Zapewne właśnie to miał na myśli Ben Bernanke, szef amerykańskiej Rezerwy Federalnej, kiedy podczas spotkania z bankierami w Atlancie mówił o „frustrująco powolnym” ożywieniu gospodarczym. Chodziło głównie o bezrobotnych i zaskakująco słaby rynek pracy w USA, ale sprawa ma szerszy kontekst. Bernanke dał do zrozumienia, że na frustrację Amerykanów tak naprawdę nie ma lekarstwa. Dlaczego? Bo Rezerwa Federalna nie będzie dodrukowywać pieniędzy, by podkręcać gospodarkę, a tym samym poprawiać sytuację na rynku pracy, w sektorze finansowym czy na rynku nieruchomości. Bernanke rozwiał nadzieje części inwestorów, że Fed po serii słabych danych gospodarczych znowu wybierze kosztowny, ale szybki sposób poprawiania humorów, czyli drukowania kolejnych miliardów dolarów.
Rynki były oczywiście zawiedzione takim obrotem sprawy, bo po cichu liczyły, że Fed zachowa się jak Święty Mikołaj i obieca im kolejną pulę gotówki, którą będą mogły zainwestować na przykład w surowce czy w spółki internetowe i jeszcze bardziej rozdmuchać bańkę na tych rynkach. Nic z tego. Pytanie, czy to tylko chwilowa zmiana polityki i za chwilę Fed pochyli się znowu z troską nad losem gospodarki, czy też wyraźny sygnał, że Waszyngton kończy z ostrymi ingerencjami w rynek.
Całkiem możliwe, że to drugie. Gigantyczne zasilenie Ameryki przez Fed nie dało przecież piorunujących rezultatów. Nie mogło być zresztą inaczej, bo była to tylko imponująca akcja ratunkowa, nic więcej. Ożywczy impuls musi przyjść z samego rynku, który w końcu ruszy na zakupy, zacznie produkować i cieszyć się z posiadania pieniędzy.
Amerykanie, a także Europejczycy, muszą sami znaleźć lekarstwo na własne frustracje.
Reklama