Kręgi postępowe, posługujące się zasadami politycznej poprawności, reagują na te oraz inne propozycje ograniczeń, jak na postępowców przystało. Protestują, krytykują kraje, które wprowadzają lub choćby zapowiadają jakiekolwiek ograniczenia. A że zapowiedzi Holendrów dotyczą także Polaków, którzy stracili pracę lub jej nie podjęli, więc i u nas zaczynają się komentarze w podobnym duchu, ale już z innych, bardziej prozaicznych przyczyn.
Oczywiście takie podejście jest szlachetne i dlatego wielu je chętnie manifestuje. Czują się namaszczeni, są we własnej opinii humanitarną elitą Europy, mogącą patrzyć z góry na pozostałych. Jeśli w ogóle nachodzą ich refleksje, to takie, że trudna sytuacja gospodarcza budzi egoizmy narodowe i że to minie wraz z nadejściem prosperity. Tak więc niczego zmieniać nie należy.
Niestety, szlachetność we własnych oczach, a nawet w oczach podobnie myślących, nie zwalnia od myślenia. Proponuję więc skoncentrować się na kwestii przedstawionej w tytule felietonu. Czym się różni emigracja za chlebem w drugiej połowie XIX w. od emigracji na przełomie XX i XXI w.? Dlaczego nie czytało się wówczas w gazetach północnoamerykańskich, kanadyjskich, brazylijskich czy argentyńskich o darmozjadach, którzy odbierają chleb miejscowym?
Otóż sformułuję tezę podstawową, że obecne nastroje antyimigranckie są produktem ubocznym patologicznego – moim zdaniem – zachodniego państwa opiekuńczego, które w znaczącym stopniu rozerwało związek między wysiłkiem a efektem. Przypomnę tutaj rozmowy z duńskim inżynierem stoczniowcem, podczas mojej pracy na uniwersytecie w Aalborg na przełomie lat 80. i 90. Już wówczas ten bywały w świecie fachowiec zwracał uwagę na patologie nowych imigrantów. Nowych, bo pracowici polscy rolnicy z Wielkopolski z przełomu XIX i XX w. wtopili się znakomicie w duńskie społeczeństwo.
Reklama



Reklama
Otóż zwracał on uwagę na to, że imigranci z Afryki, Turcji i Bliskiego Wschodu wykorzystywali szczodry system opieki społecznej, który przy ich niewielkich wymaganiach materialnych pozwalał im obywać się bez podejmowania stałej pracy. Wystarczał przyznawany latami zasiłek dla bezrobotnych, dodatki na dzieci i inne możliwe do wydobycia z systemu świadczenia. System pozwalał w ramach akcji łączenia rodzin sprowadzać kolejnych członków klanu (dziadków, wujków, ciocie itd.). Związki z Danią inne niż roszczeniowe, które mogłyby pozwolić na stopniową integrację, były rzadkością.
Taka mentalność nie mogła się podobać miejscowym i w prywatnych rozmowach temat ten wracał niejednokrotnie. I to długo przed eksplozją muzułmańskiego fanatyzmu (także i w Danii w związku ze słynnymi satyrycznymi rysunkami Mahometa).
W XIX-wiecznej Ameryce nikt nie narzekał na emigrantów, ponieważ nie liczyli oni na pomoc państwa, do którego wyemigrowali. Pracowali solidnie, czasem im się nie powiodło i lądowali w przytułkach Armii Zbawienia i podobnych organizacji filantropijnych, ale ciułali cent do centa i gdy już stanęli na nogach (dopiero wtedy!), przywozili rodzinę lub jechali po żonę do Irlandii, Włoch czy Polski. Na wszystko zapracowali sami i dlatego nikt na nich nie narzekał i nie nazywał darmozjadami. Tak więc socjal zepsuł także i relacje ludności miejscowej z imigrantami.