak on kupują domy na ziemiach okupowanych, zdominowali żydowską dzielnicę w jerozolimskim Starym Mieście. Żaden rząd amerykański nie przyciśnie Izraela do muru, nawet gdyby wygasły racje moralne, uderzyłby bowiem w tysiące swoich obywateli – Żydów, którzy zamiast jednej mają dwie ziemie obiecane: Amerykę i Izrael. Netanjahu może spać spokojnie, gdyby nawet we wrześniu wznowił budowę osiedli, Waszyngton pokrzyczy, ale w końcu znowu mu wybaczy.