Teraz, gdy punkt ciężkości świata przesuwa się na bardziej dynamiczny Wschód, zdolności do skutecznego konkurowania potrzeba Europie jeszcze bardziej. Na tym poziomie ogólności wszyscy członkowie UE są za, Polska też. Gorzej, gdy przychodzi do konkretów, na przykład dyskusji o kształcie unijnego budżetu na lata 2014 – 2020. Teraz, bardziej niż interes Unii jako całości, liczą się interesy poszczególnych jej członków.
Płatnicy netto do budżetu Unii, czyli Niemcy, Francja, Wielka Brytania, Holandia i Finlandia, najbardziej zadowolone byłyby wtedy, gdyby pula pieniędzy, dzielonych na unijnym szczeblu, zaczęła się kurczyć, a w najgorszym razie – została zamrożona. Woleliby też nieco inaczej ją dzielić. Więcej przeznaczać na przykład na innowacyjność, bo wtedy unijna zdolność do konkurowania ze światem rosłaby szybciej. To prawda. Prawdą jest też, że strumień tak adresowanych pieniędzy najszerzej płynąłby do tych właśnie krajów. Dlatego reszta zgodnym chórem mówi gromkie „nie!” Polska też.
My chcemy budżetu jak największego. Dzielonego na takich zasadach, żeby dostało nam się jak najwięcej. Podobne stanowisko prezentują wszystkie kraje, które z Brukseli więcej biorą, niż do wspólnej kasy wkładają. Dopóki mówimy o polityce spójności, takie stanowisko nie kłóci się z postulatem zwiększania zdolności do konkurencji. W ramach polityki spójności płyną pieniądze do krajów biedniejszych, gorzej rozwiniętych, by te poziomy wyrównać. Autostrady czy infostrady także przyczyniają się do zwiększania konkurencji. Zarówno więc z punktu widzenia interesów Unii jako całości, jak i interesów beneficjentów tych środków, są to pieniądze dobrze wydane.
O wiele bardziej dyskusyjna jest natomiast wspólna polityka rolna. Od 2004 r. polscy rolnicy z tytułu dopłat bezpośrednich dostali już ponad 100 mld zł i kolejne polskie rządy zrobią wszystko, by tej puli, pochłaniającej ponad 40 proc. unijnego budżetu, nie ograniczać. Podobne zdanie mają wszyscy nowi członkowie, ale także np. Francja czy Niemcy. Wspólna polityka rolna pewnie zostanie uratowana, co nie znaczy, że najlepiej służy konkurencyjności unijnego rolnictwa i kieszeni unijnych konsumentów. W tej sprawie polski rząd ma na celu wyłącznie interes polskich rolników. Dodajmy, że tak rozumiani rolnicy nie muszą być wcale producentami płodów rolnych, wystarczy, że mają ziemię. Nikogo nie żywią. Samo posiadanie ziemi uprawnia do korzystania z unijnej pomocy. Mimo że w starej Unii dopłaty wymyślono jako rekompensatę za to, że ceny produktów rolnych rosły wolniej niż zarobki w innych branżach gospodarki. Dochody producentów rolnych pozostawały więc coraz bardziej w tyle za dochodami z innych źródeł.
Reklama
Dwie trzecie polskich rolników, biorących dopłaty, niczego na rynek nie dostarcza. Rząd to wie, podobnie jak zdaje sobie sprawę z tego, że polska wersja WPR zahamowała modernizację polskiego rolnictwa, czyni je coraz mniej konkurencyjnym. A mimo to domaga się, by dopłaty były bardziej sprawiedliwe, czyli takie same dla polskich chłopów, którzy na rynek niczego nie produkują, jak unijnych farmerów. Jacy inni polscy specjaliści mają gwarancje zarobków na unijnym poziomie? I to w dodatku z unijnego budżetu?
Z hasłem poprawy unijnej konkurencyjności nie ma to nic wspólnego. Za to dużo – z naszymi, polskimi wyborami. Prawo i Sprawiedliwość, żeby zdobyć głosy wsi, domaga się dla rolników większych, identycznych jak unijne, dopłat. Skoro w interesie chłopów tupie nogą Jarosław Kaczyński, to Waldemar Pawlak nie może być gorszy, a Donald Tusk go wspiera. Do tej pory za kiełbasę wyborczą płacili polscy podatnicy, teraz próbujemy podsuwać do zapłacenia rachunek Brukseli. Wbrew interesom Unii jako całości.