Wystarczy wziąć kilka najbardziej zaangażowanych tekstów, polemik i tyrad polityków z dowolnego okresu naszej półrocznej kłótni narodowej i powymieniać fakty. Zbrodnię w Łodzi na smoleńską katastrofę, awanturę pod krzyżem na awanturę w Sejmie. Myśli i argumenty mogą zostać bez zmian.

Reklama

Wszystko dalej pasuje jak ulał. Ten sam patos, podniesiona temperatura narracji. Nieważne, czy chodzi o prawdziwą śmierć, czy tylko o słowa, reakcje komentatorów są zawsze równie dramatyczne. Słowa i zwroty dopracowane w szczegółach, żeby biły po oczach.

Debata zawsze rozgrzana i zawsze sprowadzająca się do tych samych konstatacji. Wszystkiemu winna jest „tamta” strona i publicyści „tamtej” gazety, wypowiadający się w „tamtej” telewizji. Ale i moje utyskiwanie na brak merytorycznych argumentów, przepełnienie mediów pustymi sloganami wzajemnych niechęci nie jest czymś nowym. Tu też wszystko zostało już powiedziane, wszystkie role rozdane.

A może w tym narodowym popisie retoryki jest coś krzepiącego. Po wszystkich wstrząsach i tragediach sondaże opinii nieco falują, ale jak na okoliczności i słowa, które padają, oskarżenia o zbrodnie, faszyzm, komunizm, zdradę narodową, jesteśmy zaskakująco stabilni w swoich nastrojach.

Reklama

Państwo działa, gospodarka jeszcze lepiej. Świat jakby nie widział naszych awantur i inwestuje na potęgę. Stabilność polskiej sceny politycznej i ulicy jest zaskakująco duża, jeżeli porównamy to z zawirowaniami w Grecji, we Francji, Włoszech.

Może w tym szaleństwie jest metoda. Coś w rodzaju zbiorowej psychoterapii. Gadanie jeden przez drugiego, jeden na drugiego, bez większego celu ani myśli przewodniej. Ot tak, żeby rozładować kolejne frustracje i z powrotem wziąć się do roboty.